Jrr
Tolkien – Dwie Wieże
(2/2)
Rozdział 1
Obłaskawienie Smeagola
- N |
o, proszę pana, źle z nami – rzekł Sam Gamgee. Stał
zrozpaczony kuląc się obok Froda i wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w mrok.
Był
wieczór trzeciego dnia ucieczki Froda z obozowiska drużyny, tak przynajmniej im
się zdawało, bo niemal stracili rachunek czasu, wytrwale wspinając się i
trudząc wśród nagich, kamienistych zboczy łańcucha Emyn Muil, często
zawracając, bo droga urywała się przed nimi, nieraz stwierdzając, że zatoczywszy
krąg znaleźli się na tym samym miejscu, z którego przed wielu godzinami wyszli.
Mimo wszystko posunęli się znacznie na wschód, starali się wciąż w miarę
możności trzymać zewnętrznej krawędzi splątanego dziwacznie węzła gór. Jednak
najczęściej zewnętrzne zbocza okazywały się strome, wyniosłe, niedostępne,
spiętrzone nad rozległą równiną; u ich stóp spod rumowiska osypanych skał
ciągnęły się w sinych oparach zgniłe bagna, na których oko nie dostrzegało
śladu życia, nawet przelatującego ptaka.
Hobbici stali na skraju wysokiego,
nagiego i ponurego urwiska, którego podnóża ginęły we mgle; za plecami
wędrowców wznosiła się poszarpana ściana gór, nad nimi płynęły chmury. Zimny
wiatr dął od wschodu. Wieczór już zapadał nad posępną okolicą, zgniła zieleń
trzęsawisk nabierała o zmroku szarobrunatnej barwy. Po prawej stronie Anduina,
która za dnia, ilekroć słońce przedzierało się przez chmury, połyskiwała z
oddali, teraz ukryła się w ciemnościach. Lecz wzrok hobbitów nie zwracał się na
rzekę ani wstecz, ku Gondorowi, ku przyjaciołom i krajom życzliwych ludzi.
Spoglądali na południe i na wschód, gdzie na granicy nadciągającej nocy rysował
się ciemny wał, jakby odległe pasmo gór albo nieruchoma smuga dymu. Od czasu do
czasu w miejscu, gdzie ziemia spotykała się z niebem, wzbijało się w górę
czerwone światełko.
-
Ależ źle z nami! – powtórzył Sam. – Z wszystkich krajów świata, o których
słyszeliśmy, tego jednego wolelibyśmy nigdy z bliska nie oglądać. I właśnie tam
musimy się dostać. Co prawda bieda w tym, że chyba się nie dostaniemy. Coś mi
się zdaje, że wybraliśmy złą drogę. Zejść na dół nie sposób, a gdybyśmy nawet
jakoś zleźli, założę się, że pod tą zielenią czeka nas paskudne bagno. Fe!
Czuje pan, panie Frodo, jak cuchnie?
Sam
pociągnął nosem pod wiatr.
-
Czuję – odparł Frodo, nie poruszył się jednak ani nie oderwał oczu od ciemnego
wału na widnokręgu i od migocących na jego tle płomyków. – Mordor! – szepnął
ledwie dosłyszalnie. – Skoro już muszę tam iść, chciałbym jak najprędzej
znaleźć się u celu i niechby się wreszcie to wszystko skończyło. – Zadrżał.
Wiatr był lodowaty, a przy tym przesycony zimnym smrodem zgnilizny. – No trudno
– rzekł odwracając w końcu wzrok – czy z nami źle, czy dobrze, w każdym razie
nie możemy tu stać do rana. Trzeba wyszukać jakiś zaciszniejszy kąt i jedną
więcej noc spędzić na biwaku. Może jutro w świetle dnia znajdziemy ścieżkę.
-
Może jutro, a może pojutrze albo popojutrze – mruknął Sam – a może nigdy.
Poszliśmy złą drogą.
-
Nie wiem – odparł Frodo. – Myślę, że skoro los chce, żebym zawędrował do Krainy
Cienia, droga się znajdzie. Ale czy pokaże mi ją przyjaciel, czy wróg? Jeśli
jest dla nas jakaś nadzieja, to jedynie w pośpiechu. Każda chwila zwłoki
przeważa szalę na korzyść nieprzyjaciela – i jak na złość wciąż wstrzymują mnie
różne przeszkody. Czy może to wola Czarnej Wieży kieruje tak naszymi krokami?
Wszystkie moje dotychczasowe decyzje okazały się błędne. Powinienem był
znacznie wcześniej porzucić drużynę, zajść od północy wschodnim brzegiem
Anduiny i wschodnim skrajem gór Emyn Muil, przez twardy grunt równiny, którą
nazwano Polem Bitwy, prosto do bram Mordoru. Teraz jednak nie odnajdziemy drogi
powrotnej, a zresztą na wschodnim brzegu grasują bandy orków. Każdy upływający
dzień to strata cennego czasu. Jestem bardzo znużony, Samie. Nie wiem, co
robić. Czy mamy jeszcze jakieś zapasy żywności?
-
Tylko te, jak je tam zwą, lembasy. Nawet sporo ich jeszcze zostało. Lepsze to
bądź co bądź niż nic. Kiedy pierwszy raz wziąłem je do ust, nie myślałem, ze
kiedykolwiek mi się uprzykrzą. Ale teraz chętnie bym zjadł dla odmiany choćby
kromkę zwykłego chleba z kwaterką czy niechby półkwaterkiem piwa dla spłukania
gardła. Zabrałem z ostatniego obozu cały sprzęt kuchenny i taszczę go na
plecach, ale, jak widać, niepotrzebnie. Przede wszystkim nie ma z czego ogniska
rozpalić, a poza tym nie ma nic, co by się dało do garnka włożyć, nawet trawy!
Zawrócili,
wyszukali kamienistą jamkę i zeszli na jej dno. Chmury przesłaniały zachodzące
słońce, więc noc szybko zapadła. Noc spędzili jak się dało, kuląc się z zimna i
przewracając z boku na bok wśród ogromnych kamiennych drzazg sterczących ze
zwietrzałej skały. Bądź co bądź w zapadlinie byli osłonięci od wschodniego
wiatru.
-
Widział je pan znowu, panie Frodo? – spytał Sam, gdy zdrętwiali i zziębnięci
podnieśli się w szary chłodny poranek i siedzieli żując lembasy.
-
Nie – odparł Frodo. – Nic nie słyszałem i nic nie widziałem już od dwóch nocy.
-
Ja też – mówił Sam. – Brr! Ciarki po mnie chodzą, jak wspomnę te ślepia. Może w
końcu pozbyliśmy się tego paskudnego szpiega. Gollum! Już on by zagulgotał,
żebym tak kiedyś dobrał się pazurami do jego gardzieli.
-
Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał do niego się dobierać – powiedział
Frodo. – Nie wiem, jakim sposobem nas przedtem wytropił, ale możliwe, że, jak
powiadasz, pozbyliśmy się go teraz. W tym suchym, jałowym kraju nie zostawiamy
śladów stóp na ziemi ani żadnych tropów, które mógłby wywęszyć swoim czujnym
nosem.
-
Oby tak było! – rzekł Sam. – Chciałbym, żeby odczepił się od nas raz na zawsze.
-
Pewnie, że chciałbym tego również – powiedział Frodo – ale nie Gollum jest moim
największym zmartwieniem. Przede wszystkim marzę, żeby wydostać się z tych gór.
Nie cierpię ich. Tak się czuję, jakbym stał nagi, odsłonięty od wschodu, z dala
widoczny na tej wysokości, oddzielony tylko pustą płaszczyzną od Krainy Cienia.
Stamtąd przecież wypatruje mnie wrogie Oko. No, w drogę! Musimy dziś jakimś
sposobem zejść na dół.
Lecz
dzień upłynął, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a dwaj hobbici wciąż
wędrowali grzbietem gór nie mogąc znaleźć zejścia. Niekiedy wydawało im się, że
w ciszy pustkowia słyszą jakieś szmery za sobą, szelest osuwającego się
kamienia czy też może człapiące kroki wśród skał. Gdy jednak zatrzymywali się i
wytężali słuch, nic już nie mogli złowić uchem prócz westchnień wiatru
ocierającego się o kamienną grań, ale ten głos przypominał im także oddech
świszczący między ostrymi zębami.
Tego jednak dnia zauważyli, że w
miarę jak posuwają się mozolnie naprzód, łańcuch Emyn Muil stopniowo, lecz
wyraźnie skręca na północ. Grzbiet był tutaj dość szeroki, płaski, zasypany
rumowiskiem zwietrzałych skał, poprzeżynany żlebami, wąskimi jak fosa, ostro
opadającymi po urwistej ścianie w dół. Żeby przedostać się przez coraz częstsze
i coraz głębsze szczerby, Frodo i Sam musieli obchodzić je od lewej strony,
oddalając się od zewnętrznej krawędzi; uszli parę mil, nim się spostrzegli, że
z wolna wprawdzie, lecz stale schodzą coraz niżej; grań była lekko pochylona.
Wreszcie musieli się zatrzymać.
Grzbiet w tym miejscu ostro skręcał ku północy, a przed hobbitami ział wąwóz
groźniejszy niż wszystkie dotychczasowe. Po drugiej stronie piętrzyła się nad
wąwozem ściana, próg na kilkadziesiąt stóp wysoki i niedostępny, ogromna, szara
skała podcięta ostro, jakby ją ktoś nożem odrąbał. Nie sposób było iść naprzód,
mieli do wyboru pójść na zachód albo na wschód. Ale wybierając zachód musieliby
się liczyć z dalszą utrudzającą wspinaczką i stratą czasu, bo wróciliby ku
sercu gór. Od wschodu natomiast otwierała się przepaść.
-
Nie ma innej rady, trzeba spuścić się w głąb tego żlebu, mój Samie – rzekł
Frodo. – Zobaczymy, dokąd nas on zaprowadzi.
-
Założę się, że do jakiejś paskudnej dziury – odparł Sam.
Żleb
okazał się dłuższy i głębszy, niż się zrazu wydawało. Zszedłszy nieco niżej,
napotkali kępę skarlałych i koślawych drzew; były to od kilku dni pierwsze
drzewa na ich drodze, przeważnie mizerne brzozy, ale trafiał się wśród nich od
czasu do czasu także świerk. Wiele między nimi było martwych, wyschłych, do
rdzenia przeżartych ostrym wschodnim wichrem. Kiedyś, za lepszych dni musiał tu
szumieć piękny, bujny las, teraz jednak ledwie garstka drzew została, tylko
stare, spróchniałe pieńki sterczały niemal aż po krawędź urwiska. Żleb ciągnął
się wzdłuż skalnego uskoku, dno miał piarżyste i ostro spadał w dół. Kiedy
doszli wreszcie do jego końca, Frodo przykucnął i pochylił się nad krawędzią.
-
Popatrz! – rzekł do Sama. – Albo uszliśmy spory kawał drogi, albo też skała się
obniżyła. Stąd wydaje się znacznie bliżej do równiny i zejście łatwiejsze.
Sam
przyklęknął obok Froda i bardzo niechętnie spojrzał w dół. Potem podniósł wzrok
na urwisko spiętrzone nad ich głowami po lewej stronie.
-
Łatwiejsze! – mruknął. – No, z dwojga złego rzeczywiście łatwiej zleźć niż
wdrapać się na tę górę. Kto nie umie fruwać, zawsze potrafi skoczyć.
-
Skok rzeczywiście niemały – powiedział Frodo. Chwilę mierzył wzrokiem ścianę. –
Będzie ze sto, sto dziesięć stóp na oko. Nie więcej.
-
Wystarczy – rzekł Sam. – Uf! Nie cierpię nawet patrzeć z wysokości w dół. A
przecież patrzeć łatwiej niż złazić.
-
Mimo wszystko myślę, że tutaj można by zleźć – odparł Frodo. – Patrz, ściana
inna niż na całej dotychczasowej długości grzbietu. Nieco nachylona i popękana.
Rzeczywiście
krawędź w tym miejscu nie obrywała się prostopadle, lecz opadała nieco ukośnie,
jak olbrzymi wał ochronny lub falochron, pod którym fundamenty się osunęły i
wskutek tego w nieregularnej, skrzywionej ścianie powstały rysy, ostre
szczerby, gdzieniegdzie tak niemal szerokie jak stopnie schodów.
-
Ale jeśli chcemy dzisiaj spróbować szczęścia, nie ma na co czekać. Ściemnia się
dzisiaj wcześnie. Mam wrażenie, że zbiera się na burzę.
Osnuty
dymem wał gór na wschodzie ginął w głębszej niż zwykle ciemności, która już
wyciągała długie ramiona ku zachodowi. Z daleka dochodził stłumiony jeszcze,
głuchy pomruk burzy. Frodo wystawił nos pod wiatr i nieufnie popatrzał na
niebo. Zacisnął pas na płaszczu i umocował lekki worek na plecach, potem
zbliżył się do krawędzi.
-
Spróbuję – powiedział.
-
Niech będzie! – markotnie rzekł Sam. – Ale ja pójdę pierwszy.
-
Ty? – zdziwił się Frodo. – Czemuż to zmieniłeś tak nagle zdanie?
-
Wcale nie zmieniłem zdania, ale rozsądek dyktuje, że pierwszy musi iść ten, kto
najpewniej na łeb na szyję poleci. Nie chcę spaść na pana, panie Frodo, po co
jednym strzałem dwóch od razu zabijać.
I
zanim Frodo zdążył go powstrzymać, Sam usiadł, przerzucił nogi przez krawędź,
odwrócił się i zawisnął na rękach szukając stopami jakiegoś punktu oparcia.
Nigdy w życiu chyba nie zdobył się z zimną krwią na czyn równie bohaterski i
równie niemądry.
-
Nie! Nie! Samie, kochany stary ośle! – zawołał Frodo. – Zabijesz się niechybnie
złażąc w ten sposób, nawet nie wypatrzywszy przedtem drogi. Wracaj natychmiast!
– Chwycił Sama pod pachy i wywindował z powrotem. – Czekaj chwilę, cierpliwości!
– rzekł. Położył się na skale, wychylił głowę i uważnie popatrzył w dół. Słońce
jeszcze nie zaszło, lecz ściemniało się szybko dokoła. – Myślę, że damy radę –
powiedział Frodo. – Ja w każdym razie zlezę, a ty także pod warunkiem, że nie
stracisz głowy i będziesz ostrożnie szedł moim śladem.
-
Boję się, że pan jest zbyt pewny siebie, panie Frodo – odparł Sam. – Przecież w
tej ciemności nawet nie widać, co pod nami. A jeśli pan niżej trafi na takie
miejsce, gdzie nie będzie o co ani nóg, ani rąk zaczepić?
-
No, to wrócę na górę – rzekł Frodo.
-
Łatwo powiedzieć! – westchnął Sam. – Ja radzę czekać do rana, aż się rozwidni.
-
Nie! To już byłaby ostateczność! – uniósł się nagle Frodo. – Szkoda każdej
godziny, każdej minuty. Zlezę trochę niżej, zbadam drogę. Ty nie idź za mną,
póki nie zawołam.
Wczepił
palce w kamienny próg i ostrożnie spuszczał się po ścianie; ramiona już miał
wyprężone w całej długości, gdy wreszcie zmacał stopą mały występ skalny.
-
Pierwszy krok zrobiony! – oświadczył. – Ta półeczka rozszerza się ku prawej
stronie! Tam będę mógł stanąć bez pomocy rąk. Zaraz... Urwał nagle.
Ciemność
gęstniejąca z każdą sekundą gnała z wiatrem od wschodu i już ogarnęła całe
niebo. Tuż nad ich głowami suchy trzask gromu rozdarł powietrze. Wraz z
gwałtownym podmuchem wichury, zmieszany z jej szumem rozległ się wysoki,
przenikliwy okrzyk. Hobbici znali ten głos: słyszeli go z oddali na Moczarach
uchodząc z Hobbitonu, a nawet tam, w swojskich lasach rodzinnego kraju mroził
im krew w żyłach. Tu, daleko od ojczyzny, na pustkowiu, zabrzmiał jeszcze
straszniej, przeszył ich zimnym ostrzem grozy i rozpaczy. Na chwilę zabrakło im
tchu, serca jakby ustały w piersiach. Sam padł plackiem na ziemię. Frodo mimo
woli oderwał ręce od skały, żeby zasłonić sobie uszy. Zachwiał się, pośliznął i
z przeciągłym jękiem osunął w dół.
Sam usłyszał jęk i podczołgał się na
sam skraj urwiska.
-
Panie Frodo! – wołał. – Panie Frodo!
Nie
było odpowiedzi. Sam trząsł się cały, ale nabrał tchu w płuca i znowu krzyknął:
- Panie! – Wiatr wpychał mu głos z powrotem do gardła, lecz wśród huku i szumu,
rozbijającego się echem po górach, do uszu Sama doleciał nikły, znajomy głos.
-
W porządku, w porządku. Jestem tutaj. Ale nic nie widzę. – Frodo ledwie dobywał
głosu. Nie był wcale daleko. Nie spadł, lecz tylko osunął się i wylądował
wprawdzie brutalnie, lecz na równe nogi i na szerszej półeczce skalnej, ledwie
o kilkanaście stóp niżej. Szczęściem ściana w tym miejscu była odchylona, a
wiatr przycisnął do niej hobbita tak, że nie runął w przepaść. Chwilę
odpoczywał tuląc twarz do zimnego kamienia; serce waliło mu jak młotem, nie
rozumiał, czy zapadły nagle nieprzeniknione ciemności, czy tylko jemu ćmi się w
oczach. Otaczała go zewsząd czarna noc. Przemknęło mu przez myśl, że oślepł.
Zaczerpnął w płuca powietrze.
-
Niech pan wraca! Niech pan wraca! – w ciemności, gdzieś nad nim wołał Sam.
-
Nie mogę – odpowiedział. – Nic nie widzę. Nie znajduję żadnego uchwytu w skale.
Nie mogę się na razie ruszyć.
-
Jak panu pomóc? Co robić?! – krzyczał Sam wychylając się z narażeniem życia
przez krawędź. Dlaczego Frodo nic nie widział? Było dość ciemno, nie tak
jednak, by nie móc rozeznać najbliższego otoczenia. Sam widział Froda, małą,
samotną figurkę przytuloną do ściany. Nie mógł jednak dosięgnąć go pomocnym
ramieniem.
Znów
trzasnął piorun i lunął deszcz. Gęste strugi ulewy zmieszanej z gradem smagały
ścianę lodowatym biczem.
-
Zejdę do pana! – krzyknął Sam, chociaż nie miał pojęcia, jakim sposobem zdoła
pomóc Frodowi.
-
Nie! Nie! Czekaj! – odkrzyknął Frodo mocniejszym już głosem. – Już trochę
wracam do siebie. Czekaj! Bez liny i tak mi nic nie pomożesz.
-
Lina! – zawołał Sam. Rozgorączkowany i nagle podniesiony na duchu, zaczął gadać
do siebie: - Zasłużyłem, żeby zadyndać na linie ku przestrodze innym
półgłówkom. Głąb z ciebie, Samie Gamgee, słusznie mi to mój Dziadunio
powtarzał, święte jego słowa. Lina!
-
Przestań pleść! – krzyknął Frodo, odzyskując na tyle siły, by zarazem zirytować
się i roześmiać. – Daj spokój swojemu Dziaduniowi. Czy chcesz wmówić sobie i
mnie, że masz linę w kieszeni? Jeśli tak, dawaj ją tu!
-
Właśnie, proszę pana, że mam w worku linę. Taszczę ją setki mil, a na śmierć o
niej zapomniałem.
-
No, to rusz się wreszcie i spuść mi ją prędko!
Sam
co prędzej rozwiązał tobołek i zaczął w nim szperać. Rzeczywiście na dnie
wymacał zwój jedwabistej szarej liny skręconej przez elfy z Lorien. Rzucił jej
koniec Frodowi. W tym samym momencie albo ciemności zrzedły, albo hobbitowi w
oczach pojaśniało. Widział szary sznur kołyszący się w powietrzu, a nawet wydało
mu się, że dostrzega bijący od niego nikły srebrzysty blask. Miał już punkt
jaśniejszy wśród nocy, na którym mógł wzrok skupić, i dzięki temu zaraz
przestało mu się w głowie kręcić. Odkleił się od ściany, owiązał w pasie liną,
chwycił się jej mocno oburącz. Sam cofnął się o krok czy dwa od krawędzi i
zaparł nogami o sterczący pieniek. Trochę o własnych siłach, a przede wszystkim
ciągnięty na linie, Frodo wreszcie wywindował się na górę i padł na ziemię obok
przyjaciela.
Grzmoty przetaczały się już gdzieś dalej,
deszcz jednak wciąż lał jak z cebra. Hobbici podpełzli w głąb żlebu, lecz i tam
nie znaleźli zbyt zacisznego schronienia. Zewsząd ciekły strugi wody, wkrótce
dnem żlebu płynął bystry, spieniony na kamieniach potok i przelewając się przez
krawędź chlustał jak z rynny olbrzymiego dachu.
-
Zalałoby mnie albo spłukało w przepaść, gdybym został na tej półce – rzekł
Frodo. – Co za szczęście, że mięliśmy linę!
-
Byłoby jeszcze większe szczęście, gdybym sobie o niej w czas przypomniał –
powiedział Sam. – Może pan pamięta, że gdy opuszczaliśmy Lorien, elfy dały do
każdej łodzi zwój liny. Tak mi się ta lina spodobała, że jeden zwój wpakowałem
do swojego worka. Zdaje się, że to było nie wiedzieć ile lat temu! „Może wam
się przydać w niejednej potrzebie” – powiedział któryś z elfów, Haldir chyba.
Miał rację!
-
Szkoda, że nie przyszło mi na myśl zabrać jeszcze drugiego zwoju – rzekł Frodo.
– Rozstawałem się z drużyną w takim pośpiechu i zamęcie, że o tym nie
pomyślałem. Gdybyśmy mieli więcej liny, moglibyśmy jej użyć do zjazdu w dół.
Ciekaw jestem, ile ta twoja lina ma długości?
Sam
z wolna zaczął rozwijać linę mierząc ją ramieniem.
-
Pięć, dziesięć, dwadzieścia... będzie ze trzydzieści łokci mniej więcej –
oznajmił.
-
No, no! Kto by się spodziewał! – wykrzyknął Frodo.
-
Ha! – odparł Sam. – Elfy to wspaniałe plemię. Lina zdaje się cienka, ale jest
bardzo mocna, a przy tym miękka i nie drapie ręki. Zwija się ciasno, a lekka
jak piórko. Wspaniałe plemię, ani słowa!
-
Trzydzieści łokci! – w zamyśleniu powtórzył Frodo. – To chyba wystarczy. Jeżeli
burza ucichnie przed nocą, spróbuję dziś jeszcze.
-
Deszcz prawie już ustał – powiedział Sam – ale niech pan po ciemku nie
ryzykuje, panie Frodo. Nie wiem, czy pan już zapomniał, ale ja jeszcze mam w
uszach krzyk, który z wichrem do nas doleciał. Taki głos mają Czarni Jeźdźcy,
ale ten chyba w powietrzu galopował, bo krzyk szedł znad gór. Na mój rozum
trzeba w tej dziurze przeczekać do rana.
-
A na mój rozum ani chwili dłużej nie wolno marudzić na tym grzbiecie, gdzie nas
oczy, patrzące z Czarnego Kraju poprzez bagniska, jak na dłoni zobaczą – odparł
Frodo.
Z
tymi słowy zerwał się i znowu zszedł na skraj wąwozu. Wyjrzał przez krawędź. Na
wschodzie niebo się już przetarło. Boczne skrzydła burzy, postrzępione i mokre,
rozpraszały się; główna bitwa stoczona została na szerokim froncie ponad
łańcuchem Emyn Muil, gdzie zatrzymały się dłużej ponure myśli Saurona. Stąd
poszło natarcie na dolinę Anduiny, zasypując ją gradem i piorunami, potem
czarny cień groźbą wojny padł na Minas Tirith. Wreszcie burza osunęła się z gór
i skłębionymi chmurami przepłynęła z wolna nad Gondorem i pograniczem Rohanu;
rycerze Theodena jadąc na zachód widzieli z daleka nad równiną jej czarne,
pionowe smugi jak wieże sunące za słońcem. Tu jednak, nad pustkowiem bagien,
otworzyło się czyste, ciemnoszafirowe wieczorne niebo i kilka bladych gwiazd
błysnęło niby maleńkie, białe okienka w baldachimie rozpiętym nad sierpem
księżyca.
-
Jak przyjemnie znów oglądać świat! – powiedział Frodo, wzdychając głęboko. –
Wyobraź sobie, przez chwilę miałem wrażenie, że straciłem wzrok. Od pioruna czy
może od gorszego jeszcze wstrząsu. Nic a nic nie widziałem, dopóki nie
spuściłeś mi liny. Ta lina jakby świeciła wśród nocy.
-
Tak, w ciemności lśni srebrem. Przedtem nigdy tego nie zauważyłem. Co prawda
nie pamiętam, żebym się jej kiedyś przyglądał, odkąd ją zwiniętą wpakowałem do
worka. Ale jeżeli pan się upiera zjeżdżać na linie, jak to zrobimy? Trzydzieści
łokci, to mniej więcej tyle, na ile pan ocenił wysokość ściany, prawda?
Frodo
chwilę się namyślał.
-
Umocujesz linę wokół tego pieńka – rzekł. – Tym razem spełnię twoje życzenie i
pozwolę ci zjechać pierwszemu. Będę po trochu zwalniał linę, a ty musisz tylko
odpychać się rękami i stopami od skały. Swoją drogą będę ci wdzięczny, jeżeli
od czasu do czasu ulżysz mi, stając o własnych siłach na którejś półeczce. Jak
już będziesz na dole, zjadę do ciebie. Czuję się znów w dobrej formie.
-
Dobrze – odparł Sam niezbyt ochoczo. – Raz kozie śmierć.
Owiązał
linę wokół pnia sterczącego tuż nad krawędzią. Drugim końcem owinął się w
pasie. Markotnie zwrócił się ku przepaści, gotów po raz drugi przekroczyć jej
próg.
Zjazd okazał się jednak mniej
straszny, niż się Sam spodziewał. Lina jakby mu dodawała ducha, chociaż co
prędzej zamykał oczy, ilekroć zerknął w dół. Jedno miejsce było szczególnie
przykre; nie mógł zmacać stopami żadnej szczeliny w stromej, a nawet podciętej
ścianie; obsunął się i zawisł na srebrnej nici. Lecz Frodo opuszczał linę
łagodnie i pewnie, tak że wreszcie powietrzna jazda skończyła się szczęśliwie.
Najbardziej lękał się Sam, że liny nie starczy i że znajdzie się wówczas
bezradny między niebem a ziemią; lecz Frodo miał jeszcze sporą pętlę w ręku,
gdy Sam stanął u podnóża ściany i krzyknął: „Wylądowałem!” Głos zabrzmiał
wyraźnie, Frodo jednak nie widział przyjaciela, bo szary płaszcz elfów stopił
się ze zmierzchem.
Frodowi zejście zajęło nieco więcej
czasu. Zwój liny owinął sobie w pasie, umocował koniec wokół pnia, tak
miarkując długość, żeby go podtrzymywała, zanim stopami dotknie gruntu. Nie
ryzykował jednak zbytnio, starał się raczej schodzić niż zjeżdżać, bo nie miał
tej wiary co Sam w niezawodną moc cienkiej liny. Mimo to dwakroć po drodze
trafił na takie miejsce, gdzie musiał całkowicie jej zaufać, bo na gładkiej
ścianie nawet krzepkie hobbickie palce nie znajdowały nic, czego by się mogły
uczepić, a półki były zbyt odległe jedna od drugiej. W końcu Frodo także stanął
na równinie.
-
Udało się! – krzyknął. – Umknęliśmy górom Emyn Muil. Pytam, co dalej? Kto wie,
czy wkrótce nie zatęsknimy do twardej skały pod nogami.
Lecz
Sam nie odpowiadał; patrzał uparcie do góry, ku szczytowi urwiska.
-
Och, półgłówek ze mnie! Gamoń! – jęknął. – Moja piękna lina! Uwiązana tam w
górze do pnia, a my tutaj na dole! Nie mogliśmy dostarczyć wygodniejszej
drabiny dla tego szpiega Golluma! Już lepiej było postawić drogowskaz z napisem
„Tędy droga!” Przeczuwałem, że jakieś szydło wylezie z worka, za łatwo nam
poszło.
-
Jeżeli masz sposób, żeby zjechać na linie i mieć ją nadal przy sobie, możesz mi
odstąpić tytuł półgłówka i gamonia, a także wszystkie inne, jakimi cię
Dziadunio obdarzył – rzekł Frodo. – Wleź z powrotem na grań, odwiąż linę i
zjedź raz jeszcze, proszę bardzo.
Sam
podrapał się w głowę.
-
Niech pan wybaczy, panie Frodo, nie znam takiego sposobu – odparł. – Ale
przykro mi tę linę zostawić mimo wszystko. – Pogłaskał koniec liny i potrząsnął
nią z lekka. – Ciężko rozstać się z każdą rzeczą, która pochodzi z kraju elfów.
Może Galadriela sama sznur plotła? Galadriela! – szepnął, ze smutkiem kiwając
głową. Spojrzał znów do góry i po raz ostatni, jakby na pożegnanie, pociągnął
linę.
Ku
zdumieniu hobbitów węzeł puścił. Sam padł na wznak, a długie szare zwoje cicho
osunęły się i ułożyły na jego brzuchu. Frodo wybuchnął śmiechem.
-
Kto zaciągnął tak dobrze węzeł? – spytał. – Szczęście, że nie puścił wcześniej!
Pomyśleć, że zawierzyłem twojemu supełkowi całą moją żywą wagę.
Sam
jednak nie śmiał się wcale.
-
Zgoda, proszę pana, że po górach wspinać się nie umiem – rzekł urażonym tonem –
ale na linach i węzłach znam się naprawdę. To u nas, że tak powiem, rodzinne
rzemiosło. Mój dziadek, a po nim stryj Andy, najstarszy brat Dziadunia,
prowadzili warsztat powroźniczy przez długie lata. Ani w Shire, ani gdzie
indziej na świecie nie ma mistrza, który by lepszy węzeł założył na ten pniak,
niż ja założyłem.
-
W takim razie lina musiała się zerwać, przetrzeć na ostrej krawędzi skały –
powiedział Frodo.
-
Założę się, że nie – odparł Sam, jeszcze bardziej tym drugim przypuszczeniem
dotknięty. – Nie, nie zerwała się, nie przetarła nawet jedna nitka.
-
A więc jednak supeł zawinił.
Sam
potrząsnął głową nic nie odpowiadając. W zamyśleniu przesuwał linę w palcach.
-
Niech pan mówi, co chce, panie Frodo – powiedział wreszcie – ale ja myślę, że
lina sama z siebie przybiegła, kiedy na nią zawołałem.
Zwinął
linę i pieczołowicie schował do worka.
-
Jakimkolwiek sposobem to się stało, najważniejsze, że jest – stwierdził Frodo.
– Teraz jednak trzeba się zastanowić nad następnym krokiem. Wkrótce noc
zapadnie. Jakie śliczne gwiazdy! Jaki piękny księżyc!
-
To dodaje otuchy, prawda? – rzekł Sam podnosząc wzrok ku niebu. – Gwiazdy
przypominają o elfach. Księżyc rośnie. Nie widzieliśmy go przez dwie ostatnie
noce, bo było chmurno. Teraz już dość jasno świeci.
-
Tak – powiedział Frodo – ale w pełni będzie dopiero za kilka dni. Nie sądzę,
byśmy mogli wędrować przez bagnisko przy świetle półksiężyca.
Z
zapadnięciem nocnego mroku rozpoczęli nowy etap marszu. Po jakimś czasie sam
obejrzał się na przebytą drogę. Wylot żlebu znaczył się czarną plamą na szarym
urwisku.
-
Cieszę się, że ściągnęliśmy linę – powiedział. – Przynajmniej zadaliśmy tej
pokrace niezłą zagadkę. Niech popróbuje człapać swoim sposobem z półki na półkę
po skalnej ścianie.
Od
podnóży urwiska poszli dzikim pustkowiem, klucząc wśród głazów i kamieni,
mokrych i oślizłych po ulewnym deszczu. Teren wciąż jeszcze opadał dość stromo.
Nie oddalili się od gór więcej niż kilkadziesiąt kroków, gdy drogę zagrodziła
im szczelina, która znienacka ukazała się tuż przed nimi, ziejąc czarną głębią.
Nie była zbyt szeroka, lecz nie tak wąska, by odważyli się przez nią
przeskoczyć, i to po ciemku. Wydawało im się, że słyszą bulgot wody na dnie. Na
lewo od nich szczelina skręcała ku północy, z powrotem pod góry, tędy więc w
żaden sposób iść nie mogli, przynajmniej dopóki noc trwała.
-
Trzeba chyba zawrócić na południe wzdłuż urwiska – rzekł Sam. – Może znajdziemy
jakiś zaciszny kąt albo nawet jaskinię czy coś w tym rodzaju.
-
Masz rację – odparł Frodo. – Jestem zmęczony i nie miałbym siły dłużej leźć
wśród kamieni po nocy, mimo że każda chwila droga. Gdyby tak mieć równą ścieżkę
przed sobą, maszerowałbym, póki by się pode mną nogi nie ugięły!
Droga
wzdłuż podnóży Emyn Muil nie okazała się wcale mniej uciążliwa. Nie znaleźli
też nigdzie przytulnego schronu, nic prócz nagich kamiennych stoków, coraz
wyższych i bardziej stromych w miarę, jak cofali się na południe. W końcu
wyczerpani rzucili się po prostu na ziemię pod osłoną głazu, sterczącego niemal
u stóp urwiska. Jakiś czas siedzieli skuleni i smutni drżąc z zimna na
kamieniach, lecz potem sen ich zmógł, mimo że usiłowali się przed nim bronić.
Księżyc płynął wysoko po bezchmurnym już niebie. Nikła biała poświata
rozjaśniała skalne stoki i zalewała chłodnym blaskiem urwisko pod żlebem tak,
że ogromna ściana zdawała się jasnoszarą płachtą poznaczoną gdzieniegdzie
czarnymi plamami.
-
Wiesz co, Samie – rzekł w pewnej chwili Frodo wstając i otulając się szczelniej
płaszczem – prześpij się trochę i weź tymczasem również mój koc, a ja
pospaceruję i będę pełnił wartę. – Nagle wzdrygnął się i chwycił Sama za rękaw.
– Co to? – szepnął. – Spójrz na urwisko!
Sam
spojrzał i zachłysnął się z wrażenia.
-
Tss! – rzekł. – To on. Gollum. Do stu żmij i padalców! A ja się cieszyłem, że
zadaliśmy mu zagadkę i że nie będzie umiał zleźć ze skały! Niech pan patrzy!
Lezie jak obrzydły pająk po ścianie.
Po
prostopadłej i zupełnie gładkiej, jak się zdawało w bladym świetle księżyca,
ścianie spuszczał się mały, ciemny stwór, lgnąc do skały rozcapierzonymi
kończynami. Może jego miękkie, czepliwe ręce i palce u nóg znajdowały szpary i
chwyty, których żaden hobbit nie zmacałby ani nie umiał wykorzystać, wyglądało
to jednak tak, jakby spełzał po prostu na lepkich łapach niby olbrzymi
drapieżny owad. Lazł głową w dół, węsząc drogę przed sobą. Od czasu do czasu z
wolna podnosił głowę, obracał ją na długiej, chudej szyi, a wówczas hobbitom
migały dwa blade, lśniące światełka: oczy Golluma na jedno mgnienie błyskające
w poświacie księżyca, co prędzej znów zasłonięte powiekami.
-
Czy pan myśli, że on nas widzi? – spytał Sam.
-
Nie wiem – odparł Frodo cichutko – sądzę, że nie. Nawet przyjaznym oczom trudno
rozróżnić w zmroku płaszcze elfów. Ja ledwie dostrzegam cię z odległości dwóch
kroków. Słyszałem też, że on nie znosi słońca ani księżyca.
-
To czemu złazi właśnie w tym miejscu? – spytał Sam.
-
Cicho! – ostrzegł Frodo. – Możliwe, że nas wyczuł nosem. Słuch ma też, zdaje
się, bystry jak elfy. Myślę, że coś usłyszał, może nasze głosy. Nakrzyczeliśmy
się niemało schodząc z góry, a przed chwilą także głośno gadaliśmy.
-
No, ja mam go już wyżej uszu – rzekł Sam. – Tym razem przebrał miarkę i w końcu
powiem mu słówko prawdy, jeżeli go dopadnę. I tak już nie zdołalibyśmy wymknąć
mu się niepostrzeżenie.
I
Sam naciągnąwszy szary kaptur na twarz zakradł się chyłkiem pod urwisko.
-
Ostrożnie! – szepnął Frodo idąc za nim. – Nie spłosz go. Jest groźniejszy,
niżby można przypuszczać.
Spełzający
czarny stwór miał już za sobą trzy czwarte drogi, znajdował się o jakieś
piętnaście stóp czy może nawet mniej od podnóża ściany. Hobbici, przyczajeni
bez ruchu w cieniu wielkiego głazu, nie odrywali od Golluma oczu. Słyszeli
sapanie, a nawet od czasu do czasu świszczący oddech, który brzmiał jak
przekleństwa. Kiedy podnosił głowę, wydało im się, że pluje. Potem znów ruszył
dalej w dół. Był już tak blisko, że skrzekliwy, świszczący głos dochodził
zupełnie wyraźnie.
-
Sss! Ostrożnie, mój skarbie! Spiesz się powoli. Nie wolno nam narażać karku,
mój skarbie, nie! Glum, glum! – Znów podniósł głowę, zamrugał w blasku księżyca
i szybko zamknął ślepia. – Wstrętne, wstrętne, zimne światło... sss...
szpieguje cię, mój skarbie, rani ci oczy.
Im
niżej się opuszczał, tym lepiej rozróżniali w jego syku słowa.
-
Gdzie się podział mój skarb, mój ssskarb? Bo to nasz ssskarb, nasz własssny,
musimy go odebrać. Złodzieje, złodzieje, wstrętne małe złodziejaszki. Gdzie się
ssschowali z moim ssskarbem? Niech ich licho. Nienawidzimy ich.
-
Z tego by wynikało, że nie wie, gdzie jesteśmy – szepnął Sam. – Co on nazywa
swoim skarbem? Czyżby...?
-
Cicho! – szepnął Frodo. – Zbliża się, mógłby już dosłyszeć nasze szepty.
Gollum
rzeczywiście zatrzymał się nagle i chwiał ogromną głową na chudej szyi z boku
na bok, jakby nasłuchując. Na wpół odemknął blade ślepia. Sam pohamował się,
chociaż ręka go świerzbiła. Z gniewem i wstrętem wlepił wzrok w obrzydłego
stwora, który znów się ruszył nie przestając mruczeć i syczeć pod nosem. W
końcu znajdował się już tylko o kilka stóp od ziemi, wprost nad głowami
hobbitów. Ściana w tym miejscu opadała gwałtownie i była podcięta, nawet Gollum
nie mógł w niej znaleźć punktu oparcia. Hobbici mieli wrażenie, że potwór chce
się odwrócić głową ku górze, lecz w tym momencie odpadł od ściany, runął w dół
z przeraźliwym świszczącym wrzaskiem. Skulił się w powietrzu jak pająk, gdy
pęknie nić pajęczyny, na której zwisał. Sam poderwał się błyskawicznie z
kryjówki i w paru susach dopadł podnóża urwiska. Nim Gollum dźwignął się z
ziemi, hobbit siedział mu na karku. Lecz Gollum, nawet zaskoczony znienacka i
rozbity, okazał się groźnym przeciwnikiem. Sam nie zdążył przycisnąć stwora,
gdy już tamten oplótł go długimi ramionami i nogami, obezwładniając ręce,
obejmując miękkim, lecz straszliwym uchwytem, zacieśniając z wolna oplot jak
stryczek; lepkie palce sięgały hobbitowi do gardła, ostre zęby wpijały mu się w
ramię. Sam, nie mogąc się bronić inaczej, usiłował przynajmniej tłuc okrągłą,
twardą głową w twarz Golluma. Stwór syczał i pluł, ale nie rozluźniał uchwytu.
Źle zapewne skończyłaby się dla Sama
ta przygoda, gdyby nie Frodo, który skoczył naprzód z obnażonym Żądełkiem w
garści. Lewą ręką złapał Golluma za rzadkie włosy, tak by blade, zionące jadem
złości oczy musiały spojrzeć prosto w niebo.
-
Puść mego przyjaciela, Gollumie – rzekł. – To jest Żądło. Jużeś je w życiu
widział przed laty. Puść mego przyjaciela, bo inaczej poznasz się z tym
Żądełkiem z bliska. Utnę ci łeb.
Gollum
nagle opadł z sił, zmiękł niby mokry postronek. Sam wstał obmacując
posiniaczone ramiona. Oczy płonęły mu gniewem, lecz nie mógł się zemścić, gdy
nieszczęsny przeciwnik leżał na kamieniach kuląc się i skamląc.
-
Nie rób nam krzywdy! Nie pozwól mu skrzywdzić nas, mój ssskarbie! Nie zechcą
nas przecież skrzywdzić dobre małe hobbity? Nie mieliśmy złych zamiarów, to oni
rzucili się na nas jak kocury na biedną mysz. My tacy biedni, samotni, glum,
glum. Będziemy grzeczni, bardzo grzeczni, jeśli małe hobbity dla nas będą także
grzeczne...
-
No i co z tym paskudztwem zrobimy? – spytał Sam. – Ja radzę spętać dobrze nogi,
żeby nie mógł dłużej za nami człapać.
-
Ależ to byłaby dla nas śmierć, śmierć – chlipał Gollum. – Okrutne małe hobbity.
Spętać nas chcą i porzucić wśród zimnych kamieni, glum, glum.
Łkanie
bulgotało mu w gardle.
-
Nie! – rzekł Frodo. – Jeślibyśmy musieli go zabić, to jednym ciosem, na
miejscu. Ale w tej sytuacji nie możemy go zabić. Nieszczęsny stwór! Ostatecznie
nic złego nam nie zrobił.
-
Jak to? – odparł Sam rozcierając obolałe ramię. – W każdym razie na pewno miał
ku temu jak najlepsze chęci, a założę się, że je ma w dalszym ciągu. Udusi nas,
gdy pośniemy, o tym tylko marzy.
-
Zapewne masz słuszność – rzekł Frodo. – Ale nie w tym rzecz. – Zamyślił się na
długą chwilę. Gollum leżał cicho, przestał chlipać. Sam stał nad nim, nie
spuszczając go z oczu.
A
Frodowi zabrzmiały w uszach wyraźne, chociaż odległe głosy przeszłości:
„Szkoda,
że Bilbo nie przebił mieczem podłego stwora, skoro miał sposobność! Szkoda:
litość wstrzymała jego rękę. Litość i miłosierdzie nie pozwoliły mu zabijać bez
koniecznej potrzeby. Nie czuję litości dla Golluma. Zasłużył na śmierć. Zasłużył!
Racja. Wielu z tych, którzy żyją, zasłużyło na śmierć. Niejeden też z tych,
którzy zasłużyli na życie, umarł. Czy możesz tym umarłym zwrócić życie? Nie
szafuj więc pochopnie śmiercią w imię sprawiedliwości, bo narazisz własne
bezpieczeństwo. Nawet najmądrzejsi mędrcy nie wszystko wiedzą”.
-
Dobrze – odpowiedział głośno i opuścił miecz. – Boję się, ale jak widzisz, nie
tknę tego stwora. Teraz, gdy go zobaczyłem, poczułem nad nim litość.
Sam
zdziwiony patrzał na swego pana, który przemawiał jakby do kogoś
niewidzialnego. Gollum podniósł głowę.
-
Tak, tak, jesteśmy nieszczęśliwi – zaskomlał. – Litości, litości! Hobbici nas
nie zabiją, dobrzy mali hobbici.
-
Nie zabijemy cię – rzekł Frodo – lecz nie puścimy cię także na wolność. Bo po
tobie można się spodziewać tylko podstępów i złośliwości, Gollumie. Pójdziesz z
nami, będziemy cię mieli na oku. Nic gorszego cię nie spotka, ale musisz nam
pomóc w miarę swoich możliwości. Odpłać nam, żeśmy ci darowali życie.
-
Tak, tak, odpłacimy – zasyczał Gollum. – Zacne małe hobbity! Pójdziemy z nimi.
Znajdziemy w ciemnościach bezpieczne ścieżki. Ale dokąd to spieszycie przez te
dzikie pustkowia, bardzo jesteśmy ciekawi, bardzo ciekawi?
Podniósł
wzrok na hobbitów i chytry, żywy błysk mignął mu w bladych, przymrużonych oczach.
Sam zmarszczył brew i zagryzł usta.
Czuł jednak, że w postawie Froda jest coś niezwykłego i że żadnym argumentem
nie zmusi go do zmiany decyzji. Mimo wszystko zdumiała go odpowiedź Froda.
Frodo patrzył prosto w oczy
Gollumowi, a nieszczęsny stwór kulił się i wił pod tym spojrzeniem.
-
Wiesz dużo albo przynajmniej domyślasz się, Smeagolu, wielu rzeczy – powiedział
surowym, spokojnym tonem. – Zdążamy oczywiście do Mordoru. A ty, jeśli się nie
mylę, znasz drogę do tego kraju.
-
Ach! Sss! – syknął Gollum zatykając uszy rękami, jak gdyby ta otwarta mowa, te
głośno wymawiane imiona raniły go. – Domyślaliśmy się, domyślali – szepnął. – I
nie chcieliśmy, żeby hobbici tam doszli. Nie, ssskarbie, małe, dobre hobbity
nie powinny tam iść. Popioły, popioły, prochy, susza, kopalnie, szyby, orkowie,
tysiące orków. Dobre hobbity niech tam nie idą, nie, to nie jest miejsce dla
nich.
-
A więc ty tam byłeś? – nalegał Frodo. – I ciągnie cię tam znowu, co?
-
Tak. Tak. Nie! – wrzasnął Gollum. – Raz zaszliśmy przypadkiem, prawda, mój
skarbie, że to był przypadek? Ale nie wrócimy już, nie! – Nagle zmienił głos, a
także język i szlochając mówił jak gdyby nie do hobbitów: - Zostaw mnie w
spokoju, glum! Och, jak boli. Moje biedne ręce, glum! Ja... my... ja nie chcę
wracać. Nie mogę go odnaleźć. Jestem zmęczony. Ja... my nie możemy go znaleźć,
glum, glum, nigdzie go nie ma. Tamci czuwają nieustannie. Krasnoludy, ludzie,
elfy, straszliwe elfy ze świetlistymi oczyma. Nie mogę. Ach! – Wstał i
zaciskając długie ręce w kościsty, bezcielesny węzeł potrząsał nimi w stronę
wschodu. – Nie! – krzyknął. – Nie dla ciebie! – Znów osłabł. – Glum, glum –
zachlipiał przypadając twarzą do ziemi. – Nie patrz na nas! Odejdź! Idź spać!
-
On nie odejdzie ani też nie zaśnie na twój rozkaz, Smeagolu – rzekł Frodo. –
Ale jeśli naprawdę chcesz się od niego znów uwolnić, musisz mi pomóc. W tym
celu, niestety, trzeba znaleźć najpierw ścieżkę prowadzącą do niego. Nie będę
jednak od ciebie wymagał, żebyś szedł z nami aż do końca, aż za bramę tego
kraju.
Gollum
usiadł i popatrzał na Froda spod przymrużonych powiek.
-
On jest tam – zaskrzeczał. – Jak zawsze. Orkowie zaprowadzą cię na miejsce.
Orków bez trudu spotkasz na wschodnim brzegu rzeki. Nie proś o to Smeagola.
Biedny, biedny Smeagol odszedł bardzo dawno temu. Zabrali mu jego skarb i
Smeagol jest zgubiony.
-
Może go odnajdziemy, jeśli pójdziesz z nami – powiedział Frodo.
-
Nie, nie, przenigdy! Stracił swój skarb – odparł Gollum.
-
Wstań! – rozkazał Frodo.
Gollum
wstał i cofnął się pod urwisko.
-
Mów! – rzekł Frodo. – Czy łatwiej ci wskazać nam drogę za dnia, czy też nocą?
Jesteśmy zmęczeni, ale jeśli wolisz noc, ruszymy natychmiast.
-
Wielkie światła rażą nasze oczy, to boli – jęknął Gollum. – Ta biała twarz na
niebie także przeszkadza, ale wkrótce schowa się za góry, wtedy pójdziemy.
Teraz niech sobie dobre hobbity chwilę odpoczną.
-
Siadaj więc i nie waż się ruszyć – rzekł Frodo.
Hobbici
usiedli przy nim, biorąc go między siebie; plecami oparli się o kamienną
ścianę, nogi rozprostowali swobodnie. Obeszło się bez słów, obaj rozumieli, że
żadnemu z nich nie wolno oka zmrużyć ani na chwilę. Księżyc sunął leniwie po
niebie. Cień od gór wydłużał się i zatapiał cały krajobraz przed nimi w mroku,
ale nad ich głowami gęsto i jasno świeciły gwiazdy. Wszyscy trzej trwali bez
ruchu. Gollum, skulony, opierał brodę o kolana, płaskie dłonie i stopy położył
na ziemi, oczy miał zamknięte; hobbici spostrzegli jednak, że stwór czuwa w
napięciu, rozmyślając i nasłuchując. Frodo chyłkiem spojrzał na Sama. Oczy ich
spotkały się i porozumiały. Osunęli się, odchylili głowy wstecz, przymrużyli
powieki. Po chwili już obaj oddychali równo, głośno. Gollumowi ręce zadrżały
lekko. Niemal niedostrzegalnym ruchem obrócił głowę w lewo, w prawo, odemknął
najpierw jedno, potem drugie oko. Hobbici nie drgnęli nawet.
Nagle ze zdumiewającą zwinnością i
szybkością Gollum dał susa, podrywając się jak pasikonik czy też żaba jednym
zamachem z ziemi, i skoczył w ciemność. Ale Frodo i Sam na to właśnie czekali.
Gollum nie zdążył zrobić drugiego kroku, gdy Sam już siedział mu na karku, a
Frodo nadbiegając szarpnął go za nogę i powalił.
-
Twoja lina przyda nam się, Samie – powiedział.
Sam
wydobył linę z tobołka.
-
Dokąd to pan się wybierał w tej kamienistej i zimnej okolicy, panie Gollumie? –
mruknął. – Bardzo jesteśmy tego ciekawi, bardzo ciekawi. Pewnie chciałeś
poszukać swoich kumotrów orków, co? Obrzydły zdrajco! Zasłużyłeś, żeby ci sznur
na szyję założyć i przyciągnąć pętlę.
Gollum
leżał cicho i nie próbował stawiać oporu. Za całą odpowiedź rzucił Samowi
szybkie, nienawistne spojrzenie.
-
Chodzi tylko o to, żeby nam nie umknął – powiedział Frodo. – Chcemy, żeby szedł
z nami, więc nie można pętać mu nóg ani rąk, bo używa ich na równi niemal z
nogami. Zawiąż mu w kostce jeden koniec liny, a drugi trzymaj mocno w garści.
Stał
nad Gollumem, podczas gdy Sam zaciągał węzeł. Skutek tego zabiegu był dla obu
hobbitów zgoła niespodziany: Gollum zaczął wrzeszczeć cienkim, rozdzierającym
głosem, trudnym dla słuchaczy do zniesienia. Zwijał się, usiłował zębami dosięgnąć
kostki i przegryźć sznur. Krzyczał coraz okropniej. Wreszcie Frodo musiał
uwierzyć, że stwór naprawdę cierpi nad siły. Nie mogły jednak sprawiać mu
takiego bólu więzy. Frodo zbadał je uważnie, pętla nie była wcale zbyt ciasno
zaciśnięta, a nawet zdawała się zupełnie luźna. Sam miał ręce znacznie
łagodniejsze niż język.
-
Co ci jest? – spytał Frodo. – Skoro próbowałeś uciec, musimy cię związać, ale
nie chcemy cię dręczyć.
-
Boli, boli! – chlipał Gollum. – Mrozem przejmuje, gryzie! Robota elfów,
przeklętych elfów! Och, niedobre, okrutne hobbity! Właśnie dlatego chcieliśmy
od nich uciec, mój skarbie. Przeczuwaliśmy, że to są okrutne, złe hobbity.
Zadają się z elfami, ze strasznym elfami, które mają świetliste oczy.
Zdejmijcie to! Boli!
-
Nie, nie zdejmę z ciebie więzów – odparł Frodo – chyba że... – urwał i namyślał
się przez chwilę – chyba że istnieje taka przysięga, której mógłbym, gdybyś ją
złożył, zaufać.
-
Przysięgniemy, że będziemy robili, co każesz, tak, tak! – powiedział Gollum,
wciąż wijąc się i chwytając za spętaną kostkę u nogi. – Boli!
-
Przysięgniesz? – spytał Frodo.
-
Smeagol – rzekł Gollum niespodzianie wyraźnym głosem, otwierając szeroko oczy i
patrząc na Froda z dziwnym błyskiem w źrenicach – Smeagol przysięgnie na swój
skarb.
Frodo
wyprostował się i gdy przemówił, znowu zdumiał Sama treścią i surowym tonem
swoich słów.
-
Na skarb? Czyżbyś się ośmielił? – rzekł. – Pomyśl!
Jeden, by wszystkimi rządzić i w
ciemności związać.
- Czy zechcesz wobec niego zobowiązać się, Smeagolu? Taka
przysięga zwiąże cię na pewno. Ale on jest bardziej jeszcze niźli ty
zdradziecki. Może przekręcić twoje słowa. Strzeż się, Smeagolu.
Gollum
skulił się na ziemi.
-
Na skarb! Na skarb! – powtarzał.
-
A co przysięgniesz? – spytał Frodo.
-
Że będę dobry, bardzo dobry! – odparł Gollum. Czołgał się u nóg Froda, wił się,
szeptał ochrypłym głosem, dygotał, jakby do szpiku kości przejęty grozą
własnych słów: - Smeagol przysięgnie, że nigdy, nigdy nie dopuści, żeby go
Tamten dostał. Nigdy. Smeagol was ocali. Ale musi przysiąc na swój skarb.
-
Nie! – odparł Frodo spoglądając na Golluma z góry okiem surowym, lecz pełnym
litości. – Chodzi ci tylko o to, żeby go zobaczyć i dotknąć, chociaż wiesz, że
to cię może przyprawić o szaleństwo. Nie! Przysięgniesz, ale tylko w jego
obecności, nie kładąc na nim ręki. Wiesz, gdzie on jest. Wiesz, Smeagolu. Masz
go przed sobą.
Przez
moment zdawało się Samowi, że jego pan urósł, a Gollum się skurczył. Wysoki,
poważny cień, władca, ukrywający blask swej potęgi pod szarym obłokiem; u jego
stóp zaś mały, skomlący psiak. Lecz nie byli sobie mimo wszystko obcy, istniało
między nimi dziwne jakieś podobieństwo i rozumieli nawzajem swoje myśli. Gollum
podniósł się i zaczął sięgać rękoma do piersi Froda, łasząc się u jego kolan.
-
Łapy przy sobie! – rozkazał Frodo. – Złóż teraz przyrzeczenie.
-
Przyrzekamy, tak, przyrzekamy – powiedział Gollum – służyć panu mojego skarbu.
Pan dobry, Smeagol dobry, glum, glum.
Nagle
się rozpłakał chwytając zębami kostkę u swej nogi.
-
Zdejmij więzy, Samie – rzekł Frodo.
Sam
posłuchał, chociaż niechętnie. Gollum wyprostował się błyskawicznie jak zbity
kundel, co służy na dwóch łapach, kiedy pan go wreszcie pogłaszcze. Od tej
chwili dokonała się w nim jakby przemiana, która utrwaliła się na pewien czas.
Mniej syczał, mniej chlipał, mówił wprost do hobbitów, a nie do siebie
nazywając się skarbem. Kurczył się i cofał, gdy zbliżali się do niego lub
spłoszyli go jakimś żywszym ruchem, unikał zetknięcia z płaszczami elfów, lecz
zdawał się przyjazny i rozbrajająco zabiegał o ich łaski. Ilekroć któryś z
hobbitów zażartował lub gdy Frodo odezwał się do niego łagodnie, Gollum
wybuchał gdaczącym śmiechem i brykał z radości, a najlżejszą naganę z ust Froda
oblewał łzami. Sam rzadko się do niego odzywał. Ufał mu jeszcze mniej niż
przedtem, ten odmieniony Smeagol budził w nim gorsze obrzydzenie niż dawny
Gollum.
-
Ano, Gollumie, czy jak cię tam zwą – rzekł – jazda! Księżyc zaszedł, noc
upływa. Ruszajmy.
-
Tak, tak – przytaknął Gollum podrygując gorliwie. – Idziemy. Jest tylko jedno
przejście między północnym a południowym trzęsawiskiem. Ja je wypatrzyłem.
Orkowie tamtędy nie chodzą, nie znają ścieżki. Orkowie nie przeprawiają się
przez bagna, wolą je okrążać na mile wkoło. Szczęście, że przyszliście tą
właśnie drogą. Szczęście, że spotkaliście Smeagola. Smeagol was poprowadzi!
Odbiegł
parę kroków i obejrzał się pytająco, jak pies, gdy zaprasza swego pana na
przechadzkę.
-
Czekajże! – krzyknął Sam. – Nie wyprzedzaj nas zanadto. Będę ci deptał po
piętach, a linkę mam w pogotowiu.
-
Nie, nie! – powiedział Gollum. – Smeagol przyrzekł.
Ruszyli
w głęboką noc pod jasnymi, surowymi gwiazdami. Zrazu Gollum prowadził na
północ, z powrotem drogą, którą tu przyszli, potem skręcił skośnie w prawo,
oddalając się od stromej krawędzi Emyn Muil piarżystym stokiem, który zbiegał
ku rozległym bagnom ciągnącym się w dole. Szybko, cicho sunęli przez ciemności.
Czarna cisza zalegała ogromne pustkowia na przedprożu Mordoru.
Rozdział 2
Przez moczary
G |
ollum szedł raźno, wysuwał szyję i głowę naprzód, często
pomagał sobie rękami. Frodo i Sam musieli dobrze wyciągać nogi, żeby mu
dotrzymać kroku; zdawało się jednak, że stwór już nie myśli uciekać, ilekroć
bowiem hobbici zostali w tyle, przystawał i czekał na nich. Po pewnym czasie
doprowadził ich na skraj tej samej rozpadliny, którą już raz napotkali na swej
drodze, lecz teraz w miejscu bardziej oddalonym od gór.
-
Tutaj! – wykrzyknął Gollum. – Tak, tu jest ścieżka w dół. Tędy dojdziemy aż
tam, daleko! – tłumaczył pokazując na południo–wschód, ku trzęsawiskom. Bił od
nich smród ciężki i przykry nawet w chłodnym nocnym powietrzu.
Gollum
kręcił się tam i sam wzdłuż krawędzi rozpadliny, wreszcie zawołał:
-
Tutaj! Można zejść. Smeagol raz już przeszedł tą ścieżką. Schował się przed
orkami.
Schodził
pierwszy, a hobbici za nim w głąb ciemnego parowu. Zejście okazało się
nietrudne, bo rozpadlina miała tu nie więcej niż piętnaście stóp głębokości, a
ze dwanaście szerokości. Na dnie płynęła woda, jedna z wielu małych rzeczułek
ściekających z gór do stojących stawów i rozlewisk na moczarach. Gollum skręcił
w prawo, mniej więcej na południe, i brnął płytkim kamienistym potokiem
człapiąc płaskimi stopami. Cieszył się wodą, chichotał do siebie, a nawet
próbował skrzeczącym głosem nucić jakąś niby – piosenkę:
Stopy nam pęta
I
rani ręce.
Głazy jak gnaty,
Które przed laty
Były
czymś więcej –
Lecz w stawie woda –
Cóż za ochłoda
Rękom
i stopom.
Naszym życzeniem...
- Aha! Czego sobie życzymy? – rzekł zerkając z ukosa na
hobbitów. – Zaraz powiemy! – zagdakał. – On to kiedyś odgadł, Baggins odgadł.
Oczy
mu zalśniły, a Samowi, który spostrzegł ten błysk w ciemnościach, nie wydał on
się wcale przyjemny.
Nie dyszy pierś,
Zimny jak śmierć;
Nie łaknie, a pije wciąż więcej,
W kolczudze – żelazem nie brzęczy;
Sucha ziemia – on tonie,
Wyspa – a on w tej stronie
Widzi olbrzymią górę;
Fontanna tryska w chmurę –
On okiem swym
W fontannie widzi dym.
O,
cóż to za wesele!
A dla nas chyba
Jakaś by ryba
Połaskotała
gardziele...
Piosenka przypomniała Samowi natrętnie pewną troskę, która
nękała go już od chwili, gdy zrozumiał, że jego pan chce Golluma wziąć za
przewodnika: sprawę wyżywienia. Nie przypuszczał, żeby Frodo o tym myślał, lecz
podejrzewał, że Gollum myśli na pewno. Czym ten stwór żywił się przez cały czas
samotnej wędrówki? „Nie jadał za dobrze – mówił sobie Sam – wygląda na
głodomora. Nie jest wybredny, na bezrybiu zgodziłby się spróbować, jak smakuje
hobbit, gdyby mu się udało przyłapać nas we śnie. Ale nie przyłapie, chyba żeby
tu Sama Gamgee nie było”.
Maszerowali
ciemnym, krętym wąwozem dość długo, a przynajmniej marsz zdawał się długi
znużonym stopom Sama i Froda. Wąwóz skręcał ku wschodowi, rozszerzał się
stopniowo i coraz był płytszy. Wreszcie niebo nad nimi zbladło pierwszym szarym
brzaskiem przedświtu. Gollum dotychczas nie zdradzał zmęczenia, teraz jednak
podniósł wzrok w górę i przystanął.
-
Dzień już bliski – szepnął, jakby dzień uważał za niebezpieczną istotę, która
może podsłuchać jego słowa i rzucić mu się do gardła. – Smeagol tu zostanie, ja
tu zostanę, żeby Żółta Twarz mnie nie dostrzegła.
-
Chętnie byśmy zobaczyli słońce – rzekł Frodo – ale zostaniemy z tobą, zbyt
jesteśmy zmęczeni, żeby iść dalej bez odpoczynku.
-
Niemądrze mówisz, że chętnie byście zobaczyli Żółtą Twarz – powiedział Gollum.
– Ona by was pokazała innym. Dobre, roztropne hobbity zostaną ze Smeagolem. Tu
wkoło pełno orków i złych stworzeń. Mają dobre oczy. Schowajcie się razem ze
mną.
Przycupnęli
wszyscy trzej pod skalistą ścianą wąwozu, która tutaj nie była wyższa od
rosłego człowieka; u jej podnóży leżały kamienie płaskie i suche; potok płynął
wąskim korytem bliżej przeciwległej ściany. Frodo i Sam siedli na jednym
kamieniu, plecami oparci o skałę. Gollum z pluskiem brodził po wodzie.
-
Trzeba coś przegryźć – rzekł Frodo. – Pewnie jesteś głodny, Smeagolu? Niewiele
mamy prowiantu, ale podzielimy się z tobą, czym możemy.
Na
dźwięk słowa: „głodny” zielonkawe światełka błysnęły w bladych oczach Golluma,
wytrzeszczonych tak, że niemal z orbit wyłaziły pośród mizernej, chudej twarzy.
Na chwilę wrócił do dawnego swojego języka:
-
Głodni jesteśmy, głodni, mój ssskarbie – zasyczał. – Co też oni jadają? Może
mają sssmaczne rybki?
Wysunął
język spomiędzy ostrych, żółtych zębów i oblizał bezkrwiste wargi.
-
Nie, ryb nie mamy – odparł Frodo. – Tylko to – rzekł pokazując kawałek lembasa
– no i wodę, jeśli tutejsza woda nadaje się do picia.
-
Tak, tak, dobra woda – powiedział Gollum. – Pijcie, pijcie, póki możecie. Ale
co oni tam mają, mój ssskarbie? Czy to kruche? Czy smaczne?
Frodo
ułamał kęs suchara i podał mu na liściu, w który lembas był zawinięty. Gollum
powąchał liść i nagle zmienił się na twarzy; grymas obrzydzenia wykrzywił mu
usta, w oczach mignął wyraz dawnej złośliwości.
-
Smeagol zna ten zapach! – rzekł. – Liście z lasu elfów, fu! Cuchną. Smeagol
wlazł tam na drzewo i nie mógł później zmyć zapachu z rąk, ze swoich biednych,
z naszych biednych rąk.
Odrzucając
liść ukruszył odrobinę lembasa i włożył do ust. Splunął natychmiast i zaniósł
się kaszlem.
-
Och, nie! – krzyknął plując i prychając. – Chcecie otruć, zadusić biednego
Smeagola. Kurz, popiół, tego nie możemy jeść. Smeagol musi głodować. Trudno,
nie będziemy się gniewać. Hobbity dobre. Smeagol przyrzekł. Umrzemy z głodu.
Nie możemy jeść hobbickiego jedzenia. Umrzemy z głodu. Biedny, chudy Smeagol.
-
Bardzo mi przykro – powiedział Frodo – nic jednak nie mogę na to poradzić.
Myślę, że te suchary poszłyby ci na zdrowie, gdybyś ich zechciał spróbować. Ale
pewnie nawet spróbować nie możesz, jeszcze na to nie czas.
Hobbici
w milczeniu żuli lembasy. Samowi od dawna smak ich nie wydawał się tak
znakomity jak tego ranka, może dlatego, że dziwne zachowanie się Golluma
przypomniało mu o niezwykłych właściwościach sucharów. Czuł się jednak
skrępowany, bo Gollum przeprowadzał wzrokiem każdy kęs, który hobbici nieśli do
ust, niczym pies czekający pod stołem na resztki z obiadu pana. Dopiero gdy
skończyli posiłek i zaczęli się układać na spoczynek, Gollum uwierzył wreszcie,
że nie schowali przed nim żadnych smakołyków. Oddalił się o parę kroków i siadł
samotnie, chlipiąc z cicha.
-
Proszę pana! – szepnął Sam do Froda, niezbyt zresztą dbając, czy Gollum te dwa
słowa usłyszy, czy nie. – Musimy trochę się przespać koniecznie, ale nie obaj
naraz, skoro jest tuż obok ten stwór, bo przyrzeczenie przyrzeczeniem, a głód
głodem. Założę się, że chociaż z Golluma przezwał się Smeagolem, lepszych
obyczajów tak prędko nie nabierze. Niech pan teraz śpi, panie Frodo, zbudzę
pana, kiedy już w żaden sposób nie będę mógł oczu trzymać otwartych. On się
przecież kręci i wije tak samo jak przedtem, a jest nie uwiązany.
-
Masz rację, Samie – odrzekł Frodo nie zniżając głosu. – Zmienił się, nie jestem
jednak pewny, jak głęboko ta zmiana sięga. W gruncie rzeczy myślę, że nie ma
powodu do obaw, przynajmniej tymczasem. Czuwaj, jeśli chcesz. Pozwól mi
przespać dwie godziny, nie więcej, a potem mnie obudź.
Frodo
był tak zmęczony, że zanim skończył mówić, głowa już mu opadła na piersi i
zasnął natychmiast. Gollum jak gdyby wyzbył się strachu. Zwinięty w kłębek,
ułożył się do snu nie pytając o nic więcej. Oddychał z lekkim poświstem przez
zacięte żeby, leżał jednak nieruchomo jak głaz. Sam zląkł się po chwili, że
regularne oddechy towarzyszy ukołyszą jego także do snu, więc wstał i zaczął
się przechadzać. Trącił Golluma lekko nogą. Tamtemu tylko ręce drgnęły i
rozwarł zwinięte pięści, zaraz jednak znieruchomiał znowu. Sam pochylił się i
prosto w ucho szepnął mu: - Ryba! – lecz Gollum i na to hasło ani się nie
odezwał, ani nawet nie sapnął głośniej.
Sam podrapał się w głowę.
-
Chyba rzeczywiście śpi – mruknął do siebie. – Gdybym ja był taki jak Gollum,
nie zbudziłby się już nieborak nigdy.
Zaświtała
mu myśl o mieczu i powrozie, lecz odtrącił ją i usiadł u boku swego pana.
Kiedy się ocknął, niebo w górze było
szare i ciemniejsze niż wówczas, gdy jedli śniadanie. Sam zerwał się na równe
nogi. Zdziwił się, że jest taki żwawy i głodny, aż nagle zrozumiał, że przespał
cały dzień, co najmniej dziewięć godzin. Frodo, wciąż jeszcze pogrążony we
śnie, leżał obok wyciągnięty jak długi. Golluma nigdzie w pobliżu nie było
widać. Sam, czerpiąc z Dziaduniowego skarbca wyzwisk, robił sobie gorzkie
wyrzuty, lecz pocieszył się myślą, że Frodo, jak się okazało, miał słuszność:
na razie Gollum nie był niebezpieczny. Bądź co bądź obaj hobbici żyli i nikt im
we śnie gardeł nie poderżnął.
-
Biedaczysko! – powiedział z niejakim zawstydzeniem. – Ciekawe, gdzie się
podziewa?
-
Niedaleko, niedaleko! – odpowiedział mu głos z góry. Sam podniósł wzrok i
zobaczył na tle wieczornego nieba wielką głowę Golluma i jego odstające uszy.
-
Ejże, co ty tam robisz? – krzyknął Sam, bo na ten widok nieufność ocknęła się
znowu w jego sercu.
-
Smeagol jest głodny – rzekł Gollum. – Wkrótce wróci.
-
Wracaj natychmiast! – krzyknął Sam. – Ejże! Wracaj!
Ale
Gollum już zniknął.
Krzyk
obudził Froda. Usiadł trąc oczy pięściami.
-
Co tam znowu? – spytał. – Czy się coś złego stało? Która to godzina?
-
Nie wiem – odparł Sam. – Po zachodzie słońca, jak się zdaje. Gollum poszedł
sobie. Mówił, że jest głodny.
-
Nie martw się – rzekł Frodo. – Nic na to nie poradzimy. Zobaczysz, on wróci.
Przyrzeczenie jeszcze go jakiś czas będzie wiązało. Zresztą nie zechce rozstać
się ze swoim skarbem.
Frodo
wcale się nie przejął, gdy mu Sam powiedział, że obaj spali jak susły przez
wiele godzin tuż obok Golluma, w dodatku zgłodniałego i nie spętanego.
-
Nie przemawiaj do siebie językiem swego Dziadunia – rzekł. – Byłeś wyczerpany,
a wreszcie wszystko dobrze się skończyło: obaj jesteśmy wypoczęci. Czeka nas
ciężka, najcięższa droga.
-
Myślę, jak będzie z zaprowiantowaniem – rzekł Sam. – Ile czasu zajmie nam
doprowadzenie naszej sprawy do końca? I co potem zrobimy, jak już wykonamy
zadanie? Ten chleb podróżny elfów rzeczywiście krzepi nadzwyczajnie, ale, że
tak powiem, brzucha nie napełnia jak należy; przynajmniej mojego, bez obrazy
szanownych osób, co te sucharki piekły. W każdym razie choć po trosze jeść co
dzień trzeba, a lembasów nie przybywa. Liczę, że zapas starczy najwyżej na
jakieś trzy tygodnie, i to jeśli będziemy zaciskali pasów. Dotychczas
szafowaliśmy jadłem trochę zbyt hojnie.
-
Nie wiem, ile czasu zajmie nam doprowadzenie sprawy do... do końca – odparł
Frodo. – Zamarudziliśmy niestety w górach. Ale, Samie Gamgee, hobbicie kochany,
najukochańszy, najlepszy z przyjaciół, nie sądzę, żebyśmy potrzebowali
troszczyć się o to, co będzie potem. Powiedziałeś: wykonać zadanie. Czy wolno
nam żywić nadzieję, że je wykonamy kiedykolwiek? A jeśli nawet to się uda, kto
wie, co z tego wyniknie? Kiedy Jedyny zginie, a my zostaniemy w pobliżu Ognia?
Zastanów się, Samie, czy jest prawdopodobne, żeby nam wówczas był chleb
potrzebny? Myślę, że nie. Zebrać siły, żeby dotrzeć do Góry Przeznaczenia – oto
wszystko, czego możemy od siebie wymagać. Ale to dużo, obawiam się nawet, że za
dużo, przynajmniej dla mnie.
Sam
skinął głową w milczeniu. Ujął rękę Froda, pochylił się nad nią. Nie pocałował
jej, lecz skropił łzami. Potem odwrócił się, otarł nos rękawem, wstał,
przeszedł parę kroków usiłując pogwizdywać i powtarzając co chwila między
jednym a drugim gwizdem: - Gdzie się ta pokraka zawieruszyła?
Gollum
zresztą zjawił się wkrótce z powrotem, nadszedł jednak cichcem, tak że
usłyszeli go dopiero wówczas, gdy stanął przed nimi. Palce i gębę miał umazane
błotem. Ślinił się i żuł jeszcze, ale co żuł – hobbici nie pytali, a nawet
woleli się nad tym nie zastanawiać.
„Jakieś
gady, robaki, czy inne oślizłe paskudztwa z bagien – pomyślał Sam. – Brr!
Obrzydliwy stwór. Nieszczęsna pokraka”. Gollum nic nie mówił, dopóki nie napił
się wody i nie umył w strudze. Potem zbliżył się do hobbitów, oblizując wargi.
-
Teraz mi lepiej – powiedział. – Czy wypoczęliśmy? Czyśmy gotowi do drogi? Dobre
hobbity, spały smacznie. Ufają Smeagolowi, prawda? To dobrze, to bardzo dobrze.
Następny etap marszu podobny był do
poprzedniego. W miarę jak się posuwali, wąwóz stawał się coraz płytszy, zbiegał
w dół coraz łagodniej. Dno było nie tak już kamieniste, grunt pod nogami
miększy, ściany zmieniły się w niewysokie ziemne skarpy. Wąwóz wił się i
skręcał. Noc miała się ku końcowi, lecz chmury zasłoniły i gwiazdy, i księżyc
tak, że wędrowcy poznawali bliskość świtu jedynie po rozlewającym się z wolna
nikłym szarym brzasku. O zimnej godzinie przedświtu doszli do końca strumienia.
Brzegi tu wznosiły się płaskimi, porosłymi mchem wzgórkami. Przez kamienny,
wyszczerbiony próg strumień z bulgotem spadał w brunatne bagnisko i ginął.
Suche trawy chwiały się i szeleściły, chociaż wędrowcy nie czuli wcale wiatru.
Na prawo, na lewo i na wprost jak
okiem sięgnąć ciągnęły się w mętnym półświetle w stronę południa i wschodu
moczary i bagna. Znad czarnych, cuchnących rozlewisk podnosiły się kłęby mgły i
oparów. Nieruchome powietrze nasycone było duszącym smrodem. Daleko, niemal
dokładnie na południu, majaczyły górskie ściany Mordoru niby czarny wał
postrzępionych chmur zbitych nad groźnym, zasnutym mgłą morzem.
Hobbici byli teraz całkowicie zdani
na łaskę i niełaskę Golluma. Nie wiedzieli i nie mogli zgadnąć w nikłym, mętnym
świetle, że znaleźli się ledwie na północnym skraju bagien, których główny
obszar ciągnął się dalej na południe stąd. Gdyby znali okolicę, mogliby, nieco
opóźniając marsz, zawrócić, skręcić na wschód i dotrzeć po twardym gruncie do
jałowej równiny Dagorlad, gdzie ongi rozegrała się wielka bitwa pod bramami
Mordoru. Co prawda niewiele ta droga dawała im nadziei. Nie było się gdzie
ukryć na otwartej, kamienistej płaszczyźnie, przez którą prowadził szlak orków
i żołnierzy nieprzyjacielskiej armii. Nawet płaszcze z Lorien nie stanowiłyby
tutaj dla hobbitów ochrony.
-
Jaki teraz kurs obierzemy, Smeagolu? – spytał Frodo. – Czy musimy brnąć przez te
cuchnące moczary?
-
Nie musimy – odparł Gollum. – Nie musimy, jeżeli hobbici chcą jak najszybciej
dojść do ciemnych gór i stanąć przed Władcą. Można się trochę cofnąć, obejść
koło – zatoczył chudym ramieniem od północy na wschód – i twardą, zimną drogą dojdziemy
wprost do bram jego kraju. Tam mnóstwo sług gospodarza wypatruje gości i z
radością prowadzi ich od razu do niego. Tak, tak. Jego Oko strzeże tej drogi
nieustannie. Dawno, dawno temu dostrzegło na niej Smeagola. – Gollum zadrżał. –
Ale od tego czasu Smeagol nie próżnował, tak, tak, pracowały moje oczy, nogi,
nos. Teraz znam inne drogi. Trudniejsze, dalsze, powolniejsze, ale lepsze,
jeżeli nie chcemy, żeby Tamten nas zobaczył. Idźcie za Smeagolem! On was
poprowadzi przez moczary, przez mgły, przez dobre, gęste mgły. Idźcie za
Smeagolem ostrożnie, a może zajdziecie daleko, bardzo daleko, zanim Tamten was
złapie.
Dzień
już był niemal biały, ranek bezwietrzny i posępny, nad bagnami kłębiły się
ciężkie opary. Ani jeden promień słońca nie przebijał niskiego pułapu chmur, a
Gollum przynaglał, żeby maszerować dalej nie zwlekając ani chwili. Toteż po
krótkim popasie ruszyli znów i zanurzyli się w ciemnym, milczącym świecie,
tracąc z oczu wszystkie inne krainy, góry, z których niedawno zeszli, i góry,
ku którym zdążali. Szli cicho, pojedynczym szeregiem: pierwszy Gollum, potem
Sam, na końcu Frodo.
Frodo zdawał się najbardziej
zmęczony i chociaż posuwali się wolno, często zostawał w tyle. Hobbici wkrótce
przekonali się, że obszar, który z dala wyglądał jak jedno ogromne trzęsawisko,
jest w rzeczywistości pokryty niezmierzoną siatką rozlanych wód, miękkich błot
i krętych, ledwie cieknących strumieni. Bystre oko i zwinne nogi mogły wśród
nich odnaleźć ścieżkę. Gollum z pewnością miał i wzrok bystry, i nogi zwinne, i
bardzo mu te przymioty były tutaj użyteczne. Ustawicznie kręcił głową to w
prawo, to w lewo, węszył i mruczał coś pod nosem. Niekiedy podnosił rękę
zatrzymując hobbitów, a sam szedł naprzód na czworakach, próbując gruntu rękami
i stopami lub nasłuchując z uchem przyciśniętym do ziemi.
Krajobraz był ponury i monotonny.
Chłodna, lepka zima trwała jeszcze na tym pustkowiu. Nic się nie zieleniło,
prócz bladego kożucha wodorostów na ciemnych zwierciadłach mętnych, gęstych
wód. Zwiędła trawa i butwiejące trzciny sterczały z morza mgły jak nędzne
pamiątki po zapomnianym od dawna lecie.
Około południa dzień się nieco
rozwidnił, a mgły podniosły wyżej, rozcieńczone i trochę bardziej przejrzyste.
Wysoko ponad zgnilizną i oparami tej krainy złote słońce wędrowało pięknym
światem, którego fundament stanowiły olśniewające białe obłoki, lecz tu, w
dole, wędrowcy dostrzegali jedynie wyblakłe, nikłe, bezbarwne światło, nie
dające ciepła. Gollum wszakże krzywił się i kulił nawet przed tak wątłym
dowodem obecności słońca. Wstrzymał pochód, przycupnęli na odpoczynek niby
małe, zaszczute zwierzątka na skraju wielkiej, brunatnej kępy sitowia. Cisza
panowała dokoła głęboka, ledwie mącił jej powierzchnię kruchy szelest pustych
pióropuszy trzcin i połamanych traw, kołyszących się w lekkim podmuchu,
niedostrzegalnym przez hobbitów.
-
Ani ptaszka! – markotnie zauważył Sam.
-
Ani ptaszka! – powtórzył Gollum. – Ptaszki dobre! – Oblizał się. – Tu nie ma
ptaszków. Są tylko węże, gady, robaki w kałużach. Mnóstwo stworzeń, paskudnych
stworzeń. Ale ptaszków nie ma – zakończył żałośnie.
Sam
spojrzał na niego z obrzydzeniem.
Tak minął trzeci dzień wędrówki
hobbitów z Gollumem. Zanim w szczęśliwszych krajach wydłużyły się wieczorne
cienie, ruszyli dalej; posuwali się wytrwale naprzód, rzadko i na krótko
zatrzymując się w marszu, a i to nie tyle dla odpoczynku, ile przez wzgląd na
Golluma, bo tutaj już i on musiał być bardzo ostrożny, i często wahał się długą
chwilę nad wyborem drogi. Znaleźli się w samym sercu Martwych Bagien i w
zupełnych ciemnościach. Szli wolno, pochyleni, jeden tuż za drugim, naśladując
pilnie każdy ruch przewodnika. Teren był coraz bardziej podmokły, wszędzie
dokoła rozlewały się wielkie stojące kałuże i z każdym krokiem trudniej było
miedzy nimi trafić na pewny grunt, gdzie by można postawić nogę nie zapadając
się w chlupoczące błoto. Gdyby nie to, że wszyscy trzej wędrowcy nie ważyli
wiele, żaden by nie przebrnął przez trzęsawisko.
Noc zapadła głęboka, nawet powietrze
wydawało się czarne i tak gęste, że zapierało dech w piersiach. Gdy zjawiły się
światełka, Sam przetarł oczy, podejrzewając, że mu się coś przywidziało ze
zmęczenia. Najpierw kątem lewego oka zobaczył jedno światełko, bladozielony
ognik, który zgasł zaraz w oddali; potem wszakże rozbłysły nowe, niektóre jak
dym przeświecający czerwienią, inne jak przymglone płomyki rozchwiane nad
niewidzialną świecą; tu i ówdzie rozpościerały się nagle szeroko, jakby widmowe
ręce strzepywały je z upiornych całunów. Lecz ani Frodo, ani Gollum nie
odzywali się słowem. Sam nie mógł dłużej znieść milczenia.
-
Co to jest? – spytał szeptem Golluma. – Co to za światła? Otaczają nas ze
wszystkich stron. Czy to pułapka? Kto ją zastawia?
Gollum
podniósł głowę. Przed nim rozlewała się ciemna woda, czołgał się na czworakach
to w jedną, to w drugą stronę, szukając drogi.
-
Tak, otaczają nas – odszepnął. – Błędne ogniki. Świece umarłych, tak, tak. Nie
zwracaj na nie uwagi. Nie patrz na nie! Nie goń ich! Gdzie jest pan?
Sam
obejrzał się i stwierdził, że Frodo znowu zamarudził. Nie było go widać wśród
nocy. Sam cofnął się o kilka kroków, nie śmiejąc jednak oddalać się ani
nawoływać głośno; ochrypłym głosem powtarzał tylko imię swego pana.
Niespodzianie natknął się na niego w ciemności. Frodo stał zatopiony w myślach,
wpatrzony w blade światełka. Rece trzymał sztywno opuszczone wzdłuż ciała,
kapało z nich błoto i woda.
-
Panie Frodo, chodźmy – rzekł Sam. – Nie wolno na nie patrzeć, Gollum mówi, że
nie wolno. Musimy trzymać się Golluma i nie ustawać, póki nie przebrniemy przez
te przeklęte moczary... jeśli w ogóle przez nie przebrniemy.
-
Dobrze – odparł Frodo, jakby zbudzony ze snu. – Chodźmy!
Wracając
pospiesznie, sam potknął się zahaczywszy nogą o jakiś stary korzeń czy o
sterczącą kępę. Upadł ciężko, wyciągając przed siebie ręce, które zapadły
głęboko w gęstą maź; twarz jego znalazła się tuż nad powierzchnią czarnego
rozlewiska. Rozległ się syk, wionęło cuchnącym oparem, światełka zamigotały,
zatańczyły, zawirowały. Przez jedno okamgnienie czarna tafla wody wydała się
oknem powleczonym ciemną, brudną glazurą, przez które zajrzał do wnętrza.
Wyszarpnął ręce z błota i odskoczył z krzykiem.
-
Tam są pod wodą umarli! – powiedział ze zgrozą. – Trupie twarze!
Gollum
roześmiał się.
-
Tak, tak, Martwe Bagna, przecież tak się nazywają! – zaskrzeczał. – Nie trzeba
w nie zaglądać, kiedy się świece palą.
-
Kto tam jest? Co? – pytał Sam dygocąc i odwracając się do Froda, który stał
teraz tuż za nim.
-
Nie wiem – odparł Frodo sennym głosem. – Ale ja także coś widziałem. W stawach,
kiedy się świece palą. Głęboko, głęboko pod czarną wodą widać wszędzie blade
oblicza. Widziałem. Twarze posępne, złe, inne zaś szlachetne i smutne. Wiele
dumnych i pięknych, wodorosty wplątały się w ich srebrzyste włosy. Ale
wszystkie martwe, rozkładające się, zgniłe. Jarzą się okropnym światłem. –
Frodo zakrył dłońmi oczy. – Nie wiem, kto to jest, zdawało mi się, że
rozróżniam ludzi i elfów, ale prócz nich także orków.
-
Tak, tak – rzekł Gollum. – Wszyscy martwi, wszyscy zgnili. Elfy, ludzie,
orkowie. Martwe Bagna. Dawno, dawno temu odbyła się tutaj wielka bitwa,
opowiadano o niej Smeagolowi, kiedy był mały, kiedy byłem mały, zanim skarb się
znalazł. Wielka bitwa. Duzi ludzie, miecze, straszliwe elfy, wrzask orków. Bili
się na równinie pod Czarną Bramą przez długie dni, przez całe miesiące. Ale od
tamtych czasów moczary rozlały się szerzej i pochłonęły groby; wciąż dalej się
rozlewają, wciąż dalej.
-
Ależ wieki minęły od tamtej bitwy – powiedział Sam. – Umarli nie mogą naprawdę
być po dziś dzień tutaj. To chyba jakieś złe czary Krainy Cienia?
-
Kto wie? Smeagol nie wie – powiedział Gollum. – Nie można ich dosięgnąć, nie
można ich dotknąć. Próbowaliśmy kiedyś, mój skarbie. Ja kiedyś spróbowałem, ale
nie mogłem ich dosięgnąć. To są cienie, można je tylko widzieć, nie można
dotknąć. Nie, mój skarbie. Oni wszyscy umarli.
Sam
ponuro spojrzał na niego i wzdrygnął się, bo miał wrażenie, że odgadł, po co
Gollum usiłował dosięgnąć tych cieni.
-
Wolałbym ich nie widzieć nigdy więcej! – oświadczył. – Czy nie myślisz, że
warto by prędzej stąd odejść?
-
Tak, tak, chodźmy, ale powolutku, powolutku – odparł Gollum. – Bardzo
ostrożnie! Bo inaczej hobbici zapadną się w bagna i przyłączą się do umarłych,
i zapalą swoje świeczki. Trzymajcie się Smeagola! Nie patrzcie na światła!
Czołgając
się skręcił w prawo w poszukiwaniu ścieżki okrążającej rozlaną wodę. Hobbici
szli tuż za nim, przychyleni do ziemi, często jego wzorem uciekając się do
pomocy rąk. „Jeśli to potrwa dłużej, będzie z nas trzech ślicznych Gollumów
sunących gęsiego” – myślał Sam.
Wreszcie dotarli do końca czarnego
rozlewiska i przeprawili się za nie pełznąc lub skacząc z jednej zdradzieckiej
kępy na drugą. Często musieli brodzić po wodzie cuchnącej jak gnojówka, często
wpadali w nią po kolana lub nurzali w niej ręce, aż wreszcie byli od stóp do
głów umazani lepkim błotem i każdy czuł, że jego towarzysze śmierdzą.
Noc miała się ku końcowi, gdy
nareszcie wydostali się na pewny grunt. Gollum syczał i szeptał do siebie, lecz
zdawał się zadowolony; tajemniczym sposobem, dzięki połączonym zmysłom dotyku i
powonienia, a także dzięki niezwykłej pamięci odtwarzającej w ciemnościach
kształty raz widziane, poznawał miejsce, na którym się znaleźli, i znów bez
wahania wskazywał dalszą drogę.
-
Teraz naprzód! – powiedział. – Dobre hobbity! Dzielne hobbity! Bardzo, bardzo
zmęczone, pewnie, że zmęczone. My także, mój skarbie. Ale trzeba jak najprędzej
wyprowadzić naszego pana spośród tych świateł, tak, tak, trzeba koniecznie!
I
z tymi słowy ruszył niemal biegiem, skręcając w długą jak gdyby miedzę, która
dzieliła dwie ściany wysokich trzcin. Hobbici podążali za nim jak mogli
najspieszniej. Gollum jednak po chwili przystanął nagle i zaczął podejrzliwie
węszyć wkoło, sycząc i znów objawiając niepokój czy może niezadowolenie.
-
Co tam znowu? – fuknął Sam, fałszywie tłumacząc sobie to zachowanie Golluma. –
Czemu kręcisz nosem? Nawet zatykając nos o mało nie mdleję od tego smrodu.
Cuchniesz ty, cuchnie pan Frodo, wszystko tutaj cuchnie.
-
Tak, tak, Sam także cuchnie. Biedny Smeagol czuje, ale dobry Smeagol znosi to
cierpliwie. Chce pomóc dobremu panu. Nie o to chodzi. Wiatr się odwrócił,
pogoda się zmienia. Smeagol niepokoi się, martwi.
Ruszył
znów naprzód, ale wyraźnie był zaniepokojony, co chwila przystawał, prostował
grzbiet, kręcił szyją obracając twarz to na wschód, to na południe. Hobbici
jednak wciąż jeszcze nie słyszeli ani nie czuli nic, co by tłumaczyło obawy
Golluma. Nagle stanęli wszyscy trzej jak wryci i wytężyli słuch. Frodowi i
Samowi wydało się, że z daleka dolatuje przeciągły, ponury krzyk, wysoki, przenikliwy
i okrutny. Zadrżeli. W tym samym momencie wyczuli jakiś ruch w powietrzu.
Zrobiło się bardzo zimno. Gdy stali tak, nadstawiając uszu, usłyszeli szum,
jakby z oddali nadciągał wicher. Światła we mgle zachybotały się, przyćmiły,
zgasły.
Gollum nie ruszał się z miejsca.
Trząsł się i bełkotał cos do siebie, dopóki podmuch wiatru nie owiał ich
świszcząc i hucząc nad moczarami. Rozwidniło się na tyle, że widzieli, choć
niewyraźnie, bezkształtne smugi mgły kłębiące się i przewalające nad ich
głowami. Podnieśli wzrok i stwierdzili, że powała chmur pęka i rozprasza się
szybko. Od południa spośród strzępków pędzącej chmury wychynął jasny księżyc.
Zrazu jego widok ucieszył Froda i
Sama, lecz Gollum skulił się przy ziemi przeklinając Białą Twarz. I wtedy
hobbici patrząc w niebo i chciwie wdychając świeższy powiew zobaczyli mały
obłoczek nadlatujący od wrogich gór, czarny cień oderwany od ciemności Mordoru,
złowieszczy, skrzydlaty kształt. Przemknął na tle księżycowej tarczy i ze
straszliwym okrzykiem oddalił się na wschód prześcigając w pędzie wiatr.
Padli na twarze, odruchowo przywarli
do zimnej ziemi. Lecz groźny cień zatoczył krąg i wrócił przelatując tym razem
niżej, wprost nad nimi, zgarniając potwornymi skrzydłami cuchnące opary
bagniska. Potem zniknął, odleciał z powrotem do Mordoru, jakby gnany gniewem
Saurona. Za nim z szumem pomknął wiatr opuszczając ziemne pustkowie Martwych
Bagien. Nagą płaszczyznę jak okiem sięgnąć, aż po odległą groźną ścianę gór,
zalała zwodnicza księżycowa poświata.
Frodo i sam wstali przecierając
oczy, jak dzieci zbudzone z koszmarnego snu, i ze zdumieniem stwierdzili, że
noc spokojna i zwyczajna trwa nad światem. Gollum jednak leżał wciąż na ziemi
jakby ogłuszony. Z trudem go dźwignęli, lecz przez długą chwilę jeszcze nie
chciał podnieść twarzy, klęczał podpierając się na łokciach i wielkimi płaskimi
dłońmi ściskał głowę.
-
Upiory! – jęczał. – Skrzydlate upiory! Skarb jest ich panem. Widzą wszystko,
wszystko. Nic się przed nimi nie ukryje. Przeklęta Biała Twarz! I wszystko
powiedzą jemu. On widzi, on wie. Och, glum, glum, glum!
Dopiero
gdy księżyc zaszedł i skrył się za Tolbrandirem, nieszczęsny Gollum ośmielił
się wstać i poruszyć.
Od tej przygody Sam zauważył, że
Gollum znowu się zmienia. Łasił się jeszcze gorliwiej i udawał życzliwość, lecz
Sam spostrzegł ukradkowe, niewyraźne spojrzenia, które rzucał niekiedy na
hobbitów, szczególnie na Froda, A poza tym Gollum znów bełkotał i używał swoich
dziwacznych wyrażeń. Nie było to jedyne zmartwienie Sama: Frodo zdawał się
bardzo zmęczony, bliski zupełnego wyczerpania. Nic nie mówił o tym, bo w ogóle
rzadko teraz się odzywał, nie skarżył się, lecz robił wrażenie istoty
obarczonej za ciężkim i z każdą chwilą cięższym brzemieniem. Wlókł się teraz
coraz wolniej, tak że Sam musiał często prosić Golluma, żeby zatrzymał się i
poczekał, inaczej bowiem Frodo zostałby samotny na pustkowiu.
Frodo rzeczywiście czuł, jak z
każdym krokiem zbliżającym go do bram Mordoru rośnie i przytłacza go do ziemi
ciężar Pierścienia, który niósł na łańcuszku u szyi. Bardziej jeszcze niż to
brzemię gnębiła go myśl o Oku, bo tak sobie nazwał Nieprzyjaciela. Nie tylko
Pierścień zginał mu kark, zmuszał do kulenia się i garbienia w marszu. Oko!
Coraz wyraźniej, z coraz większą grozą wyczuwał wrogą, napiętą potężnie wolę,
usiłującą przebić ciemność i chmury, ziemię i ciało, żeby go dostrzec, spętać
morderczym spojrzeniem, obnażyć i obezwładnić. Osłony, które go jeszcze
dotychczas chroniły, stały się bardzo cienkie i słabe. Frodo wiedział
dokładnie, gdzie jest siedlisko i ośrodek tej woli. Wiedział to tak, jak
człowiek z zamkniętymi oczyma umie pokazać, gdzie jest słońce. Stał twarzą w
twarz z obcą potęgą, promienie bijące od niej padały wprost na jego czoło.
Gollum zapewne czuł coś bardzo
podobnego. Lecz hobbici nie mogli zgadnąć, co się dzieje w jego udręczonym
sercu, gdy się szamocze między rozkazami Oka, pożądliwością, którą budzi w nim
bliskość Pierścienia, i więzami obietnicy, danej pod naciskiem strachu, pod
grozą miecza. Frodo o tym nie myślał, a Sam przede wszystkim troszczył się o
swego pana i nie zważał nawet na ciemną chmurę, która okryła jego własne serce.
Pilnował, żeby Frodo szedł zawsze przed nim, nie spuszczał go ani na chwilę z
oka, gotów chwiejącego się podtrzymać ramieniem, pokrzepić zacnym, choć nieudolnym
słowem.
Gdy wreszcie zaświtał dzień, hobbici
ze zdumieniem zobaczyli, jak bardzo zbliżyły się do nich złowrogie góry. Było
zimno, w dość czystym powietrzu ściany Mordoru, jakkolwiek wciąż jeszcze
odległe, nie majaczyły mglistą groźbą na widnokręgu, lecz piętrzyły się
czarnymi wieżami u drugiego krańca ponurego pustkowia. Doszli do granicy
bagien, które tu przechodziły w rozległą płaszczyznę torfowisk i wyschłego,
spękanego błota. Teren nieco się podnosił i wydłużonymi, niskimi fałdami,
jałowy i bezlitosny ciągnął się aż ku pustkowiu, leżącemu u bram Saurona.
Póki szary dzień nie przeminął,
kryli się skuleni jak robaki pod czarnym kamieniem, żeby nie wypatrzył ich
okrutnymi oczyma przelatujący skrzydlaty potwór. Reszta wędrówki zapadła w cień
strachu, w którym pamięć nie odnajdywała później żadnego jaśniejszego momentu.
Dwie noce jeszcze brnęli przez puste bezdroża. Powietrze, jak im się zdawało,
nabrało dziwnej ostrości i przesycone było gorzkim, przykrym zapachem, dusznym
i wysuszającym gardła.
Wreszcie piątego ranka wspólnego
marszu z Gollumem zatrzymali się znów na popas. Przed nimi w nikłym świetle
brzasku olbrzymie góry sięgały pułapu chmur i dymów. Od ich podnóży wysuwały
się potężne szkarpy i skalne rumowiska; od najbliższych z nich nie dzieliło hobbitów
więcej niż kilkanaście mil. Frodo ze zgrozą rozglądał się wokół. Straszne były
Martwe Bagna i jałowe pustkowia Ziemi Niczyjej, lecz jeszcze okropniej
przedstawiał się kraj, który wstający dzień z wolna odsłaniał przed jego
przerażonymi oczyma. Nawet na rozlewiskach topielców musiało o swojej porze
zjawiać się blade widmo wiosny, ale tutaj z pewnością nigdy nie mogła zakwitnąć
wiosna ani lato. Nie było ani śladu życia, nawet marnych porostów czy grzybów,
karmiących się zgnilizną. Sadzawki dymiły oparami, zasypane popiołem i pełne
błota, sinobiałe i szare, jakby góry wszystkie nieczystości ze swoich trzewi
wyrzygały na okoliczne pola. Wysokie kopuły spękanej i pokruszonej skały,
olbrzymie stożki ziemi poznaczone ognistymi piętnami rdzy i trujących jadów
wznosiły się niby potworne nagrobki niezliczonymi szeregami, które wyłaniały
się stopniowo, w miarę jak rozjaśniał się z wolna dzień. Dotarli na granicę
spustoszonej ziemi u wrót Mordoru, był to wieczny pomnik niszczycielskiej pracy
dokonanej przez niewolników Czarnego Władcy, pomnik, który miał przetrwać nawet
wówczas, gdy inne jego dzieła zostaną unicestwione; kraj splugawiony i skażony
nieodwracalnie, chyba że Wielkie Morze wtargnęłoby tutaj i zatopiło tę ziemię w
falach niepamięci.
-
Mdli mnie od tego widoku – powiedział Sam.
Frodo
milczał. Długą chwilę stali tak, jak ludzie zatrzymują się na krawędzi snu, w
którym czają się okropne koszmary, wiedząc jednak, że tylko przez ich mroki
prowadzi droga do następnego jasnego ranka. Dzień rozwidniał się coraz
ostrzejszym światłem. Ziejące rozpadliny i zatrute wzgórza ukazały się w
okrutnej jasności. Słońce wzeszło wysoko, posuwało się wśród chmur i kłębów
dymu, lecz nawet blask słoneczny był tutaj bezsilny. Hobbici nie powitali
światła z radością, zdawało się bowiem nieprzyjazne, ujawniające całą ich
bezsilność; byli jak małe, kwilące widma zabłąkane wśród popielisk Czarnego
Władcy.
Zbyt znużeni, żeby iść dalej,
wyszukali jakieś zaciszniejsze miejsce na odpoczynek. Chwilę siedzieli w
milczeniu pod kopcem żużla, lecz wypełzały z niego cuchnące dymy, które
wgryzały się w gardła i zapierały oddech. Gollum wstał pierwszy. Splunął,
zaklął i odsunął się na czworakach bez słowa, bez spojrzenia w stronę hobbitów.
Frodo i Sam powlekli się za nim. Trafili na szeroki, niemal dokładnie kolisty
lej, odgrodzony od zachodu wysoką skarpą. Ziało z niego chłodem i pustką, a na
dnie stała gęsta, cuchnąca, mieniąca się tęczowo oleista maź. W tym wstrętnym
dole ukryli się mając nadzieję, że nie dosięgnie ich tutaj czujne Oko.
Dzień upływał leniwie. Wędrowcom
dokuczało pragnienie, lecz wypili tylko po kilka kropel wody z manierek,
napełnionych przed czterema dniami w wąwozie, który teraz, gdy go wspominali,
zdawał im się zacisznym i pięknym zakątkiem. Hobbici kolejno pełnili wartę.
Zrazu mimo zmęczenia obaj czuli, że nie zasną, ale potem, gdy słońce zaczęło
się zniżać wśród powolnie przepływających chmur, Sam zdrzemnął się wreszcie.
Frodo miał czuwać. Leżał oparty plecami o zbocze leja, ciężar jednak nie zelżał
wcale na jego piersi. Frodo patrzył w górę na zasnute dymami niebo i widział na
nim dziwne zjawy, ciemne sylwety jeźdźców, twarze znajome z przeszłości.
Stracił rachubę czasu, chwilę wahał się między snem a jawą, aż w końcu zapadł w
sen.
Sam zbudził się nagle: wydało mu
się, że jego pan go woła. Był wieczór. Frodo nie mógł wołać, bo spał i we śnie
osunął się niżej, niemal na dno leja. Gollum przysiadł obok niego. Sam w
pierwszej chwili myślał, że Gollum usiłuje obudzić Froda, lecz wkrótce
spostrzegł, że dzieje się coś zupełnie innego. Gollum gadał sam ze sobą.
Smeagol toczył spór z jakąś tkwiącą w nim drugą istotą, która przemawiała jego
własnym głosem, ale nadając mu skrzeczące i syczące brzmienie.
-
Smeagol przyrzekł – mówił jeden głos.
-
Tak, tak, mój skarbie – zasyczał drugi.
-
Przyrzekliśmy, żeby ocalić skarb, nie dopuścić do oddania go w ręce Tamtego.
Ale on do Tamtego zdąża. Tak, każdy krok zbliża go do Tamtego. Co hobbit
zamierza zrobic ze skarbem, chcielibyśmy wiedzieć, bardzo byśmy chcieli
wiedzieć.
-
Nie wiem. Nic nie poradzę. Pan ma go przy sobie. Smeagol przyrzekł dopomóc
panu.
-
Tak, tak, bo to pan skarbu. Ale jeśli to my będziemy panem skarbu, moglibyśmy
dotrzymać przyrzeczenia pomagając sami sobie.
-
A Smeagol obiecał, że będzie bardzo, bardzo dobry. Hobbit dobry. Zdjął okrutny
powróz z nogi Smeagola. Zawsze do niego przemawia grzecznie.
-
Bardzo, bardzo dobry, mój skarbie! Bądźmy dobrzy, dobrzy jak ryby, ale sami dla
siebie. Nic złego nie zrobimy hobbitom, nie.
-
Ale skarb dotrzymuje przyrzeczenia – powiedział Smeagol.
-
Więc go sobie weź – odparł drugi głos. – Wtedy my będziemy panem skarbu, glum!
Niech przed nami pełza na brzuchu ten drugi hobbit, ten niemiły, podejrzliwy
hobbit, glum!
-
Ale tego dobrego hobbita nie będziemy karać?
-
Jeżeli nie masz ochoty, to nie. Jednakże to jest Baggins, mój skarbie, tak,
Baggins. A Baggins cię okradł. Znalazł skarb i nie przyznał się do tego.
Nienawidzimy Bagginsa.
-
Nie, nie tego przecież.
-
Tak, tak, każdego Bagginsa. Każdego, kto ma w ręku skarb. Musimy skarb
odzyskać.
-
Tamten zobaczy. Tamten się dowie. Tamten zabierze nam go znowu.
-
Tamten widzi. Wie. Słyszał, jak składaliśmy to głupie przyrzeczenie wbrew jego
rozkazom. Musimy skarb odzyskać. Upiory go szukają. Trzeba go wziąć.
-
Nie dla Tamtego.
-
Nie, mój najmilszy. Pomyśl, skarbie, jak będziesz go miał, możesz uciec, nawet
przed Tamtym. Może nabierzemy też siły wielkiej, większej, niż mają Upiory.
Książę Smeagol. Gollum Wielki. Sławny Gollum. Co dzień świeża ryba, trzy razy
dziennie świeże ryby, prosto z morza. Mój prześliczny Gollumku! Musisz go
dostać. Chcemy, chcemy, chcemy go mieć.
-
Hobbitów jest dwóch. Obudzą się przed czasem i zabiją nas – jęknął Smeagol,
sprzeciwiając się ostatnim jeszcze wysiłkiem. – Nie dziś. Nie teraz.
-
Chcemy go mieć! Ale... – Głos urwał i długą chwilę milczał, nim podjął znowu: -
Nie teraz? Może racja. Ona mogłaby nam potem pomóc. Mogłaby, tak, tak.
-
Nie, nie! Nie chcę w ten sposób! – zaskomlił Smeagol.
-
Tak! Chcemy go mieć! Chcemy!
Za
każdym razem, gdy przemawiał ten drugi skrzeczący głos, długie ramie Golluma
wysuwało się z wolna naprzód, pełznąc ku piersi Froda, lecz cofało się
gwałtownie, gdy odzywał się głos Smeagola. W końcu obie ręce z drgającymi,
zakrzywionymi palcami sięgnęły hobbitowi do gardła.
Sam leżał bez ruchu zafascynowany
tym dwugłosem, lecz spod półprzymkniętych powiek czujnie śledził każdy ruch
Golluma. W prostocie ducha uważał dotychczas, że Gollum może być niebezpieczny
tylko dlatego, ponieważ był głodny; bał się, że stwór zechce wreszcie zjeść
hobbitów. Dopiero teraz zrozumiał, że nie na tym polega groźba. Gollum odczuwał
straszliwy czar Pierścienia. Tamten – to był oczywiście Czarny Władca, ale kogo
miał na myśli Gollum mówiąc: „ona pomoże”? Zapewne w swoich wędrówkach zawarł
przyjaźń z jakąś nikczemną poczwarą. Sam nie miał jednak czasu zastanawiać się
dłużej nad tą zagadką, bo sytuacja stała się zbyt groźna. Musiał działać.
Ciężki bezwład przykuwał go do ziemi, ale hobbit zdobył się na wysiłek i
usiadł. Instynkt ostrzegł go, że trzeba zachować wielką ostrożność i nie wolno
zdradzić, że słyszał naradę Golluma ze Smeagolem. Westchnął głośno i ziewnął
potężnie.
-
Która to godzina? – spytał zaspanym głosem.
Gollum
syknął przez zęby przeciągle. Zerwał się i chwilę stał napięty, groźny, potem
zwiotczał nagle, opadł na czworaki i dopełznął na skraj leja.
-
Dobre hobbity! – powiedział. – Dobry Sam. Śpiochy, śpiochy. Spały pod opieką
Smeagola. Ale już jest wieczór. Ciemno. Czas ruszać.
„Wielki
czas! – pomyślał Sam. – Czas też, żebyśmy się rozstali”.
Ale
potem przyszło mu do głowy, że Gollum błąkający się po świecie nie będzie dla
hobbitów mniej niebezpieczny niż w roli przewodnika i towarzysza wędrówki. –
Licho go nadało! Szkoda, że się własną ślina nie udławił – mruknął Sam. Zsunął
się po zboczu niżej i obudził swego pana.
Ku własnemu zdziwieniu Frodo czuł
się znacznie pokrzepiony. Miał sny. Czarny Cień oddalił się, a hobbita na tej
spustoszonej ziemi nawiedziła świetlista zjawa. Nic z niej nie zostało w jego
pamięci, mimo to było mu weselej i lżej na sercu. Brzemię nie ciążyło tak
strasznie jak przedtem. Gollum powitał przebudzenie Froda radośnie, jak pies
powracającego pana. Chichotał, gadał, prztykał w palce, ocierał się o kolana
hobbita. Frodo uśmiechnął się do niego.
-
Słuchaj no! – rzekł. – Byłeś przewodnikiem dobrym i wiernym. Zaczyna się
ostatni etap wędrówki. Poprowadź nas do Bramy, niczego więcej od ciebie nie
będziemy żądali. Podprowadź nas do Bramy, a potem idź, dokąd chcesz, byle nie
do naszych wrogów.
-
Do Bramy? – zaskrzeczał Gollum, jakby zdziwiony i przerażony. – Do Bramy,
powiada nasz pan? Tak, tak powiedział. Dobry Smeagol robi wszystko, co pan
każe. Tak. Ale jak podejdziemy bliżej, zobaczymy, zobaczymy, co wtedy pan
powie. Nie będzie to piękny widok, nie, o nie!
-
Przestań skrzeczeć – rzekł Sam – i ruszajmy wreszcie.
O
zmierzchu wygramolili się z głębi leja i z wolna zaczęli torować sobie drogę
przez martwy kraj. Wkrótce jednak ogarnął ich znów ten sam lęk, którego
zaznali, kiedy skrzydlaty upiór przeleciał nad bagniskiem. Zatrzymali się,
przypadli do cuchnącej ziemi, lecz nie zobaczyli nic na ponurym wieczornym
niebie i groza szybko przeminęła; potwór leciał zapewne bardzo wysoko i
spieszył się, wysłany z jakimś rozkazem z Barad-Duru. Po chwili Gollum wstał i
pomrukując, drżąc na całym ciele powlókł się dalej.
W godzinę mniej więcej po północy
cień grozy spadł na nich po raz trzeci, lecz zdawał się jeszcze bardziej
odległy, jakby przemknął nad chmurami pędząc ze straszliwą szybkością ku
zachodowi. Golluma jednak obezwładnił lęk, nieszczęśnik trząsł się, przeświadczony,
że są śledzeni i że Nieprzyjaciel wie o ich obecności.
-
Trzy razy! – chlipał. – Trzy razy to ostrzeżenie. Wyczuł nas, wyczuli skarb.
Skarb jest ich panem. Nie można dalej iść tą drogą. Nie można, nie!
Nic
nie pomagały prośby ani łagodne słowa. Dopiero gdy Frodo gniewnym tonem wydał
rozkaz i rękę oparł na głowicy miecza, Gollum dźwignął się z ziemi, ale burczał
pod nosem i szedł przed hobbitami niby obity pies.
Tak wlekli się do końca ponurej
nocy, póki nie zaświtał nowy dzień trwogi; szli w milczeniu, ze spuszczonymi
głowami, nie widząc nic, nie słysząc nic prócz wichru świszczącego im koło
uszu.
Rozdział 3
Czarna Brama jest zamknięta
N |
im zaświtał nowy dzień, skończyli swój marsz do Mordoru.
Za sobą mieli bagna i pustkowia. Przed sobą potężne, czarne góry, hardo
wznoszące głowy na tle bladego nieba.
Od
zachodu strzegł Mordoru mroczny łańcuch Efel Duath, Gór Cienia, od północy -
poszarpane szczyty i łyse grzbiety Ered Lithui, Gór Popielnych, szare jak
popiół. Dwa te łańcuchy stanowiły dwie ściany jednego muru opasującego posępne
równiny Lithlad i Gorgoroth wraz z rozlanym pośród nich olbrzymim gorzkim
jeziorem czy morzem wewnętrznym Nurnen, w miejscu zaś, gdzie się stykały,
wysuwały długie ramiona ku północy; między tymi ramionami otwierał się głęboki
wąwóz. To był Kirith Gorgor, Straszny Przesmyk, wejście do kraju
Nieprzyjaciela. Z dwóch stron piętrzyły się nad nim urwiska, a wstępu broniły
dwie pionowe skały, czarne i nagie. Na nich sterczały Zęby Mordoru, dwie
potężne, wysokie wieże. Ongi wznieśli je ludzie z Gondoru, dumni i silni po
obaleniu Saurona i jego ucieczce; z tych wież miały czuwać straże, by go nie
dopuścić, gdyby kiedykolwiek próbował wrócić do swego królestwa. Lecz potęga
Gondoru zmierzchła, ludzie zgnuśnieli, na wiele lat wieże opustoszały. Wówczas
powrócił Sauron. Rozsypujące się w gruzy strażnice odbudował, uzbroił, obsadził
czujną załogą. Z kamiennych ścian czarne okna patrzały na północ, na wschód i
zachód, a w każdym z nich zawsze czuwały bystre oczy.
Wylot
wąwozu od urwiska zagrodził Czarny Władca kamiennym szańcem. Była w nim jedna
jedyna brama, cała z żelaza, a po jej blankach nieustannie przechadzali się
strażnicy. W skale u podnóży gór wywiercono z obu stron setki jaskiń i lochów,
w których czaiły się zastępy orków, gotowe na jeden znak Władcy wypełznąć niby
armie czarnych mrówek na wojnę. Zęby Mordoru zmiażdżyłyby każdego, kto by
spróbował między nimi się przemknąć, chyba że szedłby na wezwanie Saurona lub
znał tajemne hasło, otwierające Morannon, Czarną Bramę tego królestwa.
Frodo i
Sam z rozpaczą patrzyli na wieże i obronny szaniec. Nawet z dala i w mętnym
porannym świetle widać było ruch czarnych strażników na murach i warty pod
bramą. Hobbici wyglądali zza krawędzi skalistej rozpadliny, gdzie leżeli ukryci
w cieniu najdalej na północ wysuniętej skarpy Gór Cienia. Kruk mknąc przez
zamglone powietrze z tej kryjówki wprost na czarny szczyt najbliższej wieży
miałby mniej niż ćwierć mili do przelecenia. Cienka, kręta smuga dymu biła z
niej w górę, jakby u jej fundamentów we wnętrzu skały tlił się ogień.
Dzień
wstał, zblakłe słońce ukazało się zza martwego grzbietu Gór Popielnych. Nagle
wrzask buchnął z mosiężnych gardzieli trąb, z wież strażniczych odezwał się
hejnał, a zewsząd z tajemnych kazamat i wysuniętych placówek odpowiedziano
trąbieniem; w dali zaś, odległe, lecz głębokie i złowieszcze, zadudniły
zwielokrotnione echem wśród wydrążonych gór bębny i zagrały wojenne rogi
Barad-Duru. Nowy dzień trwogi i trudu świtał dla Mordoru; nocne straże odwołane
zeszły do swoich podziemnych kwater, a na ich miejsca nadciągnęli żołdacy o
srogich, okrutnych oczach i objęli wartę. Blanki warownej bramy zalśniły stalą.
- Ano, doszliśmy! - rzekł Sam. - Jesteśmy pod Bramą, ale
zdaje mi się, że dalej nie zajdziemy. Ależby mi Dziadunio wygarnął słowa
prawdy, gdyby mnie tu zobaczył. Nieraz powtarzał, że źle skończę, jeżeli nie
będę ostrożniejszy. Co prawda wątpię, czy jeszcze w życiu z Dziaduniem się
spotkam. Straci okazję tryumfowania "a co, nie mówiłem"? Szkoda.
Chętnie bym się zgodził wysłuchać wszystkiego, co miałby do powiedzenia,
niechby gderał ile sił w płucach, bylebym znów mógł popatrzeć w twarz mojego
staruszka. Musiałbym tylko wykąpać się przedtem, boby mnie nie poznał... Myślę,
że nie trzeba już pytać, którędy dalej pójdziemy; nie ruszymy ani kroku dalej,
chyba że poprosimy orków o pomoc.
- Nie, nie! na nic! - powiedział Gollum. - Nie można iść
dalej. Smeagol wam to mówił: dojdziemy do Bramy, a tam zobaczymy. Zobaczyliśmy.
Tak, tak, mój skarbie, zobaczyliśmy. Smeagol z góry wiedział, że hobbici tędy
przejść nie mogą. tak, tak, Smeagol wiedział.
- To po jakie licho tutaj nas przyprowadziłeś? - rzekł
Sam, zbyt rozżalony, żeby się zdobyć na rozsądek i sprawiedliwość.
- Pan kazał. Pan powiedział: prowadź do Bramy. Dobry
Smeagol posłuchał pana. Pan kazał, pan mądry.
- Kazałem - przyznał Frodo. Twarz jego miała wyraz
surowy i zacięty, ale nieulękły. Był brudny, wynędzniały, ledwie żywy ze
zmęczenia, lecz trzymał się teraz prosto i oczy świeciły mu jasno. - Kazałem,
bo postanowiłem wejść do Mordoru, a nie znam innej drogi. Toteż pójdę przez
Bramę. Żadnego z was nie proszę, żeby mi towarzyszył.
- Nie, nie, panie! - jęknął Gollum wyciągając do niego
ręce z rozpaczą. - Tędy nie można! To na nic! Nie zanoś skarbu Tamtemu! Tamten
wszystkich nas pożre, jeśli dostanie skarb, pożre cały świat. zachowaj skarb,
dobry panie, i zlituj się nad Smeagolem. Nie oddawaj skarbu Tamtemu. Albo
odejdźmy stąd, powędrujemy do pięknych krajów, a skarb zwróć małemu Smeagolowi.
Tak, tak, panie, zwróć skarb Smeagolowi! Smeagol będzie go strzegł pilnie.
Zrobi wiele dobrego, a najwięcej dobrym hobbitom. Hobbici niech idą do domu.
Niech się nie zbliżają do tej Bramy!
- Kazano nam iść do Mordoru, więc pójdę - rzekł Frodo. -
Jeśli jest tylko jedna jedyna droga, nie mam wyboru. Niech się stanie, co się
stać musi.
Sam milczał. Patrząc w twarz Froda zrozumiał, że słowa
na nic się nie zdadzą. W gruncie rzeczy od początku nie miał nadziei na
szczęśliwe zakończenie wyprawy, lecz jako dzielny i pogodny hobbit obywał się
bez nadziei, dopóki mógł odsuwać od siebie rozpacz. Teraz nadszedł kres
wysiłków. Sam przez całą drogę wytrwał wiernie przy swoim panu, po to właściwie
z nim poszedł, był więc zdecydowany nie opuścić go do końca. jego pan nie
pójdzie do Mordoru samotnie. On będzie mu towarzyszył, tyle przynajmniej
zyskają, że pozbędą się wreszcie Golluma.
Gollum
jednak wcale nie chciał się z nimi rozstać, jeszcze nie. Ukląkł przed Frodem
załamując ręce i skrzecząc.
- Nie tędy, panie! - błagał. - Jest inna droga. Naprawdę
jest! Inna, ciemniejsza, trudniejsza do odszukania, bardziej ukryta. Ale
Smeagol ją wam wskaże.
- Inna droga? - z powątpiewaniem spytał Frodo patrząc z
góry badawczo w oczy Golluma.
- Tak, tak! naprawdę! Była inna droga. Smeagol ją
znalazł. Chodźmy, przekonamy się, czy jeszcze jest.
- Nic o tym przedtem nie wspominałeś.
- Nie. Pan nie pytał. Pan nie mówił, jakie ma zamiary.
Nic nie mówił biednemu Smeagolowi. Powiedział: zaprowadź do Bramy, a potem idź,
gdzie chcesz. Smeagol mógłby teraz odejść, uczciwie mógłby odejść. Ale teraz
pan mówi: postanowiłem pójść do Mordoru przez Bramę. Więc Smeagol bardzo się
przestraszył. Nie chce stracić dobrego pana. Obiecał, pan mu kazał obiecać, że
ocali skarb. Ale pan chce skarb zanieść Tamtemu, iść prosto w czarne ręce
Tamtego. Smeagol musi ocalić i pana, i skarb, dlatego przypomniał sobie o innej
drodze, która kiedyś na pewno była. Dobry pan. Smeagol także dobry, bardzo
dobry, zawsze pomaga.
Sam zmarszczył brwi. Gdyby mógł wzrokiem przewiercić
Golluma na wylot, stwór byłby już dziurawy jak sito. Hobbita osaczyły
wątpliwości. Pozory przemawiały za tym, że Gollum jest szczerze zrozpaczony i
gorąco pragnie pomóc Frodowi. Lecz Sam pamiętał podsłuchany dwugłos i nie mógł
uwierzyć, by Smeagol, przez tak długie lata ujarzmiany, wziął teraz górę nad
Gollumem. Nie jego przecież głos wypowiedział ostatnie słowo w dyspucie. Sam
przypuszczał, że dwie połowy tego stwora, Smeagol i Gollum (czy też Krętacz i
Śmierdziel, jak ich w myślach przezwał), zawarły rozejm i chwilowy sojusz.
Żaden z nich nie chciał, żeby Pierścień dostał się Nieprzyjacielowi. Obaj
chcieli ustrzec Froda od wpadnięcia Tamtemu w ręce i woleli nie spuszczać go z
oka jak najdłużej, w każdym razie dopóty, póki Gollumowi nie uda się zdobyć
skarbu. W istnienie innej drogi do Mordoru Sam nie bardzo wierzył.
"Dobrze chociaż, że ani jedna, ani druga połowa
tego starego łotra nie wie, co pan Frodo naprawdę zamierza zrobić - myślał. -
Gdyby Gollum wiedział, że pan Frodo będzie się starał zniszczyć ten jego skarb
raz na zawsze, niedługo czekalibyśmy na awanturę. Śmierdziel tak się trzęsie ze
strachu przed Nieprzyjacielem - a w jakiś sposób jest czy przynajmniej był od
jego rozkazów zależny - że raczej nas zdradzi, niż da się przyłapać na
udzielaniu nam pomocy, a może też będzie wolał nas wydać tamtemu w łapy, niż
pozwolić, by jego skarb stopniał w ogniu. Na mój rozum tak to wygląda. Miejmy
nadzieję, że pan Frodo namyśli się, zanim coś postanowi. Rozumu przecież mu nie
brakuje, tylko serce ma za miękkie. Żaden Gamgee nie zgadnie, co panu Frodowi może
przyjść do głowy".
Frodo nie od razu odpowiedział Gollumowi. Podczas gdy
Sam w swojej sprytnej, lecz nieco powolnej mózgownicy rozważał te wątpliwości,
Frodo stał z oczyma zwróconymi ku czarnym urwiskom Kirith Gorgor. Rozpadlina,
do której się schronili, była wydrążona w stoku niewielkiego wzgórza, nieco
powyżej poziomu równiny. Między wzgórzem a wysuniętą skarpą górskiej ściany ciągnęła się długa na kształt rowu
dolina. W świetle ranka wyraźnie stąd było widać szare, zapylone drogi
zbiegające się pod Bramą Mordoru; jedna z nich wiła się kręto na północ, druga
zbaczała ku wschodowi w mgłę czepiającą się podnóży Gór Popielnych; trzecia zaś
ostrym łukiem otaczała zachodnią wieżę strażniczą, a potem prowadziła wzdłuż
doliny do stóp pagórka, na którego zboczu przyczaili się hobbici, i przebiegała
o kilka zaledwie stóp pod ich kryjówką. Nieco dalej skrajem górskiego ramienia
skręcała na południe w głęboki cień osłaniający cały zachodni skłon Gór Cienia
i ginęła z oczu na wąskim pasie ziemi, dzielącym łańcuch gór od Wielkiej Rzeki.
Patrząc
tak Frodo wyczuł niezwykły ruch na równinie. Jak gdyby cała ogromna armia
ruszyła przez nią marszem, lecz ukryta za zasłoną oparów i dymów unoszących się
nad bagniskiem i pustkowiem. Tu i ówdzie przebłyskiwały jednak włócznie i
hełmy, a płaskimi polami wzdłuż dróg przemykały oddziały konne. Frodowi stanął
w pamięci widok oglądany z Amon Hen ledwie kilka dni temu, chociaż tamta
godzina zdawała mu się teraz odległa o lata całe. Zrozumiał, że nadzieja, która
na krótką chwilę oszołomiła jego serce, była zwodnicza. Trąby zagrały nie na
pobudkę do boju, lecz na powitanie. To nie zastępy ludzi z Gondoru nacierały na
twierdzę Czarnego Władcy, to nie polegli przed wiekami mężni rycerze szukali
pomsty za dawną klęskę. Ludzie z obcych plemion, osiadłych na rozległych
przestrzeniach wschodu, zbierali się na rozkaz swego wodza; armie, które
obozowały przez noc u jego Bramy, teraz miały wejść przez nią, by powiększyć
jeszcze rosnącą potęgę Mordoru. Jakby nagle uświadamiając sobie grozę położenia
i teraz dopiero spostrzegając, że stoi w świetle ranka tak blisko straszliwego
Nieprzyjaciela, Frodo szybko naciągnął cienki szary kaptur na głowę i cofnął
się w głąb rozpadliny. Zwrócił się do Golluma:
- Smeagolu, raz jeszcze ci zaufam. Zdaje się, że to los
każe mi przyjąć pomoc od ciebie, od istoty, od której najmniej tego
oczekiwałem, a tobie każe, byś udzielił pomocy hobbitowi, którego tak długo
tropiłeś z jak najgorszymi zamiarami. Jak dotąd oddałeś mi wielką przysługę i
dotrzymałeś wiernie obietnicy. Tak, gotów jestem to potwierdzić – dodał
zerkając na Sama – bo dwakroć byliśmy zdani na twoje wolę i nie zrobiłeś nam
krzywdy. Nie próbowałeś nawet odebrać mi tego, czego szukałeś i pragnąłeś od
dawna. Oby po raz trzeci udała się sztuka! Ostrzegam cię jednak, Smeagolu:
jesteś w niebezpieczeństwie.
- Tak, tak, panie! – odparł Gollum. – W okropnym
niebezpieczeństwie! Smeagol trzęsie się cały ze strachu, ale nie ucieka. Musi
pomóc dobremu panu.
- Nie mam na myśli niebezpieczeństwa, które nam
wszystkim trzem grozi – powiedział Frodo. – Jest inne, które ciebie wyłącznie
dotyczy. Zaprzysiągłeś na to, co nazywasz swoim skarbem. Pamiętaj! Siła tego
skarbu wiąże cię i zmusza do dotrzymania słowa, ale będzie starała się na swój
przewrotny sposób zwieść cię, ku twej zgubie. Już się dałeś uwieść. I głupio
się z tym zdradziłeś. Powiedziałeś: „zwróć skarb Smeagolowi”. Nigdy więcej nie
powtórz tego! Nie pozwalaj tej myśli zagnieździć się w twojej głowie. Nie
odzyskasz go nigdy. Ale jeśli będziesz go pożądał, możesz bardzo źle skończyć.
Powiadam ci: nie odzyskasz go nigdy. W ostatecznym niebezpieczeństwie włożę go
na palec, Smeagolu, on zaś, który tak długo miał nad tobą władzę, ujarzmi cię
znowu. Cokolwiek ci wówczas rozkażę, posłuchasz mnie, skoczysz w przepaść albo
rzucisz się w ogień. Bo taki dam rozkaz. Ostrzegam cię, pamiętaj Smeagolu!
Sam spojrzał na Froda z uznaniem a zarazem ze
zdumieniem, bo takiego wyrazu na jego twarzy nigdy jeszcze nie widział i nigdy
nie słyszał takiego tonu w jego głosie. Zawsze w głębi duszy myślał, że
niepojęta dobroć pana Froda wypływa z pewnego zaślepienia. Oczywiście, nie
wątpił mimo to, wbrew logice, że pan Frodo jest najmądrzejszą osobą pod
słońcem, ma się rozumieć, jeśli pominąć Gandalfa i starego pana Bilba. Tym
bardziej mógł podobną omyłkę popełnić Gollum, który Froda znał krócej i łatwo
dał się złudzić biorąc dobroć za zaślepienie. Niespodziane słowa hobbita
przeraziły go i zgnębiły. Przypadł do ziemi i bełkotał niezrozumiale, wciąż
tylko powtarzając: „dobry pan!”
Frodo chwilę czekał cierpliwie, potem odezwał się nieco
mniej surowo:
- A teraz, Gollumie czy Smeagolu, jeśli wolisz to imię,
powiedz, jaka jest ta inna droga, i wytłumacz mi, jeśli możesz, czy daje ona
dość nadziei, żebym miał prawo zboczyć dla niej z prostej ścieżki. Mów, bo czas
nagli!
Lecz Gollum był zanadto oszołomiony, pogróżka z ust
Froda zamąciła mu w głowie zupełnie. Trudno było wydobyć od niego jakieś
zrozumiałe wyjaśnienie, tak chlipał, skrzeczał, urywał w pół słowa, czołgając
się u nóg hobbitów i błagając ich obu o litość nad „biednym małym Smeagolem”.
Dopiero po długiej chwili, gdy się nieco uspokoił, Frodo zdołał z jego bełkotu
zrozumieć, że idąc drogą skręcającą ku zachodowi od Gór Cienia trafią wreszcie
na rozdroże w kręgu ciemnych drzew. Stamtąd w prawo wiedzie droga do Osgiliath
i mostu na Anduinie; druga zaś droga, środkowa, prowadzi daleko na południe.
- Daleko, daleko, daleko – mówił Gollum. – Nigdy tą
drogą nie szliśmy, ale mówią, że biegnie sto mil, aż nad wielką wodę, która
nigdy nie przestaje się burzyć. Tam jest mnóstwo ryb i ogromnych ptaków, które
jedzą ryby. Dobre ptaki. Ale myśmy tam nigdy nie byli, niestety, nie! Nie
mieliśmy tego szczęścia. A jeszcze dalej podobno są kraje, gdzie Żółta Twarz
bardzo mocno grzeje, gdzie rzadko widać chmury, gdzie mieszkają ludzie o
ciemnych twarzach, wielcy wojownicy. Nie chcemy wcale poznać tych krajów.
- Nie! – rzekł Frodo. – Ale do rzeczy. Dokąd prowadzi
trzecia droga?
- Tak, tak, jest trzecia droga – przyznał Gollum. –
Skręca w lewo. Od razu wspina się pod górę, wije się i pnie ku ogromnym
cieniom. A kiedy okrąży czarną skałę, zobaczysz, nagle zobaczysz tuż nad sobą i
zechcesz się schować choćby pod ziemię.
- Co zobaczę? Co takiego?
- Starą, bardzo starą twierdzę, teraz bardzo straszną.
Słyszeliśmy opowieści o niej od podróżnych z południa, dawno temu, kiedy
Smeagol był młody. Tak, tak, słuchaliśmy wielu opowieści wieczorami, siedząc
nad brzegiem Wielkiej Rzeki w cieniu wierzb, kiedy rzeka także była jeszcze
młoda, glum, glum.
Zaczął płakać i mruczeć. Hobbici czekali cierpliwie.
- Opowieści z południa - podjął znowu Gollum - o
wysokich ludziach z błyszczącymi oczyma, o domach jak góry z kamieni, o
srebrnej koronie króla i o jego Białym Drzewie. Piękne opowieści! Duzi Ludzie
budowali wysokie wieże; jedna była srebrnobiała, przechowywano w niej kamień
jasny jak księżyc, a dokoła opasywały ją grube mury. Tak, mnóstwo opowieści
słyszeliśmy o Księżycowej Wieży.
- To pewnie Minas Ithil, wieża, którą zbudował Isildur,
syn Elendila - rzekł Frodo. - Isildur właśnie obciął palec Nieprzyjacielowi.
- Tak, tak, ma tylko cztery palce u Czarnej Ręki, ale i
cztery mu wystarczają - powiedział wzdrygając się Gollum. - Znienawidził gród
Isildura.
- Czyż on nie nienawidzi wszystkiego? - rzekł Frodo. -
Ale co ma wspólnego Wieża Księżycowa z naszą drogą?
- Wieża, panie, była i jest, wielka wieża, białe domy i
mury, ale teraz już nie piękne, nie dobre. Tamten podbił je dawno temu. Teraz
to okropne miejsce. Podróżni drżą na jego widok, uciekają, unikają nawet jego
cienia. Ale pan musiałby tamtędy iść. To jedyna inna droga. Bo tam góry są
niższe, a stara droga pnie się wyżej, wyżej, aż na ciemną przełęcz i potem
spada w dół, w dół, znowu do Gorgoroth. - Gollum zniżył głos do szeptu i
dygotał cały.
- Co to nam pomoże? - spytał Sam. - Nieprzyjaciel z
pewnością zna swoje góry i strzeże tej drugiej drogi, tak jak i tej przez
Bramę. Wieża chyba nie stoi pustką?
- O, nie, nie! - odparł Gollum. - Wydaje się pusta, ale
nie jest, nie! Mieszkają w niej okropne stwory, orkowie, tak, orkowie, są tam
zawsze, ale prócz nich gorsze stwory, gorsze są tam także. Droga wspina się
prosto w cień murów i prowadzi przez bramę. Nikt na niej kroku nie zrobi, żeby
go nie dostrzegli. Ci, co siedzą w wieży, wszystko widzą. Milczący Wartownicy.
- A więc ty radzisz odbyć nowy długi marsz na południe
po to, żeby wpaść w taka samą albo gorszą pułapkę jak tutaj - rzekł Sam. -
Jeżeli w ogóle doszlibyśmy tak daleko.
- Nie, nie! - powiedział Gollum. - Hobbici muszą się
zastanowić, zrozumieć. Tamten nie spodziewa się ataku od strony Księżycowej
Wieży. Jego Oko jest okrągłe, ale niektórych miejsc pilnuje czujniej niż
innych. Wszystkiego naraz nie może widzieć, nie, jeszcze nie może. Podbił cały
kraj na zachód od Gór Cienia aż po Rzekę i ma w swoim ręku mosty. Myślę, że
nikt nie może podejść pod Wieżę Księżycową bez wielkiej bitwy na mostach albo
też bez łodzi, które on by na Rzece zawczasu dostrzegł.
- Ty, jak się zdaje, wiesz dużo o nim i jego myślach -
rzekł Sam. - Czyś z nim niedawno rozmawiał? Czy też nasłuchałeś się plotek od
swoich kumotrów orków?
- Niedobry hobbit, nieroztropny - odparł Gollum, z
gniewem odwracając się od Sama do Froda. - Smeagol rozmawiał z orkami, tak,
rozmawiał, zanim spotkał pana, rozmawiał z różnymi stworami. Mówi to, co
słyszał od wielu. Największe niebezpieczeństwo grozi Tamtemu od północy, więc
nam także tu najniebezpieczniej. Tamten wyjdzie przez Czarną Bramę, może już
wkrótce, lada dzień. Tylko tędy może wyjść wielkie wojsko. Ale od zachodu
Tamten niczego się nie boi, tam czuwają Milczący Wartownicy.
- Otóż to! - powiedział Sam nie dając się zbić z tropu.
- A my pójdziemy tam, zapukamy do bramy i spytamy grzecznie, czy jesteśmy na
właściwej drodze do Mordoru. Czy może ci wartownicy są tak milczący, że nic nam
nie odpowiedzą? Bzdura. Z tym samym powodzeniem możemy tutaj próbować
szczęścia, przynajmniej nóg oszczędzimy.
- Nie kpij - syknął Gollum. - To nie żarty, nie, nie
zabawa. W ogóle nie trzeba wchodzić do Mordoru. Ale jeżeli pan powiada, że musi
tam wejść, że chce, to trzeba próbować jakiejś drogi. Ale pan nie powinien iść
do tych strasznych wież. Nie, nie! I w tym pomoże mu Smeagol, dobry Smeagol,
chociaż nikt mu nie chce wytłumaczyć, po co to wszystko. Smeagol raz jeszcze
pomoże. Smeagol znalazł. Wie.
- Co znalazłeś? - spytał Frodo.
Gollum skulił się i znów zniżył głos do szeptu.
- Małą ścieżynkę, która prowadzi pod górę, a potem
schody, wąskie schodki, tak, tak, bardzo długie, bardzo wąskie. I jeszcze jedne
schody. A potem - szeptał coraz ciszej - tunel, ciemny tunel i w końcu małą
szczelinę i ścieżkę wysoko nad przełęczą. tamtędy Smeagol wydostał się z
ciemności. Ale to było dawno, dawno temu. Może ścieżki już nie ma. A może, może
jest...
- Wszystko to wcale mi się nie podoba - rzekł Sam. - Nie
może to być takie łatwe, jak gadasz. Jeżeli ścieżka po dziś dzień istnieje, na
pewno jest strzeżona. czy dawniej nie była strzeżona? Mów, Gollumie!
Gdy to mówił, spostrzegł, czy może wydało mu się, że w
oczach Golluma błysnęło zielone światełko. Gollum mruczał, lecz nie odpowiadał.
- Czy nie jest strzeżona? - spytał surowo Frodo. - Czy
to prawda, że ty, Smeagolu, uciekłeś z kraju ciemności? Czy nie wyszedłeś
raczej za pozwoleniem i z polecenia Nieprzyjaciela? tak przecież sądził
Aragorn, który cię przed paru laty odnalazł na Martwych Bagnach.
- Kłamstwo! - syknął Gollum, a na dźwięk imienia
Aragorna znów oczy zaświeciły mu złością. - On nakłamał o mnie, tak, nakłamał.
Uciekłem o własnych siłach, biedny Smeagol uciekł. Kazano mi szukać skarbu, to
prawda, toteż szukałem, szukałem. Ale nie dla Czarnego, nie dla Tamtego. Skarb
jest nasz, był mój, przecież ci to mówiłem. Uciekłem.
Frodo był dziwnie przeświadczony, że w tym wypadku
Gollum nie odbiega od prawdy tak daleko, jak można by z pozoru przypuszczać;
wierzył, że Gollum znalazł drogę do Mordoru, czy też przynajmniej łudził się,
że wydostał się stamtąd dzięki własnej przemyślności. Przede wszystkim Frodo
zauważył, że Gollum powiedział "ja", a to było oznaką rzadką , lecz
dość pewną, że resztki dawnej prawdomówności biorą w nim chwilowo górę nad
znikczemnieniem. Ale nawet gdyby Gollumowi można było co do tego szczegółu
zaufać, Frodo nie zapomniał o podstępach Nieprzyjaciela. Możliwe, że czuwający
w Czarnej Wieży władca umyślnie pozwolił Gollumowi uciec albo nawet sam tę
ucieczkę ułożył i wszystko o niej wiedział. W każdym razie Gollum na pewno
wiele zataił.
- Raz jeszcze pytam - rzekł - czy owa tajemna droga nie
była strzeżona?
Gollum jednak, odkąd wspomniano Aragorna, zaciął się i
stracił chęć do rozmowy. Miał obrażoną minę kłamcy, któremu nie wierzą, gdy raz
wyjątkowo powiedział prawdę czy przynajmniej część prawdy. Nie odpowiadał.
- Czy nie jest strzeżona? - powtórzył Frodo.
- Może, może. W tym kraju nie ma bezpiecznych miejsc -
odparł ponuro Gollum. - Nie ma. Ale pan musi albo spróbować tej ścieżki, albo
zawrócić do domu. Innej drogi nie ma.
Więcej nic z niego nie zdołali wydobyć. Nie umiał czy
też może nie chciał powiedzieć, jak się nazywa to straszliwe miejsce i przełęcz
pod nim.
A
nazywało się Kirith Ungol i miało okropną sławę. Aragorn mógłby hobbitom pewnie
tę nazwę wyjawić i wytłumaczyć jej znaczenie. Gandalf ostrzegłby ich przed nią.
Lecz tu byli zdani na własne siły, Aragorn przebywał bardzo daleko, Gandalf
stał wśród ruin Isengardu i zmagał się ze zdrajcą Sarumanem, który umyślnie
starał się go jak najdłużej przetrzymać. Co prawda nawet w chwili gdy wymawiał
ostatnie słowa do Sarumana, gdy palantir padł krzesząc skry na schodach pod
Orthankiem, Gandalf pamiętał o Frodzie i samie, poprzez wielkie dzielące ich
przestrzenie słał ku nim myśli, usiłując natchnąć hobbitów nadzieją i wesprzeć
współczuciem. Może Frodo wyczuł to bezwiednie, tak jak przedtem na Amon Hen,
chociaż myślał, że Gandalf odszedł na zawsze w ciemności Morii, w najdalszą
drogę. Hobbit siedział na ziemi długą chwilę i z głową spuszczoną na piersi w
milczeniu usiłował przypomnieć sobie wszystko, co Gandalf mu kiedykolwiek
mówił. Lecz nie mógł w pamięci odnaleźć nic, co by mu teraz pomogło w wyborze.
Za wcześnie zabrakło im przewodnictwa Gandalfa, o wiele za wcześnie, nim
jeszcze zbliżyli się do Czarnego Kraju. Gandalf nie pouczył ich, jakim sposobem
mają wejść w jego granice. Może sam nie wiedział. Do północnej twierdzy
Nieprzyjaciela, Dol Guldur, Gandalf kiedyś dotarł. Czy jednak zawędrował do
Mordoru, na Górę Ognia, do Barad-Duru, odkąd Czarny Władca wzmógł się ponownie
na siłach? Frodo przypuszczał, że raczej nie. I oto on, mały niziołek z
Shire'u, prosty hobbit z cichego kraiku, miał znaleźć drogę, na którą nie umiał
czy nie ważył się wstąpić nikt z wielkich. Srogi mu przypadł los. Lecz Frodo
zgodził się na ten los dobrowolnie, wtedy, we własnym domu, owego dnia
zeszłorocznej wiosny, tak dziś odległej, jak rozdział z legendy o młodości
świata, kiedy to złote i srebrne drzewa kwitły na ziemi. Wybór był trudny.
Którą drogą powinien pójść? A jeśli obie prowadzą w grozę i śmierć, czy warto
zastanawiać się nad wyborem?
Dzień
upływał. Głęboka cisza zalegała nad małą, szarą jamką, w której przycupnęli,
tuż nad granicą krainy trwogi; cisza niemal namacalna, jak gęsta zasłona
oddzielająca ich od reszty świata. Blada kopuła nieba poznaczona smugami dymu
zdawała się wysoka i odległa, jakby ku niej spoglądali z wielkiej głębi,
poprzez ciężkie od smutnych myśli powietrze. Nawet orzeł, gdyby zawisł pod
słońcem, nie wypatrzyłby w tej kryjówce hobbitów, skulonych pod brzemieniem
losu, milczących, nieruchomych, owiniętych w cienkie, szare płaszcze. Może
przez jedno mgnienie zatrzymałby wzrok na drobnej, płasko na ziemi rozpostartej
postaci Golluma, lecz wziąłby ją pewnie za szkielet zamorzonego głodem
ludzkiego dziecka, okrytego resztką łachmanów, z nogami i ramionami bielejącymi
jak kość i wychudłymi do kości; ta odrobina mięsa niewarta była nawet
dziobnięcia.
Frodo
skłonił twarz na kolana, ale Sam leżał na wznak, podłożywszy ręce pod głowę, i
spod kaptura patrzał w pustkę nieba. Bo niebo przez dłuższy czas było puste.
Nagle Samowi wydało się, że dostrzega ciemną sylwetkę ptaka, który zataczał
koła w promieniu dostępnym jego oczom, zawisał w powietrzu, krążył znowu,
oddalał się, wracał. Potem przyłączył się do niego drugi ptak, trzeci,
czwarty... Z daleka wydawały się maleńkie, lecz Sam poznawał, chociaż nie
wiedział po czym, że są olbrzymie, skrzydła mają szeroko rozpięte i latają
bardzo wysoko. Zasłonił oczy i skurczył się, przywarł do ziemi. Zdjął go ten
sam strach, który kiedyś ostrzegł hobbitów o zbliżaniu się Czarnych Jeźdźców,
to samo bezradna przerażenie, którym przejął ich okrzyk, niesiony wiatrem, i
cień migający na tle księżycowej tarczy. Tym razem jednak strach był nie tak
przytłaczający, mniej natarczywy. Niebezpieczeństwo groziło z dala. Groziło
wszakże niechybnie. Frodo również je wyczuł. Myśli zmąciły się w jego głowie.
Poruszył się, zadrżał, lecz nie podniósł oczu. Gollum zwinął się w kłębek jak
spłoszony pająk. Skrzydlate stwory zatoczyły koło i zniżając ostro lot
zawróciły do Mordoru. Sam odetchnął głęboko.
- Jeźdźcy znowu się kręcą, ale teraz w powietrzu -
powiedział ochrypłym szeptem. - Widziałem ich. czy myślisz, że mogli nas
dostrzec? Byli bardzo wysoko. Jeżeli to są ci sami Czarni Jeźdźcy, nie widzą
dobrze przy świetle dziennym, prawda?
- Nie, chyba niewiele widzą - odparł Frodo. - Ale ich
wierzchowce widzą. Te skrzydlate stwory, których teraz dosiadają, zapewne mają
wzrok bystrzejszy niż wszystkie inne istoty na świecie. To jakby olbrzymie
drapieżne ptaki. Czegoś szukają, obawiam się, że Nieprzyjaciel jest
zaalarmowany.
Uczucie grozy minęło, lecz zasłona ciszy pękła. Przez
pewien czas hobbici czuli się odcięci od świata jak gdyby na niewidzialnej
wyspie; teraz znów byli odsłonięci, wystawieni na niebezpieczeństwo. Mimo to
Frodo nie odzywał się do Golluma, nie oznajmiał, co postanowił. Przymknął oczy,
jakby drzemał albo zaglądał w głąb własnego serca i pamięci. W końcu otrząsnął
się i wstał; Sam był pewien, że jego pan wymówi rozstrzygające słowo, lecz
Frodo niespodziane szepnął:
- Słuchaj. Co to jest?
Na nowo ogarnął ich strach. Usłyszeli śpiew i chrypliwe
krzyki. Zrazu zdawały się bardzo dalekie, rosły jednak z każdą chwilą i
wyraźnie zbliżały się ku nim. Wszystkim trzem błysnęła myśl, że Czarne Skrzydła
wyśledziły ich i nasłały zbrojnych żołnierzy, by ich porwali w niewolę. Dla
straszliwych sług Saurona nie istniały przecież odległości ani przeszkody.
Hobbici i Gollum przywarli do ziemi nasłuchując. Głosy i szczęk oręża
dochodziły już z bardzo bliska. Frodo i sam wysunęli mieczyki z pochew. O
ucieczce nie było co myśleć.
Gollum
podniósł się z wolna i jak robak wypełzł na krawędź rozpadliny. Ostrożnie, cal
za calem posuwał się w górę, aż znalazł miejsce, gdzie mógł wyjrzeć na świat
spomiędzy dwóch odłamków skały. Długą chwilę trwał bez ruchu, wstrzymując
niemal oddech. Zgiełk teraz znów się oddalał i cichnął stopniowo. daleko, na
murach Morannonu zadęto w róg. Gollum bezszelestnie osunął się z powrotem na
dno kryjówki.
- To ludzie. Nowe wojska przybyły do Mordoru - rzekł
cicho. - Ciemne Twarze. takich ludzi nigdy jeszcze nie widzieliśmy, nie,
Smeagol nie widział. Są straszni. Mają czarne oczy i długie czarne włosy, i
złote kolczyki w uszach. Tak, dużo pięknego złota. Niektórzy są wymalowani na
policzkach czerwoną farbą i ubrani w czerwone płaszcze. Niosą czerwone
chorągwie i włócznie z czerwonymi ostrzami. Tarcze mają okrągłe, żółte i
czarne, najeżone mnóstwem wielkich kolców. Niedobrzy ludzie. Okrutni, źli
ludzie. Prawie tak samo dzicy jak orkowie, ale jeszcze więksi od orków. Smeagol
myśli, że to ludzie z południa, zza ujścia Wielkiej Rzeki, bo przyjechali drogą
z tamtej strony. Już są za Czarną Bramą, ale mogą nadciągnąć inni, ludzie wciąż
przybywają do Mordoru. Kiedyś wszyscy tam się znajdą.
- A czy widziałeś olifanty? - spytał Sam, z ciekawości
zapominając o strachu, bo zawsze był chciwy wiadomości o dalekich krajach.
- A co to jest te olifanty? - odpowiedział Gollum
pytaniem. sam wstał, założył ręce za plecy, jak zawsze, gdy deklamował wiersze,
i zaczął:
Szary jestem jak
szczur,
Wielki - jak
mur,
Mój nos jak wąż,
jak trąba.
Kiedy śród trawy
stąpam,
Dokoła ziemia
drży
I drzewa
trzeszczą.
W pysku mi
błyszczą kły
Złowieszczo,
A uszy kłapią -
kłap,
Gdy na południe
człapię - człap!
Od iluż, iluż
lat
Przemierzam
świat -
Lecz nawet w
śmierci chwili,
Gdy mi się łeb
pochyli -
Nikt mnie nie
ujrzy, bym się kładł!
Ja jestem
O-li-fant,
Pustyni pan,
Olbrzymi, stary
Olifant...
Kto raz mnie
ujrzał, taki człek,
Zachowa obraz
mój przez wiek.
Kto mnie nie
widział, bądźmy szczerzy -
W istnienie moje
nie uwierzy,
Bom Olifant, co
rzadziej
Wędruje, niż się
kładzie.
- To jest wierszyk, który wszyscy znają w Shire -
oświadczył na zakończenie. - Może głupstwo, a może nie. Mamy swoje legendy i
także coś niecoś słyszeliśmy o krajach na południu. Za dawnych dni hobbici od
czasu do czasu wypuszczali się w szeroki świat. Nie wszyscy i nie we wszystko,
co opowiadano, wierzyli. Jest nawet porzekadło: "nowinki z Bree" i
"tyle prawdy, ile w plotkach z Shire". Ale słyszałem opowieści o dużych
ludziach z południa. Nazywamy ich Swertami w tych legendach. Podobno dosiadają
olifantów, kiedy jadą na wojnę. na grzbietach olifantów stawiają domy i wieże,
i różne rzeczy, a te olifanty wyrywają drzewa i skały i rzucają nimi. Więc
kiedy powiedziałeś, że jadą ludzie z południa w czerwieni i w złocie, spytałem,
czy widziałeś też olifanty. Bo gdyby one tam były, niech tam, zaryzykowałbym i
wytknąłbym głowę, żeby je zobaczyć. No, ale pewnie już nie będę miał w życiu
okazji. Może zresztą wcale nie ma żadnych olifantów.
I Sam westchnął.
- Nie, nie ma olifantów - rzekł Gollum. - Smeagol nigdy
o nich nie słyszał. Nie chce ich widzieć. Nie chce, żeby były na świecie.
Smeagol chce odejść stąd i schować się w bezpieczniejszym miejscu. Smeagol
chce, żeby pan stąd odszedł. Dobry pan, czy nie pójdzie za Smeagolem?
Frodo wstał. Kiedy Sam recytował stary wierszyk,
tylekroć powtarzany w Shire wieczorem przy kominku, Frodo mimo wszystkich trosk
śmiał się szczerze, a śmiech wyzwolił go z rozterki.
- Szkoda, że nie mamy tysiąca olifantów, a na ich czele
Gandalfa na białym olifancie - rzekł. - Wtedy może byśmy sobie utorowali drogę
do tego złego kraju. Ale nie mamy nic prócz własnych zmęczonych nóg. Trudno.
No, Smeagolu, do trzech razy sztuka, może ta trzecia próba okaże się z
wszystkich najpomyślniejsza. Pójdę za tobą.
- Dobry pan, mądry pan, miły pan! - krzyknął uradowany
Gollum głaszcząc kolana Froda. - Dobry pan. Niech teraz dobre hobbity odpoczną
w cieniu tego kamienia, jak najbliżej kamienia. Prześpijcie się, póki Żółta
Twarz nie zniknie. potem pójdziemy prędziutko. Cicho, prędko, musimy biec jak
cienie.
Rozdział 4
O ziołach i potrawce z królika
O |
dpoczywali przez parę godzin, póki trwał dzień,
przesuwając się w miarę, jak słońce wędrowało po niebie, aż wreszcie cień
zachodniej krawędzi wydłużył się i wypełnił mrokiem całą rozpadlinę. Wówczas
hobbici zjedli po kęsku lembasa i popili odrobiną wody. Gollum nie jadł nic,
lecz wodę przyjął chętnie.
- Wkrótce będzie świeża woda - powiedział oblizując
wargi. - Dobra woda płynie potokami do Wielkiej Rzeki, smaczna jest woda w
okolicach, do których teraz idziemy. Może Smeagol znajdzie też coś do jedzenia.
Jest głodny, bardzo głodny, glum, glum.
Przycisnął wielkie, płaskie dłonie do zapadniętego brzucha,
a w jego oczach zatliło się zielone światełko.
Mrok
był gęsty, kiedy wreszcie ruszyli wypełzając z rozpadliny przez zachodnią
krawędź i znikając niby zjawy w nierównym terenie na skraju drogi. Do pełni
brakowało już tylko trzech dni, ale księżyc dopiero około północy wychynął zza
gór i noc była bardzo ciemna. Wysoko na jednej z wież, zwanych Zębami Mordoru,
błyszczało samotne czerwone światełko, lecz poza tym żaden sygnał ani głos nie
zdradzał, że na Morannonie czuwa bezsenna straż.
Przez
wiele mil ścigało ich jakby czerwone oko, gdy biegli potykając się wśród
kamieni i rumowisk zalegających tę jałową ziemię. Nie odważyli się iść drogą,
lecz trzymali się jej lewego skraju i w miarę możności starali się posuwać
równolegle do niej w pewnym nieznacznym oddaleniu. Wreszcie pod koniec nocy,
kiedy wędrowcy porządnie już byli zmęczeni, bo pozwalali sobie na krótkie tylko
chwile wytchnienia w marszu, oko zmalało, zmieniło się w drobny ognisty
punkcik, a potem znikło: znaczyło to, że okrążyli już ciemne północne ramię gór
i skręcili wprost na południe.
Zatrzymali
się na odpoczynek z uczuciem dziwnej ulgi w sercach, lecz nie na długo. Gollum
naglił do pośpiechu. Wedle jego rachuby od Morannonu do rozdroża nad
Osgiliathem było około trzydziestu staj i miał nadzieję, że przebędą je w ciągu
czterech nocy. Znowu więc ruszyli i szli, póki brzask nie zaczął z wolna
rozlewać się nad szerokim, szarym pustkowiem. Przebyli prawie osiem staj,
hobbici wyczerpani nie mogli dłużej maszerować, nawet gdyby się nie lękali
światła dziennego.
Kiedy
się rozwidniło, zobaczyli wokół krajobraz mniej tutaj nagi i spustoszony niż na
północy. Góry groźnie piętrzyły się po lewej stronie, lecz bliżej wiła się
droga na południe, w tym miejscu dość oddalona od podnóży górskiego łańcucha i
skosem odbiegająca nieco ku zachodowi. Za nią, na zboczach, drzewa ciemniały
niby chmury, po drugiej jednak stronie falował step porosły wrzosem, ostrą
trawą i rozmaitymi krzewami, których nawet hobbici nie znali. Tu i ówdzie
wystrzelały kępy smukłych sosen. Mimo zmęczenia wędrowcom znowu raźniej się
trochę zrobiło na sercu; powietrze, świeże i wonne, przypominało im wyżynę
dalekiej Północnej Ćwiartki. Czuli się tak, jakby ciążący nad nimi wyrok
odroczono, i cieszył ich widok krainy, która od kilku lat dopiero znalazłszy
się pod jarzmem Czarnego Władcy nie uległa jeszcze spustoszeniu. Nie zapomnieli
jednak o niebezpieczeństwie i o Czarnej Bramie, przesłoniętej ponurą ścianą,
lecz bardzo bliskiej. Rozejrzeli się za jakąś kryjówką, aby się schronić przed
wrogimi oczyma, dopóki noc nie zapadnie.
Dzień
spędzili niezbyt wygodnie. Leżeli w bujnych wrzosach licząc wlokące się leniwie
godziny nie przynoszące prawie zmian; byli jeszcze wciąż pod osłoną Gór Cienia,
słońce świeciło blado. Frodo od czasu do czasu zasypiał głęboko i spokojnie;
może ufał Gollumowi, a może po prostu zanadto był zmęczony, żeby się o
cokolwiek troszczyć. Sam jednak ledwie się trochę zdrzemnął, usnąć nie mógł
nawet wtedy, gdy się upewnił, że Gollum śpi jak suseł, pochlipując i drżąc,
jakby go dręczyły koszmary. Nieufność, a bardziej jeszcze głód spędzały sen z
powiek hobbita; od dawna tęsknił do porządnego, ciepłego posiłku.
Kiedy z
nadejściem wieczoru wszystko wokół poszarzało i zatarło się w mroku, ruszyli
znowu. Wkrótce Gollum wyprowadził ich na południową drogę i odtąd mimo
zwiększonego niebezpieczeństwa posuwali się szybciej. Pilnie nadstawiali uszu,
czy za sobą lub przed sobą nie usłyszą tętentu kopyt, lecz noc minęła, a nie
pojawił się w zasięgu ich wzroku i słuchu ani pieszy, ani konny nieprzyjaciel.
Drogę
tę zbudowano w zamierzchłych czasach; na odcinku trzydziestu mil od Morannonu
była widocznie naprawiona niedawno, lecz im dalej na południe, tym bardziej
dzika przyroda brała górę nad dziełem ludzi z pradawnych pokoleń. Ślad ich
sztuki można było jeszcze odnaleźć w prostej, pewnie wytyczonej linii tego
szlaku, który tu i ówdzie przecinał stok wzgórza lub śmiałym łukiem mosty
przeprawiał się nad strumieniem. Lecz w miarę jak hobbici posuwali się naprzód,
coraz rzadziej natrafiali na resztki kamiennej budowy, aż w końcu nie zostało z
niej nic prócz zgruchotanych słupów sterczących spośród gąszczu krzewów lub
omszałego bruku przeświecającego gdzieniegdzie spod zielska i mchu. Wrzosy,
drzewa, paprocie zarosły skarpy, a nawet wdzierały się na środek drogi. Zwężała
się wreszcie tak, że wyglądała na rzadko używaną polna dróżkę, lecz nie krążyła
i nie błądziła, biegła w dalszym ciągu prosto i najkrótszym szlakiem prowadziła
podróżnych do celu. Tak dotarli do północnego pogranicza kraju, który ludzie
niegdyś nazywali Ithilien, pięknego kraju wzgórz, lasów i bystrych potoków. Noc
rozpogodziła się, błysnęły gwiazdy, księżyc świecił pełnią, a hobbitom zdawało
się, że powietrze pachnie coraz piękniej i coraz mocniej. Z pomruków i sapania
Golluma wywnioskowali, że on także to czuje i że wcale się z tego nie cieszy. O
pierwszym brzasku zatrzymali się znowu. Doszli do końca głębokiego i długiego
wąwozu, którym droga wrzynała się między stromymi ścianami w kamienny grzbiet
górski. Wspięli się na zachodnią skarpę, żeby wyjrzeć na okolicę.
Niebo
już się rozwidniało i w rannym świetle hobbici stwierdzili, że znacznie
oddalili się od gór, które wygiętym łukiem cofały się ku wschodowi i ginęły z
oczu na widnokręgu. Zwracając się na zachód widzieli łagodne wzgórza opadające
ku odległej równinie owianej złocistą mgłą. Wokół widzieli niewielkie laski,
rozdzielone dużymi polanami, a wśród pachnących żywicą drzew prócz jodeł,
cedrów i cyprysów rozróżniali inne jeszcze odmiany, nie znane w Shire; wszędzie
też rosło mnóstwo wonnych ziół i krzewów. Długa wędrówka z Rivendell przywiodła
ich daleko na południe od ojczystego kraju, lecz dopiero w tej bardziej
odsłoniętej okolicy hobbici odczuli różnicę klimatu. Tutaj wiosna już się
zaczęła, młode pędy wystrzelały spośród mchów i darni, modrzewiom rosły jasnozielone
palce, drobne kwiatki otwierały się w trawie, ptaki śpiewały. Ithilien, ogród
Gondoru, dziś wyludniony, zachował mimo opustoszenia urok driady.
Od
południa i zachodu zwrócony ku ciepłym dolinom Anduiny, od wschodu osłonięty
ścianą Efel Duathu, lecz na tyle od niej odległy, że nie padały nań cienie gór,
od północy chroniony przez pasmo Emyn Muil, kraj ten stał otworem dla powiewów
południa i wilgotnych wiatrów od dalekiego morza. Wiele olbrzymich drzew,
zasadzonych w niepamiętnej przeszłości, starzało się bez opieki wśród tłumu
swego niedbałego potomstwa; w zaroślach i gajach stały zbitą gęstwą tamaryszki,
aromatyczne drzewa terpentynowe, oliwki i wawrzyny. Rósł także jałowiec i mirt,
tymianek krzewił się bujnie i rozpełzał zdrewniałymi pędami wśród kamieni
okrywając je grubym kobiercem; rozmaite odmiany szałwi kwitły błękitem,
czerwienią lub jasną zielenią; obok majeranku i pietruszki Sam dostrzegał
rozmaite wonne ziółka, których nie spotkał w swojej ogrodniczej praktyce w
ojczyźnie. Ściany i rozpadliny pstrzyły się od rozpełzłych skalnych pnączy.
Prymule i anemony kwitły wśród poszycia leśnego, asfodele i różne kwiaty
liliowate kołysały w trawie na pół otwartymi koronami, a ciemniejsza zieleń
otaczała jeziorka, rozlane w miejscach, gdzie spadające z gór potoki
zatrzymywały się w chłodnych zagłębieniach na swej drodze ku Anduinie.
Wędrowcy
odwrócili się od drogi i zeszli niżej. Kiedy przedzierali się przez zarośla i
brodzili w trawie, słodkie zapachy biły im w nozdrza. Gollum krztusił się i
prychał, ale hobbici wciągali powietrze w płuca jak mogli najgłębiej, a Sam w
pewnej chwili zaśmiał się w głos, po prostu z nadmiaru radości. Trzymali się
biegu strumienia, który raźno spływał w dół, aż doprowadził ich do czystego
jeziorka w płytkiej kotlinie; woda lśniła wśród ruin starego kamiennego
zbiornika, jego rzeźbione obmurowanie zarosło niemal całkowicie mchem i
głogiem. Kosaćce otaczały je wkoło kwiecistymi szablami, lilie wodne rozkładały
płaskie liście na ciemnej, porysowanej drobnymi zmarszczkami tafli; jezioro
było głębokie i chłodne, a u jego drugiego końca nurt odpływał dalej przez
kamienny próg.
Hobbici
umyli się i napili do syta czystej, świeżej wody. Potem zaczęli rozglądać się
za jakimś zacisznym schronieniem, bo chociaż ten kraj tchnął jeszcze takim
urokiem, należał już teraz do terytorium Nieprzyjaciela. Wędrowcy nie odeszli
daleko od drogi, a przecież nawet na tej niewielkiej przestrzeni natknęli się
na ślady dawnych wojen i na świeże rany, zadane tej ziemi przez orków i innych
nikczemnych służalców Czarnego Władcy: jamę odkrytą, pełną nieczystości i
śmieci, drzewa podcięte w niszczycielskiej pasji i zostawione na pastwę
powolnej śmierci, inne naznaczone runami lub złowieszczym godłem Oka wyrytym na
żywej korze.
Sam
zapuścił się poniżej ujścia jeziora wąchając i oglądając nieznane kwiaty i
drzewa; nie myślał przez tę chwilę o Mordorze, lecz niebezpieczeństwo
przypominało mu o swej bliskiej obecności. Natrafił niespodzianie na krąg
wypalonej trawy, a pośrodku zobaczył stos osmalonych, potrzaskanych kości i
czaszek. Bujnie krzewiące się ciernie, głogi i powoje już zdążyły przesłonić
zielenią to straszliwe miejsce rzezi i uczty, lecz ślady ognia były dość
świeże. Sam pośpiesznie wrócił do towarzyszy, nic im jednak o swoim odkryciu
nie powiedział. Wolał, żeby kości zostawiono w spokoju i żeby w nich Gollum nie
przebierał łapami.
- Poszukajmy jakiegoś kąta, gdzie by się położyć – rzekł
– ale nie w dole, raczej tam, w górze.
Nieco powyżej jeziora znaleźli miękkie posłanie w kępie
suchych zeszłorocznych paproci. Nad nią gąszcz drzew laurowych o lśniących
ciemnych liściach piął się po stromym zboczu uwieńczonym gajem starych cedrów.
Tu hobbici postanowili spędzić dzień, który zapowiadał się pogodny i ciepły. W
taki dzień miło byłoby spacerować po lasach i polankach Ithilien, lecz orkowie,
chociaż boją się słonecznego blasku, mogli mieć tu swoje kryjówki i straże, a
prócz orków wiele innych wrogich oczu zapewne czuwało nad tą krainą. Sauron ma
mnóstwo różnych sług. Gollum w każdym razie nie zgodziłby się ruszyć, póki
świeciła Żółta Twarz. Słońce wkrótce miało wyjrzeć zza ciemnego grzbietu gór, a
wtedy Gollum osłabnie i skuli się unikając światła i ciepła.
Sam już
od dawna poważnie się niepokoił o zaopatrzenie w żywność. Teraz, kiedy groza
niedostępnej Bramy została daleko za nimi, Sam nie był już tak jak pan
oboejetny na wszystko, co może się z nimi zdarzyć po dopełnieniu misji; w
każdym razie rozsądek nakazywał oszczędzać chleba elfów na najgorsze godziny,
które ich jeszcze czekały. Tydzień prawie minął od dnia, gdy Sam wyliczył, że
nawet przy wielkiej oszczędności lembasów nie starczy na dłużej niż trzy
tygodnie.
„Nie zanosi się na to, żebyśmy w tym czasie doszli na
Górę Ognia – myślał. – A może jednak zechcemy wrócić. Kto wie?”
W dodatku po całonocnym marszu, po kąpieli i odświeżeniu
gardła Sam był jeszcze bardziej głodny niż zwykle. Marzyło mu się porządne
śniadanie czy raczej kolacja w starej kuchni domku przy Bagshot Row. Zaświtał
mu w głowie pewien pomysł, więc żywo zwrócił się do Golluma. Gollum właśnie
swoim zwyczajem wymykał się chyłkiem na czworakach przez paprocie.
- Ej! Gollumie! – zawołał Sam. – Dokąd się wybierasz? Na
polowanie? Słuchaj, stary grymaśniku, tobie nie smakują nasze suchary, ale
wiedz, że ja także chętnie bym dla odmiany coś innego wziął na ząb. Twoje
najnowsze hasło brzmi: zawsze do usług gotowy. Czy nie mógłbyś znaleźć czegoś
odpowiedniejszego dla głodnego hobbita?
- Tak, tak, może znajdę – odparł Gollum. – Smeagol
zawsze pomaga, jeżeli go proszą... grzecznie proszą.
- No, dobrze – powiedział Sam – prosiłem cię grzecznie,
a jeśli to jeszcze za mało, proszę uniżenie.
Gollum zniknął. Nie było go przez czas dłuższy; Frodo
zjadł parę okruchów lembasa, zakopał się głęboko w brunatne paprocie i usnął.
Sam przyjrzał się swemu panu. Światło dnia ledwie dosięgało cienia pod
drzewami, lecz widział bardzo wyraźnie twarz Froda i ręce nieruchomo
spoczywające na ziemi po obu jego bokach. Przypomniały mu się tamte dni, kiedy
Frodo leżał uśpiony w domu Elronda. Już wtedy czuwając przy nim Sam spostrzegł,
że od czasu do czasu ciało hobbita prześwieca jak gdyby od wewnątrz nikłe
światełko; teraz światło było jeszcze jaśniejsze i silniejsze. Frodo twarz miał
spokojną, wyraz lęku i troski znikł z niej zupełnie; wydawała się jednak stara,
stara i piękna, jakby długie lata wyrzeźbiły ją delikatnym dłutem i wydobyły
niewidoczne przedtem szlachetne rysy, chociaż w zasadzie twarz się nie
zmieniła. Sam Gamgee co prawda nie określił tej zmiany tak wymyślnie. Pokiwał
głową, jakby słowa nic tu nie mogły pomóc, i szepnął do siebie: „Kocham go.
Jest, jaki jest, a czasem prześwieca dziwnie. Ale tak czy owak, kocham go”.
Gollum
wrócił cichcem i zajrzał przez ramię Sama. Popatrzał na Froda, przymknął ślepia
i wycofał się bezszelestnie. Sam poszedł za nim. Zastał go żującego coś i
mamroczącego pod nosem. Na ziemi przy nim leżały dwa małe króliki, na które
Gollum zerkał chciwie.
- Smeagol zawsze pomaga – rzekł. – Przyniósł króliki, dobre
króliki. Ale pan śpi, Sam pewnie także chce spać. Sam pewnie nie chce już teraz
jeść królików? Smeagol stara się pomóc, ale nie może upolować zwierzyny na
zawołanie.
Sam
jednak wcale nie uważał, że już za późno na śniadanie, i jasno to Gollumowi
oznajmił. Zwłaszcza jeśli są widoki na potrawkę z królika! Wszyscy hobbici
umieją oczywiście gotować, bo tę sztukę wpajają im rodzice jeszcze przed
abecadłem - do abecadła zresztą nie każdy dochodzi - Sam wszakże był wyjątkowo
dobrym kucharzem nawet wśród hobbitów i nabył dodatkowej wprawy przyrządzając
polowym sposobem posiłki w czasie wędrówki, ilekroć miał co do garnka włożyć.
Nie tracąc nadziei wciąż nosił w swoim worku sprzęt kuchenny: hubkę, dwa małe
płytkie rondelki tak dobrane, że jeden mieścił się w drugim, a prócz tego
drewnianą łyżkę, krótki dwuzębny widelec i parę szpikulców; na dnie tobołka w
płaskim drewnianym pudełeczku miał schowany skarb, cenny i już mocno
nadszarpnięty: szczyptę soli. Potrzebował jeszcze ognia i pewnych dodatków.
Wyciągnął nóż, otarł go do czysta, naostrzył na kamieniu i zaczął oprawiać
króliki zastanawiając się, co dalej zrobić. Nie chciał zostawić śpiącego Froda
samego ani na chwilę.
- Wiesz co, Gollum - rzekł. - Mam dla ciebie następną
robotę. Idź i zaczerpnij wody do tych rondelków.
- Smeagol przyniesie wodę, tak - odparł Gollum. - Ale na
co hobbitowi woda? Napił się już i umył.
- Mniejsza z tym - powiedział Sam, - Jeżeli nie zgadłeś,
to dowiesz się wkrótce. Im prędzej wrócisz z wodą, tym wcześniej będziesz to
wiedział. I nie zgub ani nie rozbij mi garnków, bo cię posiekam na kotlety.
Gollum zniknął, a Sam znowu popatrzył na swego pana.
Frodo spał w dalszym ciągu spokojnie, lecz Sama uderzyła niezwykła chudość jego
twarzy i rąk. "Chudy, wymizerowany - mruknął do siebie. - Czy to tak
hobbit powinien wyglądać? Jak tylko ugotuję potrawkę, zbudzę go".
Zgarnął kopczyk najsuchszych paproci, nazbierał na
pobliskim stoku trochę chrustu i drewek, na wierzch stosu przeznaczył złamaną
gałąź cedrową, która mogła długo podtrzymać ogień. Wszystko to umieścił w
wygrzebanym u stóp zbocza dołku, z dala od kępy uschłych paproci. Wprawnie,
szybko skrzesał ogień za pomocą hubki i krzesiwa. Mały ogieniek nie dymił
prawie wcale, za to roztaczał miły zapach. Sam właśnie klęczał pochylony nad
ogniem osłaniając go i dokładając po trosze drewek coraz grubszych, gdy zjawił
się Gollum; niósł ostrożnie rondle pełne wody i mamrotał coś do siebie.
Postawił rondle na ziemi i nagle zobaczył dzieło Sama.
Krzyknął cienkim, skrzeczącym głosem, jakby przerażony i gniewny.
- Och! Sss! - syczał. - Nie! Niemądre hobbity,
nieroztropne, tak, nieroztropne! Nie trzeba tego robić.
- Czego nie trzeba robić? - zdziwił się Sam.
- Tych wstrętnych czerwonych jęzorów! - syknął Gollum. -
Ogień! Ogień! To bardzo niebezpieczne. pali, zabija. I może ściągnąć
nieprzyjaciół, tak, tak!
- Chyba nie - odparł Sam. - Nie powinno się to zdarzyć,
jeśli nie dołożysz do ognia mokrych liści, bo wtedy by się dymiło. Zresztą
niech się dzieje co chce. zaryzykuję. Muszę ugotować króliki.
- Ugotować? - jęknął Gollum z rozpaczą. - Zepsuć dobre
mięso, które Smeagol wam oddał, biedny głodny Smeagol! I po co? Po co, głupi
hobbicie? Króliki są młode, miękkie, smaczne. Zjedz je, zjedz je tak.
Chwycił królika, już odartego ze skóry i leżącego przy
ognisku.
- Uspokój się - rzekł Sam. - Co jednemu miód, drugiemu
trucizna. Tobie w gardle staje nasz chleb, a nam twoje surowe mięso. Jeżeli
dajesz mi w prezencie królika, wolno mi go ugotować, skoro tak chcę. Nikt ci
nie każe przyglądać się, jak będę go zjadał. Złap sobie drugiego i zjedz po
swojemu, w jakimś kącie, aby nie na moich oczach. Ty nie będziesz widzial
ognia, a ja nie będę widział ciebie, co nam obu sprawi przyjemność.
Przypilnuję, żeby ognisko nie dymiło, jeżeli ci na tym zależy.
Gollum oddalił się mrucząc i zniknął w paprociach. sam
zajął się garnkami. "Hobbitowi do potrawki z królika - myślał - potrzeba
trochę zieleniny i przypraw korzennych, a jeszcze bardziej ziemniaków, nie
mówiąc już o chlebie. Tym razem muszę, zdaje się, poprzestać na ziołach".
- Gollum! - zawołał z cicha. - Mam do ciebie trzecią
prośbę. Poszukaj ziół!
Gollum wytknął głowę z paproci, lecz minę miał
nieprzyjazną i najwyraźniej nie był skory do pomocy.
- Parę listków laurowych, trochę tymianku i szałwi
wystarczy, ale chcę je mieć, zanim się woda zagotuje.
- Nie! - odparł Gollum. - To się Smeagolowi wcale nie
podoba. Smeagol nie lubi pachnących ziół. Nie jada trawy ani korzeni, nie, mój
skarbie, chyba że umiera z głodu albo jest bardzo chory, biedny Smeagol.
- Ugotuję Smeagola na miękko w tym garnku, jeżeli nie
zrobi tego, o co go grzecznie proszę - fuknął Sam. - Sam wpakuję twój łeb do
wrzątku, mój skarbie. Gdyby nie pora roku nieodpowiednia, posłałbym biednego
Smeagola również po rzepę, ziemniaki i marchew. Założę się, że w tym kraju
rosną dziko różne dobre jarzynki. A dużo bym dał za kilka ziemniaków.
- Smeagol nie pójdzie, nie, mój skarbie, teraz nie -
zasyczał Gollum. - Smeagol boi się i jest bardzo zmęczony, hobbit niedobry,
nie, niedobry. Smeagol nie będzie kopał korzeni, marchwi ani ziemniaków. A co
to jest, mój skarbie, ziemniaki?
- Ziemniaku, czyli kartofelki - odparł Sam - to ulubiona
potrawa Dziadunia i najlepszy sposób zapełnienia pustego żołądka. Tu i teraz na
pewno byś ich nie znalazł, więc nie szukaj. Bądź tylko łaskaw przynieść trochę
zieleniny, a nabiorę o tobie lepszej opinii. Co więcej, jezeli się poprawisz i
wytrwasz w dobrych obyczajach, obiecuję ci kiedyś ugotować ziemniaki tak, że
będziesz palce lizał. Smażone ziemniaki i rybka to specjalność Sama Gamgee.
Założę się, że nie pogardziłbyś tym daniem.
- Owszem, pogardziłbym! Zepsułbyś smaczną rybkę smażąc ją
na patelni. Daj mi rybę na surowo, a te ziemniaki zjedz sobie sam.
- Nie ma na ciebie rady - rzekł Sam. - Idź spać.
W końcu musiał obejść się bez pomocy Golluma, ale nie
chodził daleko po upragnione zioła, znalazł je na szczęście w pobliżu, gdyż nie
chciał spuszczać z oka śpiącego Froda. Jakiś czas siedział pilnując ognia i
czekając, żeby woda zakipiała. Godziny płynęły, dzień był jasny i ciepły, rosa
wyschła na trawie i liściach. Wkrótce potrawka z królika gotowała się w
rondelkach wraz z pęczkiem ziół. Sam niemal drzemał. Zostawił garnki na ogniu
przez godzinę bez mała, próbując od czasu do czasu widelcem, czy mięso zmiękło,
a łyżką, czy sos smaczny.
Gdy
uznał, że potrawka gotowa, odstawił ją i wczołgał się między paprocie do Froda.
Frodo na pół odemknął oczy, kiedy Sam nad nim stanął, a potem zbudził się ze
snu; a miał sen miły, bezpowrotnie stracony sen o spokoju.
- Co tam, Samie? - spytał. - czemu nie śpisz? Czy coś
się stało? Która godzina?
- Ranek już biały - odparł Sam. - Wedle zegara w Shire
byłoby pewnie pół do dziesiątej. Nic się nie stało złego, ale najlepiej też nie
jest, bo nie ma cebulki, talerzy ani ziemniaków. Zaraz panu podam potrawkę i
zupę, to panu dobrze zrobi. Będzie pan musiał jeść z kubka albo prosto z
garnka, jak trochę ostygnie. Nie wziąłem z sobą porcelany ani nakryć jak się
należy.
Frodo przeciągnął się i ziewnął.
- Powinien byś się przespać - powiedział. - Nie trzeba
było rozpalać tu ogniska. Ale głodny jestem porządnie. Hm... Co to tak pachnie?
Coś ty ugotował?
- Prezent od Smeagola - odparł Sam - parę młodych
królików; zdaje się, że Gollum żałuje teraz swojej szczodrobliwości. Tylko że
do potrawki nic nie ma prócz zieleniny.
Siedli razem w gąszczu paproci i jedli potrawkę prosto z
rondli, dzieląc się starym widelcem i łyżką. Pozwolili sobie zagryźć kawałkiem
lemabasa. dawno nie zaznali podobnej uczty.
- Hej, Gollum! - zawołał Sam i gwizdnął z cicha. - Chodź
no tutaj. Ostatnia chwila, żebyś się rozmyślił. Zostało trochę potrawki, jeżeli
chcesz skosztować.
Nie było odpowiedzi.
- No, trudno, pewnie poszedł, żeby coś sobie upolować.
Skończymy bez niego - rzekł Sam.
- A potem musisz się przespać - powiedział Frodo.
- Ale niech pan się nie zdrzemnie, póki ja będę spał.
Nie jestem całkiem pewny Smeagola, ten drugi, Śmierdziel, wciąż w nim tkwi i
znowu chyba bierze górę. A jakby co do czego przyszło, założę się, że mnie
pierwszego by udusił. Niedobrana z nas para, Smeagol nie lubi Sama, nie, mój
skarbie, wcale go nie lubi.
Zjedli wszystko i sam poszedł nad strumyk, żeby umyć
naczynia. Kiedy się wyprostował po tej robocie i odwrócił, spojrzał w górę na
stok. Właśnie słońce podniosło się znad oparów czy mgieł, czy może cieni
zalegających widnokrąg na wschodzie i promienie złociły drzewa i polany dokoła.
nagle Sam spostrzegł cienką smugę niebieskawego dymu, doskonale widoczną w
blasku słonecznym, bijącą w niebo znad gąszczu na zboczu. Z przerażeniem
uświadomił sobie, że to jego kuchenka polowa dymi, ponieważ zaniedbał
wygaszenia ognia.
- Ładna historia! Kto by się spodziewał, że tak będzie
dymiło! - mruknął i pędem puścił się z powrotem na górę. Lecz nagle stanął i
nadstawił uszu. Czy mu się zdawało, czy ktoś gwizdnął? Może to był głos
jakiegoś nieznanego ptaka? Gwizd w każdym razie dochodził nie od zarośli, w
których siedział Frodo. Znowu ktoś gwizdnął z innej strony. sam pobiegł, ile
sił w nogach. Stwierdził, że od gałęzi sterczącej z ogniska zapaliła się sucha
paproć, a z kolei od niej zatliła się trawa. Co prędzej zadeptał resztkę ognia,
rozmiótł popiół, przykrył całe to miejsce wilgotną darnią. Potem wlazł między
paprocie do legowiska Froda.
- Słyszał pan ten gwizd przed chwilą i drugi, który mu
odpowiedział? - spytał. - Miejmy nadzieję, że to były ptaki, ale głos brzmiał
na mój rozum tak, jakby ktoś naśladował ptaka. Niestety, mój ogieniek narobił
trochę dymu. Jeżeli ściągnąłem na nas biedę przez swoje niedbalstwo, nigdy
sobie tego nie daruję. Pewnie zresztą nie będę już miał okazji, nawet żebym
chciał.
- Cicho! - szepnął Frodo. - Zdaje mi się, że słyszę
jakieś głosy.
Dwaj hobbici zwinęli tobołki, żeby były gotowe na
wypadek ucieczki, i wpełzli głębiej w paprocie. Tu przycupnęli nasłuchując. Nie
mogli dłużej wątpić, głosy dochodziły wyraźnie, przyciszone i ostrożne, ale
bliskie, coraz bliższe.
- Tu! Stąd podnosił się dym! - mówił ktoś. - na pewno w
tym miejscu. W tym gąszczu paproci weźmiemy ich jak króliki w potrzask.
Przekonamy się, co to za jedni.
- I dowiemy się, co wiedzą - dodał drugi głos.
Czterech ludzi naraz weszło z czterech stron w paprocie.
Ani uciec, ani ukrywać się dłużej nie było sposobu, więc Frodo i Sam zerwali
się na równe nogi, wsparli o siebie plecami i dobyli mieczyków.
Widok,
który im się ukazał, bardzo ich zdziwił, ale napastnicy zdumieli się jeszcze
bardziej. Czterech rosłych ludzi stanęło przed hobbitami. Dwóch miało w rękach
włócznie osadzone na grubym jasnym drzewcu, dwóch niosło łuki niemal tak
wysokie jak oni sami, w kołczanach zaś długie strzały z jasnozielonymi piórami.
Wszyscy mieli u boku miecze; ubrani byli w kolory zielone i brunatne różnych
odcieni, jakby po to, żeby niepostrzeżenie przemykać przez polany Ithilien.
Dłonie też nikły w zielonych rękawicach, a twarze pod kapturami i zielonymi
maskami, tylko oczy z nich świeciły jasne i bystre. Frodowi stanął w pamięci
Boromir, bo ludzie ci byli do niego podobni ze wzrostu i postawy, a także z
mowy.
- Nie to znaleźliśmy, czegośmy szukali – rzekł jeden z
nich. – Ale co właściwie znaleźliśmy?
- Nie orków – powiedział drugi zdejmując rękę z głowicy
miecza, do której sięgnął, gdy mu błysnęło Żądełko Froda.
- Elfy? – z powątpiewaniem spytał trzeci.
- Nie! Nie elfy – odparł czwarty, najwyższy i jak się
zdawało najstarszy między nimi rangą. – Elfy nie chadzają teraz po Ithilien.
Elfy zresztą, jak słyszałem, są bardzo piękne.
- Czyli że my urodą nie grzeszymy, jeśli dobrze zrozumiałem
– rzekł Sam. – Dziękujemy za komplement. Jak skończycie tę rozmowę na nasz
temat, bądźcie łaskawi nam powiedzieć, kto wy jesteście i dlaczego zakłócacie
odpoczynek strudzonym podróżnym?
Wysoki zielony człowiek zaśmiał się ponuro.
- Nazywam się Faramir, kapitan wojsk Gondoru –
oświadczył. – Ale w tym kraju nie bywają podróżni, są tylko słudzy wieży
Czarnej albo Białej.
- My nie jesteśmy niczyimi sługami – odezwał się Frodo.
– Jesteśmy podróżnymi, chociaż kapitan Faramir nie chce w to, jak widzę, uwierzyć.
- Powiedzcie więc prędko, jak się zwiecie i po coście
przyszli? – rzekł Faramir. – Mamy swoją robotę, nie czas i nie miejsce tutaj na
zagadki i pogawędki. Mówcie! Gdzie jest trzeci wasz kompan?
- Trzeci?
- Tak, ten, co się tam czaił nad wodą, że ledwie mu nos
wystawał. Źle mu z oczu patrzało. Pewnie szpieg, jakaś odmiana orkowego
plemienia albo ich sługa. Wyśliznął nam się lisim sposobem.
- Nie wiem, gdzie się podział – odparł Frodo. – To
przypadkowy towarzysz podróży, którego spotkaliśmy po drodze; za niego nie mogę
odpowiadać. Jeżeli go złapiecie, proszę, nie róbcie mu krzywdy. Przyprowadźcie
albo przyślijcie do nas. Nieszczęsny, nędzny stwór, ale chwilowo poczuwam się
do opieki nad nim. Co do nas, jesteśmy hobbici z Shire’u, z dalekiego kraju na północo-zachodzie,
zza wielu rzek. Ja nazywam się Frodo, syn Droga, a to jest Sam, syn Hamfasta,
zacny hobbit na służbie u mnie. Odbyliśmy długą drogę z Rivendell, czyli
Imladris, jak tę dolinę zwą niektórzy. – Gdy Frodo wymówił tę nazwę, Faramir
drgnął, wyraźnie poruszony. – Mieliśmy siedmiu towarzyszy; jednego straciliśmy
w Morii, z innym rozstaliśmy się na łące Parth Galen, nad wodogrzmotami Rauros,
a byli wśród nich dwaj nasi współplemieńcy, jeden krasnolud, jeden elf i dwóch
ludzi: Aragorn i Boromir, który pochodził z Minas Tirith, z grodu na południu.
- Boromir! – krzyknęli wszyscy czterej ludzie naraz.
- Boromir, syn Denethora? – spytał Faramir, a twarz jego
przybrała dziwnie poważny wyraz. – Wędrowaliście z Boromirem? Wielka to nowina,
jeśli prawdziwa. Wiedzcie, mali cudzoziemcy, że Boromir, syn Denethora, był
Najwyższym Strażnikiem Białej Wieży, naszym wodzem. Bardzo go opłakujemy.
Coście wy za jedni i co mieliście z nim wspólnego? Mówcie żywo, bo słońce już
wysoko.
- Czy znane wam są zagadkowe słowa, których wyjaśnienia
Boromir szukał w Rivendell? – spytał Frodo.
Znajdź miecz,
który był złamany,
Szukaj go w
Imladris.
- Znamy te słowa – odparł Faramir zdumiony. – A jeśli wy
znacie je również, to już niejako dowód, że mówicie prawdę.
- Aragorn, którego wymieniłem przed chwilą, nosi u boku
miecz, który był złamany – rzekł Frodo. – My jesteśmy niziołki, o których
wspomina pieśń.
- To widzę – powiedział z namysłem Faramir. – A
przynajmniej widzę, że przystaje do was ta nazwa. A co jest Zgubą Isildura?
- To jeszcze wciąż tajemnica – odparł Frodo – lecz
niewątpliwie ona też wyjaśni się z czasem.
- Musimy dowiedzieć się czegoś więcej o tym i o
sprawach, które was sprowadziły tak daleko na wschód, aż pod ten cień – rzekł
wskazując góry, lecz nie wymieniając ich nazwy. – Lecz teraz nie czas po temu.
Mamy pilną robotę. Jesteście w niebezpieczeństwie, nie zaszlibyście dzisiaj
daleko ani drogą ani bezdrożem. Nim bowiem dzień ten dojrzeje do południa,
niedaleko stąd rozegra się ostra bitwa. Wybór mielibyście między śmiercią albo
szybką ucieczką z powrotem nad Anduinę. Zostawię dwóch ludzi przy was na
straży, zarówno dla waszego jak i dla mojego bezpieczeństwa. Rozum wzbrania
ufać zbytnio obcym, spotkanym przypadkowo w tych okolicach. Jeżeli wrócę,
pogadamy.
- Wracaj szczęśliwie – rzekł Frodo kłaniając się nisko.
– Cokolwiek myślisz o mnie, jestem przyjacielem nieprzyjaciół naszego jedynego
Nieprzyjaciela. Poszlibyśmy z tobą razem, gdybyśmy mogli spodziewać się, że
małe niziołki przydadzą się dzielnym i silnym dużym ludziom, i gdyby pozwalał
na to mój obowiązek. Niech słońce świeci w waszych mieczach.
- Niewiele wiem o niziołkach, ale widzę, że plemię wasze
zna rycerskie obyczaje – odparł Faramir – bądźcie zdrowi.
Hobbici znowu usiedli, lecz milczeli, nie dzieląc się myślami
i wątpliwościami. Tuż obok w koronkowym cieniu laurowego drzewa zostali dwaj
wartownicy. Co chwila zdejmowali zielone maski dla ochłody, bo dzień był już
gorący, Frodo więc zobaczył ich twarze, smutne, dumne i dobrotliwe, jasną cerę,
ciemne włosy i siwe oczy. Rozmawiali między sobą przyciszonym głosem, zrazu we
Wspólnej Mowie, ale jakby staroświeckim stylem, potem przeszli na własny język,
a Frodo ze zdumieniem stwierdził, że niewiele się on różni od języka elfów;
spojrzał na wartowników z podziwem, zrozumiał bowiem, że muszą to być
Dunedainowie z południa, ludzie z plemienia nad Westernesse.
Po
jakimś czasie spróbował ich zagadnąć, odpowiadali jednak powściągliwie i
ostrożnie. Przedstawili się jako Mablung i Damrod, żołnierze Gondoru,
wyznaczeni do strażowania w Ithilien, bo przodkowie ich tutaj mieszkali, dopóki
kraju nie zagarnął Nieprzyjaciel. Z takich to ludzi król Denethor tworzył
oddziały, które przeprawiały się tajemnie przez Anduinę (ale jakim sposobem,
nie chcieli hobbitom wyjawić), by nękać orków i inne nieprzyjacielskie bandy
grasujące między rzeką a Górami Cienia.
- Stąd do wschodniego brzegu Anduiny jest bez mała
dziesięć staj – rzekł Mablung. – Nieczęsto zapuszczamy się tak daleko. Tym
razem wszakże otrzymaliśmy szczególne zadanie. Mamy czekać w zasadzce na ludzi
z Haradu. Bodaj ich piekło pochłonęło!
- Przeklęci południowcy! – dodał Damrod. – Pono między
Gondorem a królami Haradu z dalekiego południa była ongi sąsiedzka zażyłość,
chociaż nigdy do wielkiej przyjaźni nie doszło. Nasze granice podówczas sięgały
na południu za ujście Anduiny, Umbar zaś, najbliższe z tamtejszych królestw,
uznawało nasze zwierzchnictwo. Lecz to dawne czasy. Wiele pokoleń ludzkich
przeminęło, odkąd witaliśmy u siebie ostatnich gości z tamtych krajów lub któryś
z naszych do nich się udawał. Ostatnio doszły nas słuchy, że Nieprzyjaciel był
u nich i że przeszli czy może wrócili na jego stronę, ponieważ zawsze łatwo
ulegali jego woli, jak zresztą wiele plemion na wschodzie. Nie wątpię, że dni
Gondoru są policzone, mury Minas Tirith skazane na zagładę, wielka jest bowiem
potęga i przewrotność Czarnego Władcy.
- Mimo to nie zamierzamy siedzieć z założonymi rękami i
nie pozwolimy mu na wszystko, czego by pragnął – rzekł Mablung. – Przeklęci
południowcy ciągną starą drogą, żeby wzmocnić załogę Czarnej Wieży. Tak, użyli
do tego drogi zbudowanej niegdyś przez budowniczych Gondoru. Maszerują, jak nam
powiadano, bez straży, dufni, że potęga ich nowego pana tak jest wielka, iż sam
cień jego gór starczy im za ochronę. Przybyliśmy, żeby dać im nauczkę. Parę dni
temu donieśli nam zwiadowcy, że liczne pułki dążą ku północy. Jeden z nich,
wedle naszych obliczeń, przejdzie jeszcze przed południem górnym szlakiem,
który przecina drogę ukrytą w wąwozie. Na tym rozstaju będą mieli niespodziankę.
Nie przejdą, póki kapitan Faramir stoi na czele swego oddziału. On teraz zawsze
prowadzi na najniebezpieczniejsze wyprawy. Jego życia broni jakiś czar, może
też los szczędzi go w boju, przeznaczając mu inny koniec.
Rozmowa urwała się, ludzie i hobbici milczeli
nasłuchując. Wkoło panowała cisza pełna jakby napięcia. Sam przycupnąwszy na
skraju gęstwiny paproci wyjrzał na swiat. Bystrym okiem dostrzegł w pobliżu
wielu żołnierzy. Skradali się na stokach w pojedynkę lub długimi szeregami,
zawsze w cieniu drzew i krzewów, niekiedy pełznąc w trawie i paprociach, gdzie
w swej zielonobrunatnej odzieży byli prawie niewidzialni. Wszyscy mieli
kaptury, maski i rękawice, uzbrojenie zaś takie jak Faramir i jego towarzysze.
Wkrótce zniknęli posuwając się dalej. Słońce już niemal dosięgło szczytu nieba.
Cienie skurczyły się znacznie.
„Ciekawe, gdzie się ten zatracony Gollum podziewa? –
myślał Sam czołgając się z powrotem w głąb chaszczy. – Łatwo może się zdarzyć,
że wezmą go za orka albo że go Żółta Twarz żywcem upiecze. Da sobie chyba radę
bez mojej pomocy”. Ułożył się obok Froda i zasnął.
Ocknął się pod
wrażeniem, że zbudziło go granie rogów. Usiadł. Było samo południe. Strażnicy
czujni i wyprężeni stali w cieniu laurowych drzew. Nagle rogi odezwały się
wyraźniej, a głos ich dochodził bez wątpienia z góry, zza szczytu wzgórza.
Samowi wydało się, że słyszy również krzyki i dzikie wycie, ale bardzo nikłe,
jakby dobywające się z odległej jaskini. Potem zgiełk bitewny wybuchnął tuż nad
kryjówką hobbitów. Sam odróżniał wyraźnie zgrzyt stali ścierającej się ze
stalą, szczęk mieczy spadających na żelazne hełmy, głuchy dźwięk ostrza
napotykającego opór tarczy. Ludzie krzyczeli, a jeden jasny głos wzbijał się
nad innymi wołając: - Gondor! Gondor!
- Myślałby kto, że stu kowali naraz kuje na kowadle –
powiedział Sam do Froda. – Wolałbym, żeby bliżej już się do nas nie przysuwali.
Lecz zgiełk zbliżał się coraz bardziej.
- Idą! – krzyknął Damrod. – Patrzcie! Gromada
południowców wyrwała się z pułapki i pędzi do drogi. Ku nam idą! Nasi za nimi,
a kapitan na przedzie.
Sam, ciekawy widoku, przyłączył się do strażników.
Wdrapał się nawet na gałąź rozłożystego lauru. Migały mu przed oczyma smagłe
twarze ludzi w czerwieni mknących w dół stokiem, a w pewnej odległości za nimi
zielone ubrania ścigających, młócących w pędzie mieczami. Strzały gęsto
świszczały w powietrzu. Nagle któryś wojownik runął z krawędzi wzgórza,
osłaniającej kryjówkę w paprociach, i druzgocąc swoim ciężarem wątłe krzewy
zwalił się niemal wprost na hobbitów. Padł o parę stóp od nich w gąszcz
paproci, twarzą do ziemi. Spod złotego kołnierza sterczała mu na karku strzała
z zielonym piórem. Szkarłatny kaftan był podarty, pancerz z mosiężnych łusek
pogięty i spękany; czarne włosy przeplecione złotymi nićmi w warkocze, nasiąkły
krwią. W brunatnej dłoni ściskał jeszcze rękojeść złamanego miecza. Sam po raz
pierwszy w życiu widział walkę ludzi z ludźmi i widok ten nie przypadł mu wcale
do smaku. Rad był, że przynajmniej nie zobaczył twarzy zabitego. Jakie tez imię
nosił ten człowiek, skąd pochodził, czy naprawdę miał serce do gruntu złe, czy
też może kłamstwa lub groźby wywabiły go z domu w ren daleki marsz? Kto wie,
czy nie wolałby – gdyby miał wybór – zostać spokojnie wśród swoich? Wszystkie
te pytania przemknęły Samowi przez głowę, lecz nie zadomowiły się w niej, bo
właśnie w chwili, gdy Mablung zrobił krok naprzód, żeby podejść do leżącego
południowca, buchnęła na nowo wrzawa. Rozległy się krzyki i nawoływania, a
wśród nich Sam dosłyszał przenikliwy ryk, jakby trąby. Potem ziemia zadrżała i
zadudniła głucho jak pod ciosami olbrzymich taranów.
- Czuwaj! Czuwaj!- krzyknął Damrod do swego towarzysza.
– Oby ich Valarowie odpędzili w bok! Mumak! Mumak!
Ku zdumieniu, zgrozie, a wreszcie i radości Sama
spomiędzy drzew wychynął ogromny zwierz i puścił się pędem ze wzgórza w dół.
Wielki, większy niż dom, znacznie większy wydał się hobbitowi; szara ruchoma
góra. Strach i podziw, być może, powiększały stwora w oczach Sama, lecz mumak z
Haradu był naprawdę olbrzymią bestią; na całym Śródziemiu nie spotyka się nic
podobnego. Dziś żyjące jego potomstwo daje ledwie słabe wyobrażenie o wzroście
i majestacie przodków. Biegł prosto na kryjówkę hobbitów, w ostatniej chwili
zakołysał się i odsunął błyskawicznie, mijając ich ledwie o parę kroków. Ziemia
pod nim drżała, nogi miał grube jak drzewa, uszy rozpostarte niby żagle, nos
wydłużony na kształt węża prężącego się do skoku, małe czerwone oczka płonące
gniewem. Wygięte, podobne do rogów kły były ozdobione złotymi wstęgami, lecz
ociekały krwią. Czaprak ze szkarłatu i złota zwisał na boki w strzępach. Ruiny
jakby wieży wojennej chwiały mu się na grzbiecie i rozsypywały coraz bardziej,
gdy wściekle pędząc przeciskał się między drzewami. Lecz wysoko na karku tkwiła
jeszcze żałosna, drobna postać – ciało krzepkiego wojownika, który wśród
Swertów uchodził za wielkoluda.
Olbrzymi
zwierz parł przed siebie jak burza, oślepiony gniewem nie zważał na gąszcze ani
rozlewiska. Strzały odbijały się bezsilne od jego grubej skóry. Ludzie
pierzchali przed nim na wszystkie strony, wielu wszakże dopędził i zmiażdżył
wdeptując w ziemię. Wkrótce zniknął hobbitom z oczu, tylko głos trąby i grzmot
kroków długo dochodził jeszcze z oddali. Sam nigdy nie dowiedział się, jaki los
spotkał potem mumaka, czy uszedł i czas jakiś żył na swobodzie, póki nie zginął
z dala od ojczystego kraju lub nie wpadł w jakąś głęboką jamę; czy może w szale
rzucił się w wody Wielkiej Rzeki i zatonął.
Sam westchnął głośno.
- Olifant! – powiedział. – A więc olifanty istnieją i
jednego z nich widziałem na własne oczy. Co za świat! Ale w domu i tak nikt mi
nie uwierzy. No, skończyło się widowisko, teraz się trochę prześpię.
- Śpij, póki można – rzekł Mablung. – Wkrótce kapitan
nadejdzie, jeśli wyszedł z bitwy cało. A wtedy pewnie zaraz każe nam stąd ruszać.
Bo gdy wieść o zasadzce dotrze do Nieprzyjaciela, niechybnie wyśle za nami
pościg. Nie mamy czasu do stracenia.
- Idźcie, skoro musicie – rzekł Sam. – Ale mnie nie
potrzebujecie z tego powodu budzić. Całą noc maszerowałem.
Mablung odpowiedział śmiechem.
- Nie myślę, żeby kapitan chciał was tutaj zostawić –
rzekł. – Zobaczymy!
Rozdział 5
Okno na zachód
S |
am miał wrażenie, że ledwie zdążył się zdrzemnąć, kiedy już
go zbudzono; popołudnie miało się ku końcowi, Faramir nie tylko wrócił, lecz
przyprowadził z sobą gromadę ludzi. Wszyscy uczestnicy wyprawy, którzy z niej
uszli z życiem, zebrali się na pobliskim zboczu; było ich dwie, a może trzy
setki. Rozsiedli się szerokim półokręgiem, a w jego ramionach Faramir siadł na
ziemi, Frodo zaś stał przed nim. Wyglądało to prawie jak przesłuchanie jeńca.
Sam wypełzł z gąszczu paproci, nikt
jednak nie zwrócił na niego uwagi, zajął więc miejsce u końca półkola, tak by
wszystko dobrze widzieć i słyszeć. Patrzał i słuchał pilnie, gotów w każdej
chwili skoczyć na pomoc swemu panu, gdyby zaszła potrzeba. Widział twarz
Faramira, bo rycerz zdjął maskę; miała wyraz surowy i władczy, a w przenikliwym
spojrzeniu jarzyło się światło bystrego rozumu. Szare oczy nieufnie wpatrywały
się we Froda. Sam prędko zrozumiał, że kapitan nie jest przekonany opowieścią
Froda i że wiele szczegółów budzi jego podejrzenia; wypytywał, jaką rolę Frodo
grał w drużynie, która wyruszyła z Rivendell, dlaczego rozstał się z Boromirem,
dokąd teraz zmierza. Ze szczególną natarczywością wracał wciąż do zagadki Zguby
Isildura. Najwyraźniej wyczuł, że Frodo zataja przed nim jakąś niezwykle
doniosłą sprawę.
-
Przecież właśnie z pojawieniem się niziołków Zguba Isildura miała znów nam
zagrozić, tak trzeba wnioskować ze słów przepowiedni – nalegał. – Jeśli więc wy
jesteście owymi niziołkami, z pewnością przynieśliście z sobą ową rzecz, choć
nie wiem, co to być może, na Radę u Elronda, o której wspominałeś. Tak więc
musiał ją Boromir widzieć. Czy zaprzeczasz temu?
Frodo
nie odpowiedział.
-
A więc tak! – rzekł Faramir. – Z kolei chcę się od ciebie czegoś więcej
dowiedzieć. Wszystko bowiem, co dotyczy Boromira, bardzo mnie obchodzi. Stare
opowieści mówią, że Isildura zabiła strzała z orkowego łuku. Lecz takich strzał
są tysiące, widok jednej z nich nie mógł być poczytany za zapowiedź Losu przez
Boromira, księcia Gondoru. Czy tę rzecz masz przy sobie? Powiedziałeś, że jest
ukryta. Czy może z własnej woli ją ukrywasz?
-
Nie – odparł Frodo – nie moja w tym wola. Ta rzecz nie należy do mnie. Nie
należy do nikogo ze śmiertelnych, wielkich czy małych. Gdyby ktokolwiek mógł do
niej rościć prawa, to chyba tylko Aragorn, syn Arathorna, którego też
wymieniłem jako przywódcę drużyny na drodze z Morii do wodogrzmotów Rauros.
-
Dlaczego nie przewodził wam Boromir, książę kraju, który założyli sędziowie
Elendila?
-
Ponieważ Aragorn wywodzi się w prostej linii od Isildura, syna Elendila. Miecz,
który nosi u boku, otrzymał w dziedzictwie po Elendilu.
Szmer
zdziwienia obiegł krąg ludzki. Ten i ów głośno wykrzykiwał:
-
Miecz Elendila! Miecz Elendila wraca do Minas Tirith! Wielka to nowina.
Lecz
twarz Faramira pozostała niewzruszona.
-
Może to prawda – rzekł – lecz Aragorn, jeśli przybędzie rzeczywiście do Minas
Tirith, będzie musiał tak wysokie roszczenia uzasadnić i poprzeć niezbitymi
dowodami. Wyruszyłem z grodu przed sześciu dniami i wiem, że do tego czasu ani
on się nie zjawił, ani żaden z twoich towarzyszy.
-
Boromir nie wątpił o prawach Aragorna – odrzekł Frodo. – Gdyby Boromir tu był,
odpowiedziałby na wszystkie twoje pytania. Przed kilku dniami dotarł do
wodogrzmotów Rauros i zamierzał stamtąd prosto iść do waszego grodu; myślę
więc, że gdy tam wrócisz, niezadługo zaspokoisz ciekawość. Boromir wie, tak
samo jak wszyscy uczestnicy wyprawy, jaką w niej miałem rolę do spełnienia,
gdyż wyznaczył mi ją Elrond, dziedzic Imladris, w obecności całej Rady.
Powierzono mi obowiązek i on to przywiódł mnie w te strony, lecz nie wolno mi
go wyjawić nikomu, prócz członków drużyny. Powiem ci tylko, że kto walczy z
Nieprzyjacielem, nie powinien stawiać przeszkód na mojej drodze.
Cokolwiek
działo się w sercu Froda, głos jego brzmiał bardzo godnie, i Sam podziwiał
swego pana. Faramira wszakże dumny ton nie zaspokoił.
-
A więc tak! – rzekł. – Innymi słowy radzisz mi, żebym pilnował własnych spraw i
odszedł do domu, tobie zaś pozwolił iść swoją drogą. Boromir, gdy wróci,
wyjaśni wszystko. Gdy wróci, powiadasz. Czy byłeś Boromirowi przyjacielem?
Frodowi
stanęła żywo w pamięci napaść Boromira i zawahał się na chwilę. Faramir surowo
patrzał mu w twarz.
-
Boromir był mężnym towarzyszem naszej wyprawy – powiedział wreszcie Frodo. –
Tak, byłem mu przyjacielem.
Faramir
uśmiechnął się posępnie.
-
A więc zmartwiłaby cię wiadomość, że Boromir nie żyje?
-
Zmartwiłaby mnie bardzo – rzekł Frodo, lecz nagle czytając w oczach Faramira,
zająknął się i powtórzył: - Nie żyje? Czy to znaczy, że Boromir nie żyje?
Wiesz, że on nie żyje? Czy też zastawiasz tylko pułapkę ze słów i drwisz ze
mnie? A może chcesz mnie kłamstwem usidlić?
-
Nawet orka nie usidlałbym kłamstwem – rzekł Faramir. - Jaką śmiercią zginął,
tego spodziewamy się dowiedzieć od przyjaciela i towarzysza jego ostatniej
drogi.
-
Był zdrów i krzepki, gdy się rozstawaliśmy. Wedle moich wiadomości powinien żyć
w dobrym zdrowiu. Lecz wiele niebezpieczeństw czyha na świecie.
-
Wiele niebezpieczeństw – rzekł Faramir – a zdrada nie jest wśród nich
najmniejszym.
Sama,
gdy słuchał tej rozmowy, coraz większa ogarniała niecierpliwość i złość.
Ostatnie słowo przebrało miarę i nie mogąc już się pohamować Sam skoczył na
środek kręgu i podbiegł do pana.
-
Z przeproszeniem pańskim, panie Frodo – rzekł – ale za długo już przeciąga się
ta gawęda. Ten człowiek nie ma prawa odzywać się do pana tym tonem. Mało to pan
wycierpiał dla jego dobra, dla dobra wszystkich Dużych Ludzi, jak i dla innych
plemion. A pan, panie kapitanie, niech posłucha! – To mówiąc Sam stanął przed
Faramirem z zadartą głową, z rękoma na biodrach, z taką miną, jakby przemawiał
do młodocianego hobbita, który ośmielił się odpowiedzieć mu zuchwale na
pytanie, dlaczego się kręci po cudzym sadzie. Pomruk oburzenia dał się słyszeć
wśród ludzi, lecz niejeden uśmiechnął się, bo widok kapitana siedzącego na
ziemi oko w oko z hobbitem, który mocno rozparłszy krótkie nogi kipiał gniewem,
był rzeczywiście niecodzienny.
-
Niech pan słucha, kapitanie! – rzekł Sam. – Do czego pan zmierza? Skończmy z
tym, zanim wszystkie orki z Mordoru na kark nam spadną. Jeżeli pan podejrzewa,
że mój pan zabił Boromira i uciekł, to pan ma źle w głowie, ale przynajmniej
niech pan mówi otwarcie, co pan myśli. I niech pan otwarcie powie, co pan chce
z nami zrobić. Bardzo to smutne, że ludzie, którzy podobno zwalczają
Nieprzyjaciela, przeszkadzają innym w przyłożeniu na swój sposób ręki do tej
walki i chcą koniecznie wtrącać się w ich sprawy. Tamten pewnie by się
ucieszył, gdyby nas tu w tej chwili zobaczył. Pomyślałby, że zyskał nowego
sprzymierzeńca.
-
Uspokój się! – odparł Faramir, lecz bez gniewu. – Nie zabieraj głosu w
obecności swego pana, bo on jest od ciebie mądrzejszy. Od żadnego z was nie potrzebuję
przypomnienia o niebezpieczeństwie. Nie mam wiele czasu, lecz nie żałuje go na
sprawiedliwe rozpatrzenie trudnej sprawy. Gdybym był tak niecierpliwy jak ty,
od razu bym was uśmiercił, bez długich namysłów. Mam bowiem rozkaz nie żywić
nikogo, kto po tym kraju włóczy się bez pozwolenia władcy Gondoru. Nie zabijam
jednak ani ludzi, ani zwierząt bez potrzeby, a nawet gdy muszę, nie sprawia mi
to przyjemności. Nie rzucam też słów na wiatr. Bądź spokojny. Siądź obok swego
pana i milcz.
Sam,
mocno zaczerwieniony, usiadł ciężko. Faramir zwrócił się znowu do Froda.
-
Pytałeś, skąd wiem, że syn Denethora nie żyje. Żałobne wieści mają wiele
skrzydeł. „Noc często przynosi złe nowiny”, powiada przysłowie. Boromir był
moim bratem.
Cień
smutku przemknął przez jego twarz.
-
Czy pamiętasz jakiś szczególny znak, który Boromir nosił przy sobie?
Frodo
zastanawiał się chwilę, bojąc się nowej pułapki i zadając sobie pytanie, jak
się skończy ta rozprawa. Z trudem zdołał obronić Pierścień przed dumną
zachłannością Boromira, ale czy oprze się takiej przewadze ludzi zbrojnych i
silnych? W głębi serca jednak czuł, że Faramir, chociaż bardzo do brata
podobny, jest od niego mniej zarozumiały, może surowszy, lecz także mądrzejszy.
-
Pamiętam, że Boromir nosił róg u pasa - rzekł wreszcie.
-
Dobrześ to zapamiętał, musiałeś go widzieć rzeczywiście - powiedział Faramir. -
Spróbuj przywołać przed oczy pamięci ten wielki róg bawoli, okuty srebrem i
zapisany starożytnym pismem. Róg ten przechodził w naszym rodzie z ojca na
najstarszego syna od wielu pokoleń. Legenda mówi, że jeśli zagra gdziekolwiek
na obszarach dawnego królestwa Gondoru, wzywając w potrzebie na pomoc, głos
jego muszą usłyszeć przyjaciele.
Na
pięć dni przed wyruszeniem na tę wyprawę, a więc dokładnie co do godziny
jedenaście dni temu, usłyszałem głos tego rogu; granie dolatywało od północy,
stłumione, jakby echo tylko odbijało je w moich myślach. Obaj z ojcem
przyjęliśmy to za zły omen, tym bardziej że Boromir ani razu nie dał znaku
życia, odkąd opuścił dom, a straże nie spostrzegły go nigdzie, gdy przekraczał
granice. W trzy dni później zdarzyło mi się coś jeszcze dziwniejszego. Późnym
wieczorem, w szarej pomroce przy księżycowym nowiu, siedziałem nad Anduiną
patrząc w jej wiecznie toczący się naprzód nurt; trzciny szeleściły smutno.
Zawsze nocą strażujemy pod Osgiliath nad rzeką, bo nieprzyjaciel opanował
częściowo drugi brzeg i często stamtąd śle napaści, by łupić nowe ziemie. Lecz
owego dnia o północy świat cały spał wśród ciszy. I wtedy zobaczyłem, a
przynajmniej wydało mi się, że zobaczyłem, małą, połyskującą szarą łódkę
dziwacznego kształtu, z wysoko wzniesioną rufą; spływała z nurtem, u wioseł ani
u steru nie było w niej nikogo. Zdjął mnie lęk, bo otaczało ją blade światło.
Zszedłem ze skarpy na sam brzeg, a potem do wody, bo ta łódź ciągnęła mnie
nieodparcie. Zbliżyła się, wolniuteńko przesunęła się koło mnie tak blisko, że
mogłem ją ręką dosięgnąć, lecz nie śmiałem dotknąć burty. Zanurzała się
głęboko, jakby bardzo obciążona, i wydało mi się, że jest niemal pełna przeźroczej
wody, od której bije blask, w tej wodzie zaś spoczywa uśpiony rycerz.
Na
kolanach jego leżał złamany miecz. Ciało okryte było mnóstwem ran. To był
Boromir, mój brat, martwy. Poznałem zbroję i miecz, poznałem jego kochaną
twarz. Brakowało tylko rogu; jedna rzecz w jego stroju zdała mi się obca:
piękny pas, jakby spleciony ze złotych liści. „Boromirze! - zawołałem. - Gdzie
zgubiłeś róg? Dokąd płyniesz? O, Boromirze!” Lecz on już zniknął. Łódź porwana
prądem oddalała się świecąc w ciemnościach. Był to jak gdyby sen, ale nie sen,
bom się po nim nie zbudził. I nie wątpię, że brat mój umarł i popłynął z
biegiem rzeki na morze.
-
Niestety! - powiedział Frodo. - Musiał to być naprawdę Boromir, opis się
zgadza. Złoty pas dostał w Lorien od pani Galadrieli. Ona bowiem przyodziała
nas w szare płaszcze, które widzisz. Klamra przy nich także jest roboty elfów.
Pokazał
zielonosrebrny liść spinający mu płaszcz pod szyją. Faramir obejrzał klejnot z
bliska.
-
Piękne! - rzekł. - Tak, to robota tych samych mistrzów. A więc przechodziliście
przez Lorien? Z dawnych lat nazywaliśmy tę krainę Laurelindorenan, od wieków
wszakże ludzie nic już o niej nie wiedzą - dodał łagodniej, patrząc na Froda z
nowym podziwem w oczach. - Zaczynam rozumieć różne rzeczy, które w tobie zdawały
mi się niepojęte. Czy zechcesz opowiedzieć coś więcej? Gorzka bowiem jest dla
mnie myśl, że Boromir zginął tak blisko granic swego ojczystego kraju.
-
Niemal wszystko, co mogłem, już ci opowiedziałem - odparł Frodo. - Lecz twoja
opowieść przejęła mnie trwogą. Myślę, że była to zjawa tylko, cień złego losu,
który czai się w przyszłości lub już się dopełnił. A może nawet kłamstwo,
podsunięte czarami Nieprzyjaciela. Na Martwych Bagnach widziałem w rozlewiskach
pod wodą twarze szlachetnych rycerzy z dawnych czasów, lecz to także było może
złudzenie, które tamten swoją złowieszczą sztuką wywołał.
-
Nie - rzekł Faramir. - Zjawy, które tamten zsyła, napełniają serca wstrętem,
lecz moje serce wezbrało żalem i litością.
-
Jakże jednak mogło się to zdarzyć prawdziwie? - spytał Frodo. - Zalana łódź nie
przebyłaby kamiennych progów poniżej Tolbrandiru. Boromir zresztą zamierzał iść
do domu przeprawiając się przez Rzekę Entów, a potem stepami Rohanu. Czyż łódź
mogłaby spłynąć przez spienione, olbrzymie wodospady, nie zatonąć w kipieli u
ich stóp, tym bardziej że, jak powiadasz, była pełna wody?
-
Nie wiem - odparł Faramir. - Skąd pochodziła łódź?
-
Z Lorien - przyznał Frodo. - W trzech takich łodziach spłynęliśmy Anduiną aż po
wodogrzmoty. Łodzie również były przez elfy budowane.
-
Przeszedłeś przez Ukryty Kraj - powiedział Faramir - ale zdaje się, żeś
niewiele pojął z jego czarów. Ludzie, którzy mają do czynienia z Mistrzynią
Magii mieszkającą z Złotym Lesie, wiedzą, że czeka ich mnóstwo dziwnych
zdarzeń. Niebezpiecznie jest dla śmiertelnego człowieka wychodzić poza granice
podsłonecznego świata, dawnymi laty mało kto wracał stamtąd nieodmieniony, jak
u nas mówią... Boromirze! Boromirze! - krzyknął nagle. - Cóż rzekła ci piękna
pani, nad którą śmierć nie ma władzy? Co ci przepowiedziała? Co zbudziła w
twoim sercu? Czemuż zabłądziłeś do Laurelindorenan zamiast prostą, własną drogą
pocwałować konno przez step Rohanu i stanąć o poranku w progu rodzinnego domu?
Znów
zwracając się do Froda mówił łagodnym już teraz głosem:
-
Myślę, że na te pytania mógłbyś mi odpowiedzieć, Frodo, synu Droga. Może jednak
nie teraz i nie tutaj. Żebyś nie sądził, że wszystko, co ci mówiłem, było
przywidzeniem, wiedz, że róg Boromira w końcu wrócił do kraju, a to już dowód,
który można wziąć w rękę. Róg wrócił, lecz pęknięty na pół, jakby rozrąbany
toporem czy mieczem. Dwie jego części osobno wyrzuciła woda na brzeg; jedną
znaleziono w sitowiu, gdzie kryli się na czatach żołnierze Gondoru, na
północnej granicy, poniżej ujścia Rzeki Entów. Drugą dostrzegł płynącą na fali
jeden z naszych wartowników strzegących rzeki. najdziwniejszymi sposobami
zbrodnia zawsze na jaw wychodzi. Teraz strzaskany róg, dziedzictwo
pierworodnego syna, leży na kolanach Denethora, który w swojej stolicy czeka
dalszych wieści. Czy o tym strzaskanym rogu nic mi nie możesz powiedzieć?
-
Od ciebie dopiero usłyszałem, że został strzaskany - odparł Frodo. - Jeśli
wszakże nie mylisz się w rachunku, słyszałeś głos rogu tego samego właśnie
dnia, w którym rozłączyliśmy się, w którym ja z Samem opuściłem drużynę. Toteż
grozą przejmuje mnie twoja opowieść, skoro bowiem Boromir znalazł się wówczas w
niebezpieczeństwie i poległ, lękam się, że zginęli wszyscy moi towarzysze. A
byli to moi bliscy krewni i przyjaciele. Czy teraz zgodzisz się zaniechać
podejrzeń i zwolnisz mnie, abym mógł odejść swoją drogą? Jestem zmęczony,
zbolały, wylękły. Mam jednak do spełnienia zadanie; może nie zdołam go wykonać,
muszę jednak przynajmniej spróbować, zanim także zginę. Tym bardziej powinienem
się spieszyć, jeżeli z całej drużyny tylko my dwaj, hobbici, pozostaliśmy żywi.
Wracaj do swego kraju, dzielny kapitanie Gondoru, broń swego grodu, a mnie
pozwól odejść tam, gdzie los wzywa.
-
Ja nie znalazłem pociechy w rozmowie z tobą - rzekł Faramir - ty jednak wyciągasz
z niej wnioski znacznie gorsze, niżby należało. Któż bowiem złożył Boromira w
łodzi? Nie myślę, żeby przyszły oddać mu tę ostatnią posługę elfy z Lorien, na
pewno też nie zrobili tego orkowie ani słudzy Tamtego. A więc musiał wyjść z
życiem ktoś z twojej drużyny.
Cokolwiek
wszakże stało się tam, na naszym północnym pograniczu, nie żywię już podejrzeń
co do twojej roli, mój Frodo. Gorzkie doświadczenie nauczyło mnie sądzić
sprawiedliwie ludzi z ich słów i z twarzy; myślę, że na niziołkach także umiem
się poznać. Co prawda - dodał z uśmiechem - jest w tobie coś niesamowitego,
Frodo, coś z elfa. Lecz z tej naszej rozmowy więcej wynikło, niż się
spodziewałem. Powinienem was teraz zabrać z sobą do Minas Tirith, abyście
złożyli zeznania Denethorowi; jeżeli to, co dzisiaj postanowię, wyjdzie na
zgubę mego kraju, narażę też własne życie. Nie chcę więc rozstrzygać pochopnie,
co dalej robić. Stąd wszakże trzeba ruszać nie zwlekając.
Zerwał
się i wydał rozkazy. Żołnierze natychmiast rozdzielili się na małe grupki i zaczęli
się rozpraszać różnymi drogami, znikając szybko w cieniu skał i drzew. Wkrótce
zostali tylko Mablung i Damrod.
-
Wy pójdziecie ze mną i z moją przyboczną strażą - rzekł Faramir do Froda i
Sama. - Gościńcem południowym i tak nie moglibyście iść, jeśli nawet tamtędy
prowadzi wasza droga. Przez kilka najbliższych dni byłoby to zbyt
niebezpieczne, po naszej dzisiejszej zasadzce Nieprzyjaciel strzec będzie tego
szlaku ze zdwojoną czujnością. Zresztą nie zaszlibyście dziś daleko, jesteście
bardzo zmęczeni. My również. Zdążamy do kryjówki, którą mamy o niespełna
dziesięć mil stąd. Orkowie i szpiedzy Nieprzyjaciela nic jak dotąd o niej nie
wiedzą, a gdyby ją nawet odkryli, moglibyśmy bronić się tam długo przeciw
wielkiej sile. Prześpimy się, odpoczniemy wszyscy, wy razem z nami. Jutro rano
rozsądzę, co powinienem uczynić dal swojego i waszego dobra.
Frodo
nie miał wyboru, musiał zgodzić się na to zaproszenie, które było właściwie
rozkazem. Co prawda na razie nic lepszego nie mógłby zrobić, bo po wypadzie
wojowników Gondoru droga przez Ithilien groziła większym niż kiedykolwiek
niebezpieczeństwem.
Ruszyli niezwłocznie, Mablung i
Damrod szli pierwsi, a hobbici z Faramirem za nimi. Okrążywszy jezioro od tej
strony, po której poprzednio wędrowcy kąpali się i czerpali wodę, przeprawili
się przez strumień, wspięli na wydłużony stok i zagłębili w zielony cień lasu,
opadającego ku zachodowi. Pospieszając o tyle, o ile hobbici mogli ludziom
nadążyć, rozmawiali ściszonym głosem.
-
Przerwałem dziś z wami rozprawę - rzekł Faramir - nie tylko dlatego, że czas
nagli, jak słusznie Sam Gamgee przypomniał, lecz również dlatego, że
zbliżyliśmy się do sedna spraw, których nie trzeba roztrząsać otwarcie w
obecności zbyt wielu świadków. Z tego właśnie powodu zwróciłem rozmowę na inne
tory i mówiłem o moim bracie zamiast wypytywać o Zgubę Isildura. Nie byłeś ze
mną całkiem szczery, Frodo!
-
Nie powiedziałem kłamstwa, a prawdy wyjawiłem tyle, ile mi było wolno - odparł
Frodo.
-
Nie mam ci tego za złe - rzekł Faramir. - W najtrudniejszym momencie
znajdowałeś słowa zręczne i rozumne, jak mi się wydaje. Lecz dowiedziałem się z
nich lub domyśliłem więcej, niż pozornie mówiły. Nie było przyjaźni między tobą
a Boromirem, a w każdym razie nie rozstaliście się jak przyjaciele. I ty, i Sam
Gamgee taicie jakąś urazę. Kochałem mojego brata serdecznie i rad bym pomścić
jego śmierć, lecz znałem go dobrze. Zguba Isildura... Jestem pewny, że Zguba
Isildura stała się kością niezgody i przyczyną sporów w waszej drużynie. Cenne
to dziedzictwo, a takie rzeczy często maca zgodę między sprzymierzeńcami;
pouczają nas o tym stare opowieści. Czy trafiłem w sedno?
-
Blisko – odparł Frodo – lecz jeszcze nie w sedno. W drużynie do sporów nie
doszło, była jedynie rozterka, bo nie wiedzieliśmy, jaką dalszą drogę obrać z
Emyn Muil. Cokolwiek się wówczas stało, pamiętajmy przestrogę starych opowieści
i nie rzucajmy zbyt pochopnie słów, gdy chodzi o sprawy takie, jak dziedzictwo.
-
A więc zgadłem! Z samym tylko Boromirem miałeś kłopoty. Brat mój chciał pewnie,
żebyś ów przedmiot zaniósł do Minas Tirith. Niestety. Przewrotny los pieczęcią
tajemnicy zamyka usta tego właśnie, kto ostatni rozmawiał z Boromirem, i każe
mu ukryć przede mną wiadomość najbardziej upragnioną: co działo się w sercu i
myślach mego brata w przedśmiertnej godzinie. Nawet jeśli Boromir zbłądził,
jestem przeświadczony, że umarł dobrą śmiercią, spełniając jakiś szlachetny
czyn. Twarz bowiem miał piękniejszą niż za życia.
Wybacz
mi, Frodo, że zrazu tak nalegałem, byś mówił mi, co wiesz o Zgubie Isildura. Nieroztropnie
zrobiłem, nie było to miejsce ani pora stosowna. Nie miałem czasu zastanowić
się spokojnie. Stoczyliśmy srogą bitwę, o niczym innym nie mogłem przez dzień
cały myśleć. Lecz już podczas rozmowy z tobą, gdy wyczułem, że zbliżam się do
sedna sprawy, umyślnie od niego odbiegłem. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że wśród
rządzących naszym krajem przechowało się wiele ze starodawnej tajemnej wiedzy,
o której poza naszymi granicami nikt nie ma pojęcia. Nasz ród nie wywodzi się
od Elendila, jakkolwiek w żyłach naszych płynie krew numenorejska. Przodkiem
naszym był Mardil, godny namiestnik, który rządził w zastępstwie króla, gdy ten
wyruszał na wojnę. Mardil piastował władzę w imieniu Earnura, który nie wrócił
nigdy z wyprawy i nie zostawił potomstwa, tak że na nim wygasła linia Anariona.
Odtąd, to znaczy od wielu już pokoleń ludzkich, po dziś dzień państwem naszym
rządzą namiestnicy.
Pamiętam,
jak w dzieciństwie, gdy obaj uczyliśmy się historii naszego rodu i kraju,
Boromir zżymał się gniewnie, że nasz ojciec nie jest królem. „Ile wieków trzeba
czekać, żeby namiestnik mógł zostać królem, jeśli król nie wraca?” – spytał. „W
innych krajach królowie są mniej dostojni, wystarczyłoby pewnie kilka lat –
odpowiedział mu ojciec. – W Gondorze i dziesięciu tysiącleci byłoby mało”.
Biedny Boromir. Przyznaj, że to wspomnienie z jego chłopięcych lat mówi o nim
wiele.
-
Tak – rzekł Frodo. – Mimo to zawsze odnosił się z należną czcią do Aragorna.
-
Nie wątpię – powiedział Faramir. – Jeśli przekonano go, jak mówiłeś, o słuszności
praw Aragorna, musiał go czcić głęboko. Lecz nie doszło do najcięższej próby.
Nie wkroczyli razem do Minas Tirith ani też nie współzawodniczyli z sobą w boju
na czele wojsk Gondoru... Znów jednak odbiegam od rzeczy. Otóż w rodzie
Denethora z dawnej tradycji wiemy dużo o tajemnej starożytnej wiedzy, a ponadto
w skarbcu przechowujemy księgi, tablice, zżółkłe pergaminy, a także kamienie,
ba, nawet srebrne i złote liście pokryte napisami w różnych językach, znakami
różnych alfabetów. Są wśród nich takie, których nikt dziś odczytać nie potrafi,
reszta zaś dostępna jest dla nielicznych tylko uczonych. Mnie uczono tej
sztuki, lecz jedynie część starych dokumentów zdołam odcyfrować. Właśnie te
zgromadzone u nas pamiątki zwabiły do Gondoru Szarego Pielgrzyma. Pierwszy raz
zobaczyłem go, gdy byłem małym chłopcem, potem dwa czy może trzy razy gościł u
nas znowu.
-
Szary Pielgrzym? – spytał Frodo. – Czy miał jakieś imię?
-
Na modłę elfów nazywaliśmy go Mithrandirem – odparł Faramir – i to mu się
podobało. „Wiele mam różnych imion w wielu różnych krajach – mówił. –
Mithrandir dla elfów, Tharkun dla krasnoludów; Olorinem zwano mnie za
niepamiętnych czasów mojej młodości na dalekim zachodzie; Inkanusem – na
południu, Gandalfem – na północy. Na wschód zaś nie zapuszczałem się nigdy”.
-
Gandalf! – rzekł Frodo. – Tak też myślałem. Gandalf Szary, ukochany doradca,
przewodnik wyprawy, zginął w Morii.
-
Mithrandir zginął? – zakrzyknął Faramir. – Zły los, jak widzę, prześladował
waszą drużynę. Uwierzyć trudno, że mędrzec tak wielkiej wiedzy i potęgi – bo
niezwykłych rzeczy dokazywał w naszym kraju – mógł zginąć! Z nim razem
zabraknie światu znajomości wielu tajemnic. Czy jesteś pewny, że Mithrandir
zginął? Może tylko porzucił was odchodząc swoją własną drogą?
-
Niestety! – odparł Frodo. – Widziałem, jak runął w otchłań.
-
Straszliwą i groźną historię masz, jak widzę, do opowiedzenia – rzekł Faramir –
lepiej wszakże nie mówić o tym przed nocą. Teraz dopiero zrozumiałem, że
Mithrandir był nie tylko mistrzem tajemnej wiedzy, lecz również przywódcą,
który kierował wielkimi dziełami naszych czasów. Gdyby przebywał w naszym
kraju, gdy biedziliśmy się nad zagadką snu, który nas nawiedził, wyjaśniłby nam
z pewnością wszystko i nie musielibyśmy wyprawiać Boromira z poselstwem. Może
jednak Mithrandir nic by nam nie powiedział, bo podróż była sądzona Boromirowi.
Mithrandir nigdy nie odsłaniał przed nami tajemnic przyszłości ani nie zwierzał
się ze swoich planów. Nie wiem, jakim sposobem uzyskał od Denethora wstęp do
naszego skarbca; coś niecoś skorzystałem z jego pouczeń, chociaż rzadko mi ich
chciał udzielać. Bardzo był zajęty badaniem dokumentów i wypytywał nas przede
wszystkim o Wielką Bitwę, stoczoną na polach Dagorladu w czasach, gdy powstało
królestwo Gondoru, a Tamten, którego imienia nie wymawiamy, strącony został ze
swego tronu. Bardzo był ciekawy historii o Isildurze, lecz o tym niewiele
mogliśmy mu powiedzieć; nic pewnego nie wiadomo o jego śmierci. – Faramir
zniżył głos do szeptu. – Czegoś jednak dowiedziałem się lub domyśliłem, a strzegłem
pilnie sekretu tego odkrycia: Isildur zabrał jakiś przedmiot, zanim opuścił
Gondor, by nigdy już nie ukazać się wśród śmiertelnych ludzi. Myślę, że to jest
właśnie odpowiedź na pytania Mithrandira. Lecz wówczas zdawało mi się, że to
sprawa ważna jedynie dla badaczy starej tajemnej wiedzy. Nawet wtedy, gdy
roztrząsaliśmy zagadkę słów zasłyszanych we śnie, nie przyszło mi do głowy, że
chodzi o Zgubę Isildura. Wedle bowiem jedynej legendy, którą znaliśmy, Isildur
zginął od strzały orka, a Mithrandir nic więcej o tym mi nie powiedział. Wciąż
jeszcze nie odgadłem, co to naprawdę jest, lecz musi to być dziedzictwo
związane z wielką władzą i z wielkim niebezpieczeństwem. Może jakaś straszliwa
broń wynaleziona przez Władcę Ciemności. Jeśli to jest coś, co daje przewagę w
boju, łatwo zrozumieć, że Boromir, dumny i nieustraszony, popędliwy, spragniony
zwycięstwa dla Minas Tirith – a także wraz z chwałą ojczyzny własnej chwały –
mógł tej rzeczy pożądać i że go ona kusiła. Nieszczęsny dzień, gdy wyruszył w
swą podróż. Wybór ojca padłby z pewnością na mnie, lecz Boromir sam się
ofiarował, przypominając, że jest starszy i dzielniejszy, co zresztą prawda, i
nie chciał ustąpić.
Lecz
teraz możesz się wyzbyć lęku. Ja tej rzeczy nie wezmę, nie schyliłbym się po
nią, gdyby leżała na gościńcu. Nawet gdyby Minas Tirith chwiała się w posadach
i gdybym ja tylko mógł ją uratować używając oręża Czarnego Władcy dla jej dobra
i ku własnej sławie. Nie, nie pragnę takich tryumfów, wiedz o tym, Frodo, synu
Droga.
-
Nie pragnęła ich również Rada – rzekł Frodo – i nie pragnę ja. Wolałbym nic nie
mieć wspólnego z takimi sprawami.
-
Co do mnie - powiedział Faramir - pragnąłbym tylko ujrzeć znów Białe Drzewo,
kwitnące na dziedzińcu królewskim, powrót Srebrnej Korony i Minas Tirith
zażywającą pokoju; chciałbym, żeby Minas Anor jak ongi jaśniała światłem,
smukła i piękna, jak królowa wśród innych królowych; nie chciałbym, żeby była
panią mnóstwa niewolników, nawet gdyby była łagodną panią dobrowolnych
niewolników. Wojna jest nieuchronna, skoro trzeba bronić życia przed
niszczycielem, który wszystkich nas by pożarł; ale nie kocham lśniącego miecza
za ostrość jego stali, nie kocham strzały za jej chyżość ani żołnierza za
wojenną sławę. Kocham tylko to, czego bronią miecze, strzały i żołnierze: kraj
ludzi z Numenoru. I chcę, żeby go kochano za jego przeszłość, za starożytność,
za piękno i za dzisiejszą mądrość. Nie chcę, żeby się go lękano, chyba tak
tylko, jak lękają się ludzie czcigodnego, rozumnego starca.
Nie
bój się mnie. Nie żądam, byś mi więcej wyjawił. Nie proszę nawet, żebyś mi
powiedział, czy teraz zbliżyłem się do sedna sprawy. Jeśli wszakże zaufasz mi,
może będę mógł służyć ci radą w trudnym zadaniu, które stoi przed tobą, nie
pytając, na czym ono polega; kto wie, może nawet mógłbym ci pomóc.
Frodo
nie odpowiedział. Omal nie uległ tęsknocie do pomocy i rady, miał ochotę wyznać
wszystko temu poważnemu młodzieńcowi, którego słowa zdawały się mądre i
szlachetne. Coś jednak wstrzymało go w ostatniej chwili. Na sercu ciążyło mu
brzemię trwogi i troski. Jeżeli z dziewięciu pieszych wędrowców tylko on i Sam
pozostali na świecie - jak można było się obawiać - nikt prócz niego nie znał w
pełni tajemnicy jego posłannictwa. Lepiej zawinić niesłuszną podejrzliwością
niż pochopnymi słowy. Wspomnienie Boromira i okropnej przemiany, której uległ
rycerz pod wpływem uroku Pierścienia, ożyło w pamięci Froda, gdy patrzał na
Faramira i słuchał jego głosu, bo Faramir, chociaż tak bardzo różnił się od
brata, był przecież do niego jak brat podobny.
Szli przez długą chwilę w milczeniu
wśród szarych i zielonych cieni u stóp starych drzew, przemykając bez szelestu
między pniami; nad ich głowami świergotało mnóstwo ptaków, słońce złociło
wypolerowany strop ciemnych liści w wiecznie zielonych lasach Ithilien.
Sam nie brał udziału w rozmowie,
chociaż przysłuchiwał jej się, nadstawiając jednocześnie swoich czujnych
hobbickich uszu na łagodne głosy leśnej krainy. Zauważył, że między Faramirem a
Frodem nie padło ani razu imię Golluma. Sam był z tego rad, ale czuł, że łudziłby
się próżną nadzieją, gdyby myślał, że nigdy więcej o Gollumie nie usłyszy.
Wkrótce też zorientował się, że jakkolwiek wędrują sami z Faramirem, w pobliżu
jest mnóstwo ludzi, nie mówiąc już o Damrodzie i Mablungu, którzy to wynurzali
się, to znikali w cieniu przed nimi; po obu stronach lasem przemykali się
żołnierze, wszyscy dążąc spiesznie tajnymi ścieżkami do jakiegoś wytkniętego
wspólnego celu.
W pewnej chwili obejrzał się nagle,
jakby na karku poczuł ukłucie szpiegującego spojrzenia, i wydało mu się, że
dostrzegł drobną, ciemną sylwetkę przyczajoną za pniem drzewa. Otworzył usta,
żeby powiedzieć o tym Frodowi, ale rozmyślił się mówiąc sobie: „Nie jestem
pewny, czy mi się nie przywidziało. Po co przypominać o starym łajdaku, jeżeli
pan Frodo i Faramir wolą o nim nie pamiętać? Szkoda, że ja nie mogę także
zapomnieć”.
Wreszcie las dokoła zrzedł, a teren
zaczął coraz stromiej opadać. Skręcili w prawo i po kilku krokach znaleźli się
nad małym strumieniem płynącym w wąskim jarze. Był to ten sam strumień, który
daleko w górze wypływał z kolistego jeziora; tu nabrał rozpędu i bystrym nurtem
rwał przez kamienne, głęboko wcięte łożysko, nad którym rozpościerały cienie
skalne dęby i ciemne krzewy bukszpanu. Patrząc ku zachodowi wędrowcy widzieli w
świetlistych oparach ciągnącą się w dole nizinę i rozległe łąki, a w wielkiej
dali błyszczącą w ostatnich promieniach słońca szeroką wstęgę Anduiny.
-
Teraz, niestety, muszę uchybić grzeczności - rzekł Faramir. - Mam jednak
nadzieję, że wybaczycie to człowiekowi, który dotychczas wbrew rozkazom okazał
wam tyle względów, że ani głów wam nie uciął, ani nie spętał was jako jeńców.
Nie wolno bowiem nikomu, nawet Rohirrimom, walczącym u naszego boku, wstąpić na
ścieżkę, którą odtąd pójdziemy, z nie zawiązanymi oczyma. Muszę wam dać
przepaski na oczy.
-
Twoja wola - odparł Frodo. - Nawet elfy tak postępują niekiedy; z zawiązanymi
oczyma przeprowadzono nas przez granicę pięknego Lothlorien. Krasnolud Gimli
bardzo się burzył, ale hobbici znieśli to cierpliwie.
-
Ja prowadzę was do mniej pięknego schronienia - rzekł Faramir - lecz rad
jestem, że się zgadzacie po dobroci, bo przykro byłoby zadawać wam gwałt.
Zawołał
z cicha, natychmiast spośród drzew wysunęli się Damrod i Mablung podbiegając do
kapitana.
-
Zawiążcie gościom naszym oczy - powiedział Faramir. - Szczelnie, ale tak, by im
przepaska nie dokuczała. Rąk nie trzeba im pętać. Dadzą słowo, że nie będą się
starali nic podpatrzyć. Mógłbym im zaufać, że nie otworzą oczu nawet bez
opaski, ale oczy same mrugają, kiedy noga się potyka. Prowadźcie ich ostrożnie,
żeby nie ucierpieli w drodze.
Strażnicy
zawiązali hobbitom oczy zielonymi chustkami i nasunęli im kaptury na twarze.
Potem Mablung wziął jednego, a Damrod drugiego pod rękę i ruszyli naprzód. O
ostatniej mili wędrówki Sam i Frodo wiedzieli więc tylko tyle, ile odgadli po
omacku. Wkrótce zauważyli, że ścieżka ostro opada w dół; po jakimś czasie tak
się zwężała, że trzeba było posuwać się gęsiego, strażnicy więc kierowali
krokami jeńców idąc za nimi i trzymając ręce na ich ramionach. Niekiedy w
najtrudniejszych miejscach podnosili hobbitów w powietrze, by po chwili znów
postawić na ziemi. szum wody wciąż dochodził od prawej strony, coraz bliższy i
głośniejszy. W końcu pochód się zatrzymał. Mablung i Damrod obrócili hobbitów
kilka razy w kółko, wskutek czego jeńcy stracili całkowicie orientację. Potem
jeszcze wspinali się nieco ku górze; owiał ich chłód, a szum potoku przycichł.
Znowu strażnicy chwycili ich w ramiona i nieśli po schodach długo, długo, w
dół, a następnie wzięli ostry zakręt. Nagle usłyszeli plusk i szum, bardzo
głośny i bliski. Mieli wrażenie, ze woda otacza ich zewsząd, na dłoniach i
policzkach czuli drobniutkie krople deszczu. Znowu postawiono ich na ziemi.
Chwilę stali oszołomieni, trochę wystraszeni, nie mając pojęcia, gdzie się
znajdują. Nikt się nie odzywał. Wtem głos Faramira zabrzmiał tuż za nimi.
-
Zdjąć opaski! - rozkazał.
Strażnicy
rozsupłali zielone chusty i odsunęli im z twarzy kaptury. Hobbici olśnieni aż
zachłysnęli się z podziwu.
Stali na mokrych, wypolerowanych
kamieniach jak gdyby w progu wyciosanej w skale bramy, której czarny otwór ział
za ich plecami. Przed nimi zwisała przeźrocza zasłona wody, tak blisko, że
Frodo mógł jej dosięgnąć ręką. Brama otwierała się ku zachodowi. Poziome
promienie zachodzącego słońca padały na wodną kurtynę i czerwone światło
rozszczepiało się w kroplach na migotliwe tęczowe kolory. Hobbitom zdawało się,
ze stoją w oknie zaczarowanej wieży elfów przed zasłoną usnutą z drogocennych
klejnotów, ze srebra, złota, rubinów, szafirów i ametystów, żarzącą się zimnym
ogniem.
-
Szczęśliwym przypadkiem zdążyliśmy na tę porę, by pięknym widokiem nagrodzić
waszą cierpliwość - rzekł Faramir. - To jest Okno Zachodzącego Słońca, Henneth
Annun, najpiękniejszy wodospad Ithilien, krainy tysiąca źródeł. Mało kto
spośród cudzoziemców oglądał ten cud. Żaden pałac królewski nie może się z nim
równać. Wejdźcie.
Ledwie
skończył mówić, gdy słońce się skryło, ogień zgasł w strumieniach wody. Hobbici
odwrócili się i przeszli pod niskim, groźnym łukiem bramy. Znaleźli się w
komorze skalnej, rozległej, topornie wyciosanej pod nierównym, nawisłym
stropem. Kilka pochodni rozjaśniało mętnym światłem połyskliwe ściany. Było tu
już mnóstwo ludzi, a wciąż nowi przybywali po dwóch, po trzech zza wąskich
drzwiczek widocznych w jednej ze ścian. Gdy wzrok ich oswoił się z ciemnością,
hobbici stwierdzili, że pieczara jest większa, niż im się zrazu wydało, i że
pełno w niej oręża, a także zapasów.
-
Oto nasz schron – rzekł Faramir. – Nie ma tu wielkich wygód, lecz noc można
spędzić bezpiecznie, jest sucho i nie brak jadła, chociaż ognia nie rozpalimy.
Niegdyś woda płynęła tymi lochami i wydostawała się przez bramę, lecz nasi
sprawni robotnicy zmienili jej bieg przed wiekami, ujmując nurt u źródeł, kierując
wąwozem i z dwakroć większej wysokości spuszczając wodospadem ku nowemu
łożysku. Potem uszczelnili wszystkie drogi wiodące do tej groty tak, że ani
woda, ani żaden nieprzyjaciel wtargnąć tu nie może. Zostały dwa tylko wyjścia:
przez korytarz, którym was przeprowadziliśmy, i przez okno zasłonięte wodną
kurtyną, ale pod nim w głębokiej niecce pełnej wody jeżą się ostre jak noże
skałki. Odpocznijcie chwilę, zanim przygotują nam wieczerzę.
Odprowadzono
hobbitów w zaciszny kąt i wskazano niskie łóżko, na którym mogli odpocząć.
Ludzie tymczasem sprawnie i szybko krzątali się po pieczarze. Spod ścian
wysunięto lekkie stoły na kozłach i nakryto je do posiłku. Zastawa była
skromna, przeważnie nieozdobna, lecz porządna i starannie wykonana: okrągłe
półmiski, kubli i talerze z polewanej brunatnej gliny lub wytoczone z
bukszpanowego drzewa, gładkie i czyste. Tu i ówdzie błyszczał puchar lub miska
z lśniącego brązu, a przed miejscem kapitana, pośrodku głównego stołu, kielich
ze srebra. Faramir przechadzał się między wojownikami, każdego nowego przybysza
wypytując ściszonym głosem. Wracali ci, którzy ścigali rozproszonych
przeciwników, na końcu zaś zjawili się zwiadowcy, pozostawieni do ostatka na
straży przy drodze. Wszystkich południowców wytropiono, lecz nikt nie odnalazł
mumaka, czyli olifanta, i nie wiedziano, co się z nim stało. Nie zauważono też
żadnych ruchów nieprzyjacielskich, nawet szpiegów w okolicy nie było widać.
-
Nic nie widziałeś ani nie słyszałeś, Anbornie? – spytał Faramir ostatniego
wchodzącego do pieczary żołnierza.
-
Nie, kapitanie – odparł. – W każdym razie nie wypatrzyłem ani jednego orka.
Lecz widziałem lub zdawało mi się, że widzę, jakieś dziwaczne stworzenie.
Zdarzyło się to o szarej godzinie, kiedy wszystko wydaje się oczom większe, niż
jest naprawdę. Możliwe, że była to po prostu wiewiórka.
Na
te słowa żołnierza Sam nadstawił uszu.
-
Jeżeli wiewiórka, to czarna i bez ogona – ciągnął dalej Anborn. – Mignęło mi
coś niby cień przy samej ziemi, skryło się za pniem drzewa, gdy podszedłem
bliżej, i pomknęło między gałęzie w górę tak zwinnie jak wiewiórka. Nie
pozwalasz nam zabijać bez potrzeby zwierząt leśnych, więc nie użyłem łuku.
Zresztą w zmroku strzał byłby niepewny, tym bardziej że stworzenie to w
okamgnieniu skryło się wśród liści. Stałem jednak dość długo pod drzewem, bo
rzecz wydała mi się dziwna, wreszcie odszedłem. Kiedy się odwróciłem, miałem
wrażenie, że z drzewa dochodzi jakby syk. Może to była duża wiewiórka. Może w
cieniu Nienazwanego jakieś zwierzaki z Mrocznej Puszczy zakradły się do naszych
lasów. Tam podobno żyją wielkie, czarne wiewiórki.
-
Może – powiedział Faramir – ale zły byłby to omen, gdybyś trafnie odgadł. Nie
chcemy zbiegów z Mrocznej Puszczy w Ithilien.
Samowi
wydało się, że mówiąc to Faramir z ukosa spojrzał w stronę hobbitów. Żaden z
nich jednak nie odezwał się; obaj leżeli jakiś czas na wznak patrząc na płonące
łuczywa i na krzątających się i porozumiewających szeptem ludzi. W pewnej
chwili Frodo nagle zasnął.
Sam w rozterce mówił sobie w duchu:
„Może to człowiek uczciwy, a może nie. Piękne słowa kryją czasem niepiękne
serce”. Ziewnął. „Tydzień mógłbym przespać i jeszcze nie miałbym dość. Czy zda
się na coś czuwanie? Ja jeden, a tych dużych ludzi cała gromada. Pewnie, że nie
dałbym rady. Mimo to, Samie Gamgee, będziesz czuwał, nie wolno ci usnąć”. Udało
mu się odpędzić sen. W bramie pieczary światło przygasło, szara zasłona wody
zmętniała i znikła w mroku. Tylko szum wodospadu trwał niezmienny, monotonny,
rankiem taki sam jak wieczorem czy nocą. Szemrał mile i namawiał do snu. Sam
wetknął kułaki do oczu, żeby się nie zamknęły. Zapalono więcej pochodni.
Przytoczono beczkę wina spod wodospadu, niektórzy myli ręce. Faramirowi
przyniesiono mosiężną miednicę i biały ręcznik.
-
Zbudźcie gości – rozkazał – i dajcie im także wodę, niech się umyją. Czas siąść
do stołu.
Frodo
siadł na posłaniu, przeciągnął się i ziewnął. Sam, nie przyzwyczajony, żeby mu
usługiwano, ze zdumieniem spojrzał na rosłego żołnierza, który pochyliwszy się
w ukłonie trzymał przed nim miednicę.
-
Proszę, niech pan to postawi na ziemi – rzekł hobbit. – Będzie nam obu
wygodniej.
Ku
zdumieniu i wesołości ludzi zanurzył głowę w zimnej wodzie, zlał nią kark i
uszy.
-
Czy w waszym kraju jest taki zwyczaj, żeby przed wieczerzą myć głowy? – spytał
żołnierz usługujący hobbitom.
-
Nie, robimy to raczej przed pierwszym śniadaniem – odparł Sam. – Ale
niewyspanego zimna woda rzeźwi jak deszcz zwiędłą sałatę. No, teraz mam
nadzieję nie zasnąć, nim się najem.
Usadowiono
ich obok Faramira, na okrytych skórami baryłkach, znacznie wyższych niż ławy
dla ludzi, tak że hobbici w sam raz wygodnie sięgali do stołu. Kapitan i
wszyscy wojownicy przed zabraniem się do jedzenia chwilę stali milcząc,
zwróceni ku zachodowi. Faramir dał znak obu gościom, że powinni w tym
naśladować ludzi.
-
Zawsze tak robimy – rzekł, gdy znowu usiedli. – Zwracamy oczy w stronę
Numenoru, który przeminął, poza Numenor ku ojczyźnie elfów i dalej jeszcze,
poza nią, ku tej krainie, która nie przemija. Czy wasze plemię nie zna tego
zwyczaju?
-
Nie – odparł Frodo, który nagle poczuł się nieokrzesanym prostakiem. – Ale gdy
jesteśmy w gościnie, kłaniamy się gospodarzowi, a wstając po jedzeniu
dziękujemy mu.
-
Tak my również postępujemy – rzekł Faramir.
Po
długiej wędrówce i popasach pod gołym niebem, po tylu dniach spędzonych na
odludnych pustkowiach wieczerza wydała się hobbitom wspaniałą ucztą; pili
bowiem jasnozłociste, chłodne i aromatyczne wino, jedli chleb z masłem, solone
mięso, suszone owoce, doskonały czerwony ser, a w dodatku mieli czyste ręce,
czyste noże i czyste talerze. Ani Frodo, ani Sam nie odmówili żadnego dania,
którym ich częstowano, nie uchylili się nawet od drugiej i trzeciej porcji.
Wino rozgrzało krew w żyłach rozpływając się po zmęczonych członkach, serca
poweselały; hobbici nabrali humoru, jakiego nie mieli jeszcze od dnia
opuszczenia Lorien. Po wieczerzy Faramir zaprowadził ich w głąb pieczary do
wnęki, częściowo odgrodzonej zasłoną. Przyniesiono tu fotel i dwa stołki. W
niszy stała zapalona gliniana lampka.
-
Wkrótce pewnie zechcecie spać – powiedział Faramir – zwłaszcza poczciwy Sam,
który przed posiłkiem oka nie zmrużył – nie wiem, czy dlatego, że lękał się
stracić wspaniały apetyt, czy też ze strachu przede mną. Nie jest zdrowo spać
natychmiast po jedzeniu, tym bardziej gdy się jadło pierwszy raz do syta po
długim poście. Pogawędzimy trochę. Wędrując z Rivendell przeżyliście
niewątpliwie mnóstwo przygód wartych opowieści. Wy ze swej strony na pewno też
pragniecie od nas dowiedzieć się czegoś o krajach, do których trafiliście.
Mówcie jak najwięcej o moim bracie Boromirze, o starym Mithrandirze, o
szlachetnym plemieniu z Lothlorien.
Frodo,
już wyspany, był chętny do rozmowy. Ale choć jedzenie i wino rozwiązały mu
język, nie wyzbył się całkowicie ostrożności. Sam uśmiechał się i nucił pod
nosem, gdy jednak Frodo zaczął mówić, przysłuchiwał się milcząc i tylko czasem
dorzucał jakiś wykrzyknik na potwierdzenie słów swego pana.
Frodo opowiadał różne historie,
wciąż jednak omijał sprawę Pierścienia i zadania, którego podjęła się drużyna,
szeroko natomiast rozwodził się nad męstwem Boromira i podkreślał oddane przez
niego usługi czy to podczas spotkania z wilkami, czy w zaspach śnieżnych pod
Karadhrasem, a także w walce z orkami w kopalni Morii, gdzie zginął Gandalf.
Najbardziej wzruszyła Faramira opowieść o walce na moście.
-
Musiało to wzburzyć Boromira, że przyszło mu uciekać przed orkami – rzekł – czy
nawet przed straszliwym potworem, którego nazywacie Balrogiem. Boromir musiał
kipieć gniewem, mimo że uciekł ostatni.
-
Ostatni – przyznał Frodo. – Pamiętać jednak trzeba, że Aragorn nie miał prawa
narażać się, on jeden bowiem po stracie Gandalfa znał drogę i mógł wyprowadzić
nas z podziemi. Gdyby nie było nas, małoludów, którymi musieli opiekować się,
ręczę, że nie uciekłby wówczas z pola bitwy ani Boromir, ani Aragorn.
-
Może byłoby dla Boromira lepiej, gdyby był tam poległ razem z Mithrandirem –
powiedział Faramir – zamiast iść dalej na spotkanie losu, który go czekał nad
wodogrzmotami Rauros.
-
Może. Ale teraz opowiedz mi o swoich przygodach – rzekł Frodo, znowu odwracając
rozmowę od niebezpiecznego tematu. – Chciałbym coś więcej wiedzieć o Minas
Ithil, Osgiliath i niezdobytej Minas Tirith. Jakie macie nadzieje na utrzymanie
grodu w razie długiej wojny?
-
Jakie mamy nadzieje? – odparł Faramir. – Od dawna poniechaliśmy wszelkiej
nadziei. Miecz Elendila, jeżeli powróci, może na nowo jej iskrę wykrzesze, lecz
nie sądzę, by zdziałał coś więcej ponad to, że odroczy dzień klęski; chyba że
zjawi się inna jeszcze nieoczekiwana pomoc ze strony elfów albo ludzi. Nieprzyjaciel
bowiem wzrasta w siły, a my wciąż słabniemy. Naród nasz przeżywa zmierzch,
jesień, po której już nie rozkwitnie wiosna. Ludzie z Numenoru żyli na
rozległych obszarach wybrzeży i nadmorskich krajów, lecz w większości popadli w
zepsucie i szaleństwa. Wielu rozmiłowało się w ciemnościach i czarnej magii.
Niektóre plemiona całkowicie oddały się próżniactwu i uciechom życia, inne zaś
biły się między sobą, aż wreszcie osłabionymi przez lenistwo lub niezgodę
zawładnęły złe, dzikie ludy.
Nikt
nie powie, że w Gondorze kiedykolwiek praktykowano czarną magię lub wymawiano
bodaj z czcią imię Nienazwanego. Dawna mądrość i piękno przyniesione z zachodu
długo żyły w królestwie synów Elendila i po dziś dzień tam przetrwały. Lecz
nawet sam Gondor także ściągnął na siebie upadek, gnuśniejąc po trosze i łudząc
się, że Nieprzyjaciel śpi, podczas gdy on był wprawdzie przepędzony z tych
stron, wcale jednak nie zmiażdżony. Śmierć wciąż była wśród nas, ponieważ
Numenorejczycy, jak zawsze, jak za dawnych lat królestwa, które wskutek tego
utracili, marzyli o nie kończącym się i niezmiennym życiu. Królowie budowali
grobowce wspanialsze niźli domy dla żyjących, z większą radością wymawiali
prastare imiona swoich przodków niż imiona potomków. Bezdzietni władcy
zasiadali w starodawnych pałacach rozmyślając o zamierzchłej świetności swego
rodu. W tajemnych komnatach uczeni przyrządzali potężne czarodziejskie napoje
lub z wysokości smukłych zimnych wież rzucali pytania gwiazdom. Ostatni król z
linii Anariona nie zostawił dziedzica.
Namiestnicy
wszakże byli roztropniejsi i szczęśliwsi. Roztropniejsi, bo werbowali do sił
zbrojnych ludzi z krzepkich plemion nadmorskich i dzielnych górali z Ered
Nimrais. Zawarli też sojusz z dumnym ludem północy, który często szarpał nasze
granice i był wojowniczy, ale z dawna związany z nami pokrewieństwem, nie tak
obcy jak dzicy Easterlingowie lub okrutni Haradrimowie. Dzięki temu za czasów
Kiriona, Dwunastego Namiestnika (ojciec mój jest dwudziestym szóstym z kolei),
pobratymcy z północy przybyli nam z odsieczą i brali udział w wielkiej bitwie
na polach Kelebrantu, kiedy to zniszczyliśmy nieprzyjaciół, którzy zagarnęli
nasze północne prowincje. Tych sojuszników nazywamy Rohirrimami, mistrzami
koni; odstąpiliśmy im prowincję Kalenardhon, która odtąd zwie się Rohanem. Kraj
ten bowiem przez długie wieki był niemal bezludnym pustkowiem. Rohirrimowie
stali się naszymi sprzymierzeńcami, złożyli wiele dowodów wierności, wspierając
nas w potrzebie i strzegąc północnego pogranicza oraz Wrót Rohanu.
Przejęli
z naszych obyczajów i nauk, ile chcieli, co dostojniejsi wśród nich władają
naszą mową, lecz na ogół trzymają się we wszystkim wzorów, które im zostawili
przodkowie, i własnych tradycji, mówią zaś swoim językiem, przyniesionym z
północy. Są nam mili ci rośli mężowie i piękne niewiasty, nie mniej dzielne od
mężów, plemię złotowłose, jasnookie i krzepkie. Przypominają nam młodość
człowieczą z Dawnych Dni. Nasi uczeni w księgach powiadają, że łączy nas z
Rohirrimami prastare pokrewieństwo, należą bowiem do jednego z tych samych
Trzech Rodów co Numenorejczycy, pochodzą wszakże nie od Hadora Złotowłosego,
Przyjaciela Elfów, lecz od jednego z jego synowców czy krewnych, którzy nie
wywędrowali za morze uchylając się od wezwania.
My
bowiem w naszych dziejach rozróżniamy ludzi Wyżyn, albo ludzi Zachodu, czyli
Numenorejczyków; ludzi Średnich, albo ludzi Półmroku, i do tych zaliczamy
Rohirrimów oraz pokrewne im plemiona zamieszkujące po dziś dzień na dalekiej
północy; wreszcie Dzikich, czyli ludzi Ciemności.
Teraz
wszakże, gdy Rohirrimowie pod wielu względami do nas się zbliżyli, wyćwiczyli w
różnych umiejętnościach i ogładzili obyczaje, my zaś upodobniliśmy się do nich,
nie możemy już rościć prawa do nazwy ludzi Wyżyn. Jesteśmy dziś Średnimi
ludźmi, ludźmi Półmroku, lecz przechowujemy pamięć lepszych dni. Tak samo jak
Rohirrimowie kochamy obecnie wojnę i odwagę dla nich samych, zarówno ze względu
na cel, któremu służą, jak na radości, których pozwalają nam zaznawać.
Wprawdzie wciąż jeszcze wierzymy, że wojownik powinien mieć inną jeszcze wiedzę
i umiejętności prócz władania broną i żołnierskiego rzemiosła, lecz cenimy
żołnierzy ponad ludzi trudzących się innymi sprawami. Taki jest nakaz chwili.
Toteż Boromir dla swego wojennego męstwa cieszył się w Gondorze najwyższym uznaniem.
Był naprawdę dzielny. Od dawna Minas Tirith nie miało dziedzica równie
wytrwałego na trudy i równie mężnego w boju; nikt też tak potężnie jak on nie
umiał zadąć w Wielki Róg.
Faramir
westchnął i umilkł na długą chwilę.
-
Mało było o elfach w tych wszystkich opowieściach – odezwał się Sam, nagle
nabierając odwagi. Zauważył, że Faramir wspomina elfy zawsze z szacunkiem, i to
przejednało Sama, uspokajając jego podejrzliwość skuteczniej niż grzeczne
słowa, jadło i wino.
-
Mało – rzekł Faramir – bo nie zgłębiałem historii elfów i niewiele wiem o tym
plemieniu. To właśnie jedna z tych zmian, jakie zaszły w nas, kiedy z Numenoru
przesiedliliśmy się do Śródziemia. Skoro Mithrandir był towarzyszem waszej
wyprawy i rozmawialiście po drodze z Elrondem, wiecie zapewne, że przodkowie
Numenorejczyków walczyli u boku elfów w zamierzchłych wojnach, za co w nagrodę
otrzymali królestwo pośród morza, w zasięgu spojrzenia z Ojczyzny Elfów. Lecz
na obszarach Śródziemia za dni ciemności ludzie stracili łączność z elfami na skutek
podstępów Nieprzyjaciela a także z powodu nurtu czasu, który niósł każde plemię
w inną stronę po jego własnej drodze. Dziś ludzie lękają się elfów i nie ufają
im, niewiele o nich wiedząc. My zaś w Gondorze tak samo jak Rohirrimowie
staliśmy się podobni do innych ludzi. Rohirrimowie bowiem, chociaż są wrogami
Władcy Ciemności, nie ufają elfom i mówią o Złotym Lesie ze zgrozą.
Jednakże
są jeszcze wśród nas ludzie podtrzymujący z elfami w miarę możności znajomość i
niekiedy ten i ów wymyka się potajemnie do Lorien, a mało który wraca. Ja do
tych śmiałków nie należę. Sądzę, że w naszych czasach niebezpiecznie jest dla
śmiertelników z własnej woli szukać porozumienia z Najstarszym Plemieniem. Ale
zazdroszczę tym, którzy widzieli Białą Panią.
-
Panią z Lorien! Galadrielę! – wykrzyknął Sam. – Ach, gdyby ją pan mógł ujrzeć!
Ja, proszę pana, jestem prosty hobbit, ogrodnik z zawodu, nie znam się na
poezji, w każdym razie nie umiem wierszy układać, chyba że jakiś żarcik
rymowany mi się uda, a i to rzadko, na prawdziwy poemat nigdy bym się nie
zdobył... No, więc nie umiem powiedzieć tego, co bym chciał. To trzeba
zaśpiewać. Żeby tu był Obieżyświat, czyli, chciałem rzec, Aragorn, albo stary
pan Bilbo, ci by umieli! Szkoda, że nie potrafię o niej ułożyć pieśni. Jest piękna,
urocza! Czasem jak ogromne drzewo w kwiatach, czasem jak biłay narcyz, drobny i
smukły. Twarda jak diament, łagodna jak światło księżyca. Ciepła jak promień
słońca, zimna jak gwiazda. Dumna i daleka jak szczyt w śniegach, wesoła jak
wiejska dziewczyna, która wiosną wplata stokrotki w warkocze. Ale ja gadam i
gadam, a wszystkich słów za mało, żeby jej oddać sprawiedliwość.
-
Musi być naprawdę urocza – rzekł Faramir. – Niebezpiecznie piękna.
-
Nic nie wiem o tym, żeby była niebezpieczna – odparł Sam. – Uważam, że ludzie
biorą niebezpieczeństwo z sobą do Lorien, znajdują tam tylko to, co sami
przynieśli. Może zresztą słusznie widzą w niej istotę niebezpieczną, bo ma w
sobie wielką siłę. Można się o nią rozbić jak łódź na skale, można zatonąć jak
hobbit w rzece; ale czy wolno winić skałę albo rzekę? A właśnie Boro...
Sam
urwał i oblał się rumieńcem.
-
Tak? Boromir? Co chciałeś powiedzieć? – podchwycił Faramir. – Czy Boromir z
sobą przyniósł do Lorien niebezpieczeństwo?
-
Tak, z przeproszeniem pańskim, przyniósł je z sobą, chociaż taki był z niego
wspaniały człowiek, jeśli wolno tak się wyrazić. Pan zresztą od początku był na
tropie. Dobrze się Boromirowi przyglądałem i pilnie go słuchałem przez cały
czas wędrówki z Rivendell. Musiałem strzec mego pana, rozumie się, nie znaczy
to wcale, żebym do Boromira nie miał zaufania. I myślę, że właśnie w Lorien
Boromir jasno zrozumiał to, czego ja się już przedtem domyśliłem, i zrozumiał
to, czego pragnie. A pragnął Pierścienia, pragnął go, odkąd go zobaczył.
-
Sam! – krzyknął Frodo przerażony. Zamyślił się na długą chwilę i nagle ocknął z
zadumy, lecz już poniewczasie.
-
Rety! – jęknął Sam blednąc i zaraz potem czerwieniejąc gwałtownie. – Znowu
palnąłem głupstwo. Rację miał Dziadunio, kiedy mówił: „Ile razy otworzysz usta,
lepiej zatkaj je prędko, choćby własną piętą”. O, rety, rety!
-
Niech pan słucha, kapitanie – zwrócił się do Faramira zbierając całą odwagę, na
jaką go było stać. – Proszę, niech pan nie wykorzysta przeciw mojemu panu
głupoty jego sługi. Pan tak pięknie mówił o elfach i tak dalej, że zapomniałem
się wreszcie. Ale nie sztuka pięknie mówić, trzeba pięknie postępować – jak
powiada hobbickie przysłowie. To będzie próba pańskiej wspaniałomyślności.
-
Tak i ja sądzę – odparł Faramir z wolna i bardzo łagodnie, uśmiechając się
dziwnie. – A więc mamy rozwiązanie wszystkich zagadek. Jedyny Pierścień, o
którym mniemano, że zginął raz na zawsze dla świata. I Boromir chciał go
odebrać przemocą? A tyś uciekł? Biegłeś tyle mil, żeby wpaść prosto w moje
ręce! W górach, na pustkowiu, mam was w swojej mocy, dwóch niziołków przeciw
setce żołnierzy, których mogę skrzyknąć w jednej chwili, i Pierścień nad
pierścieniami. Piękny dar losu! Faramir, kapitan Gondoru, ma w tej próbie dać
miarę swej wspaniałomyślności. Ha!
Wstał,
wyprostował się, ogromny, a szare jego oczy rozbłysły. Frodo i Sam zerwali się
ze stołków, skoczyli pod ścianę, wsparli się o nią plecami; ręce ich gorączkowo
sięgnęły mieczy. Zapadła cisza. Wszyscy zebrani w pieczarze wojownicy przerwali
rozmowy i ze zdumieniem patrzyli na hobbitów. Lecz Faramir usiadł z powrotem,
zaśmiał się z cicha i zaraz znowu spoważniał.
-
Biedny Boromir! Za ciężka dla niego była ta próba! – odezwał się w końcu. –
Dorzuciliście jeszcze cięższe brzemię do mego żalu, dziwni przybysze z dalekich
krajów, przynoszący niebezpieczeństwo między ludzi! Ale okazuje się, że ja
lepiej umiałem poznać się na niziołkach niż niziołki na człowieku. My, ludzie z
Gondoru, jesteśmy prawdomówni. Rzadko się chełpimy, a jeśli coś przyrzekamy,
raczej zginiemy, niż złamiemy słowo. Powiedziałem: „Nie schyliłbym się po
niego, nawet gdyby leżał na gościńcu”. Toteż nawet gdybym był człowiekiem
zdolnym pożądać takiej rzeczy, i jakkolwiek mówiąc to nie wiedziałem jeszcze,
czym ona jest naprawdę, uważałbym, że te słowa mnie wiążą, i nie postąpiłbym
wbrew własnemu oświadczeniu.
Mnie
jednak wcale nie kusi ta rzecz. Może po prostu dość mam wiedzy, żeby rozumieć,
iż są pewne niebezpieczeństwa, od których człowiek powinien uciekać. Siadajcie,
bądźcie spokojni. Pociesz się, Samie. Wygadałeś się mimo woli, widocznie los
tego chciał. Serce masz mądre zarówno jak wierne, ono widzi jaśniej niż twoje
oczy. Bo jakkolwiek wyda wam się to dziwne, nie naraziliście się na żadne
niebezpieczeństwo, wyjawiając mi tę tajemnicę. Kto wie, Samie, może właśnie tym
sposobem pomogłeś swemu panu, którego tak kochasz. Twój błąd wyjdzie wam na
dobre, o ile to ode mnie będzie zależało. Pociesz się, samie. Lecz nigdy więcej
nie wymawiaj nazwy tej rzeczy głośno. Ten jeden raz wystarczy.
Hobbici
wrócili na swoje miejsca i siedzieli cichutko. Żołnierze znowu zajęli się
popijaniem wina i rozmową, sądząc, że ich dowódca żartował z gośćmi i że ta
zabawa się skończyła.
-
Teraz nareszcie rozumiemy się wzajemnie dobrze, mój Frodo! – rzekł Faramir. –
Jeżeli wziąłeś tę rzecz w powiernictwo, nie pragnąc jej, posłuszny prośbie
innych osób, zasłużyłeś na mój szacunek i na moje współczucie. Podziwiam cię
też, że trzymasz ją w ukryciu i nie używasz jej. Jesteście dla mnie istotami z
nieznanego plemienia i nieznanego świata. Czy wszyscy wasi współplemieńcy są do
was podobni? Wasz kraj musi być dziedziną spokoju i pogody, ogrodnicy zaś
cieszą się pewnie wielkim poważaniem.
-
Nie wszystko jest u nas doskonałe – odparł Frodo – lecz ogrodników rzeczywiście
bardzo szanujemy.
-
Nawet tam, w swoich ogrodach, znacie pewnie zmęczenie, jak każda istota pod
słońcem. Cóż dopiero tutaj, z dala od domu i po długiej podróży. Dość na
dzisiaj rozmów. Uśnijcie obaj spokojnie, jeśli zdołacie. Nie bójcie się, ja nie
chcę tej rzeczy zobaczyć ani dotknąć, nie chcę też wiedzieć o niej więcej, nie
wiem (wiem już za wiele!), aby nie skusiła mnie podstępem i abym się w tej
próbie nie okazał gorszy niż Frodo, syn Droga. Idźcie teraz spocząć, lecz
przedtem powiedzcie tylko, jeżeli możecie, dokąd zamierzacie stąd się udać i co
robić. Ja bowiem muszę czuwać, czekać, rozmyślać. Czas upływa. Rankiem każdy z
nas pospieszy swoją drogą.
Frodo
po pierwszym wstrząsie strachu przez długą chwilę drżał cały. Teraz ogromne
zmęczenie mgłą przysłoniło mu oczy. Nie miał już siły dłużej udawać i opierać
się pytaniom.
-
Szukałem drogi do Mordoru – powiedział słabym głosem. – Szedłem ku Gorgoroth.
Muszę odnaleźć Górę Ognia i rzucić tę rzecz w Szczeliny Zagłady. Tak kazał
Gandalf. Ale myślę, że nigdy nie dojdę do celu.
Faramir
chwilę patrzał na niego z powagą i zdumieniem. Widząc, że hobbit chwieje się na
nogach, dźwignął go łagodnie w ramionach, zaniósł na legowisko i otulił ciepło.
Frodo natychmiast zapadł w głęboki sen. Tuż obok ustawiono drugie łóżko dla
jego sługi. Sam zawahał się na moment, po czym z niskim ukłonem zwrócił się do
Faramira:
-
Dobranoc! Wygrałeś, szlachetny panie.
-
Doprawdy? – spytał Faramir.
-
Kruszec okazał się najwyższej próby.
Faramir
przyjął to z uśmiechem.
-
Śmiałego sługę ma Frodo! – rzekł. – Ale niech tam! Pochwała z zacnych ust jest
najwyższą nagrodą. Nie zasłużyłem na nią jednak. Nie miałem bowiem pokusy ani
chęci postąpić inaczej.
-
Wierzę – odparł Sam. – Powiedziałeś, szlachetny panie, że mój pan ma w sobie
coś z elfa. To prawda. Ja wszakże powiem, że w tobie, panie, jest też coś, co
mi przypomina... no tak! Czarodzieja Gandalfa!
-
To możliwe – rzekł Faramir. – Może wyczuwasz daleki wiew powietrza Numenoru.
Dobranoc!
Rozdział 6
Zakazane jezioro
B |
udząc się Frodo ujrzał schylonego nad sobą Faramira. Na
mgnienie oka zawładnął nim dawny strach i hobbit usiadł cofając się pod ścianę.
-
Nie masz się czego obawiać – rzekł Faramir.
-
Czy to już rano? – spytał ziewając Frodo.
- Jeszcze nie, lecz noc ma się ku końcowi, a księżyc
zachodzi. Czy chcesz go zobaczyć? Chciałbym też w pewnej sprawie zasięgnąć
twojej rady. Przykro mi, że musiałem przerwać ci spoczynek. Czy pójdziesz ze
mną?
-
Pójdę – odparł Frodo wstając. Dreszcz nim wstrząsnął, gdy wychynął z ciepłych
koców i futer. Zimno było w pieczarze, gdzie nie palono ogniska. Szum wody
rozlegał się głośno wśród ciszy. Hobbit zarzucił płaszcz i poszedł za
Faramirem.
Sam
budząc się nagle, jakby ostrzeżony czujnym instynktem, od razu spojrzał na
puste legowisko swego pana i zerwał się na równe nogi. Zobaczył dwie ciemne
sylwetki, Froda i wysokiego mężczyzny rysujące się na tle sklepionej bramy,
którą teraz wypełniało blade, białawe światło. Pobiegł ku nim między rzędami
wojowników, śpiących na siennikach wzdłuż ścian. Mijając bramę spostrzegł, że
Zasłona wygląda teraz jak olśniewający welon jedwabny, przetykany perłami i
srebrem, jak topniejące sople księżycowej poświaty. Nie zatrzymał się jednak,
żeby podziwiać ten widok, i skręcił za swoim panem w wąskie drzwiczki, otwarte
w ścianie pieczary.
Szli najpierw ciemnym korytarzem,
potem po mokrych stopniach schodów w górę, aż znaleźli się na małej, płaskiej
platformie wyciosanej w skale i rozjaśnionej bladym światłem, płynącym z nieba
przez otwór wycięty wysoko u szczytu długiego szybu. Stąd schody rozchodziły się:
jedne, jak się zdawało, prowadziły na stromy brzeg potoku, drugie zwrócone były
w lewo. Tam właśnie prowadził hobbitów Faramir. Schody zbudowane były jak w
wieży, na kształt zwiniętej spirali.
Wreszcie wydostali się z ciemności
kamiennych ścian i rozejrzeli wkoło. Stali na szerokiej, płaskiej skale, niczym
nie ogrodzonej. Z prawej strony, od wschodu, potok z pluskiem zeskakiwał z
nielicznych tarasów, dalej zaś spływał po stromiźnie gładko wyżłobionym
korytem; ciemna, wzburzona woda pieniła się i toczyła wśród wirów niemal tuż u
ich stóp i znikała na podciętej krawędzi przepaści, która ziała po prawej
stronie. Nad jej brzegiem zapatrzony w jej głąb stał milczący wojownik.
Frodo przez chwilę śledził wzrokiem
kręte i strome przesmyki wodne, potem spojrzał górą w dal. Świat był cichy,
chłodny, jakby zbliżał się już brzask. Nad zachodnim widnokręgiem księżyc
zniżał się, pełny i jasny. Blade opary migotały w rozległej dolinie; szeroki
parów kipiał srebrną mgłą, a jego dnem toczyły się w nocnym chłodzie fale Anduiny.
Za rzeką kłębiły się czarne ciemności, a w nich tu i ówdzie połyskiwały zimne,
ostre, obce i białe jak zęby upiora szczyty Ered Nimrais, Białych Gór Królestwa
Gondoru, okryte wiecznym śniegiem.
Długą chwilę Frodo stał na tym
kamiennym wzniesieniu i dreszcz przejął go na myśl, że może tam, pośród
przesłoniętych ciemnością rozległych przestrzeni, jego przyjaciele wędrują lub
może śpią, jeśli nie leżą martwi pod całunem mgły. Po co Faramir przywiódł go
tutaj i wyrwał z błogiego zapomnienia snu?
Sam stawiał sobie również to pytanie
i nie mógł powstrzymać się od szepnięcia paru słów, łudząc się, że nikt prócz
Froda ich nie usłyszy:
-
Piękny widok, panie Frodo, trudno zaprzeczyć, ale ziąb przejmuje do kości, nie
mówiąc już o sercu. Co się dzieje?
Faramir
usłyszał i odpowiedział:
-
Księżyc zachodzi nad Gondorem. Piękny Ithil, opuszczając Śródziemie, spogląda
raz jeszcze na białe kędziory sędziwej Mindolluiny. Widok wart jest paru
dreszczy. Lecz nie dla tego widoku sprowadziłem was tutaj, a prawdę mówiąc, sama
w ogóle nie prosiłem na tę przechadzkę: jeśli mu zimno, płaci cenę własnej
zbytniej czujności. Łyk wina szybko was potem rozgrzeje. Patrzcie!
Posunął
się na krawędź przepaści i stanął obok wartownika. Frodo poszedł za nim, lecz
Sam nie ruszył się z miejsca. Nawet z dala od brzegu, na tej wilgotnej,
wysokiej platformie czuł się nieswojo.
Faramir i Frodo patrzyli w dół.
Daleko pod stopami widzieli białą wodę, która wlewała się do ogromnej, kipiącej
misy i wirowała w przepaścistym owalnym zagłębieniu pośród skał, póki nie
znalazła ujścia przez wąski przesmyk; tędy uciekała z szumem i pluskiem ku
spokojniejszym, bardziej równinnym okolicom. Skośne promienie księżyca sięgały
jeszcze podnóża wodospadu i lśniły na sfalowanej tafli jeziora. Nagle Frodo
spostrzegł na bliższym jego brzegu skulonego, małego stwora, lecz w tejże
chwili stwór dał nura do wody i zniknął tuż pod kipielą wodospadu, rozcinając
czarną toń tak cicho i gładko jak strzała z łuku lub obły kamyk.
Faramir zagadnął wartownika:
-
Co teraz powiesz o tym, Anbornie? Wiewiórka czy zimorodek? Czy nad ciemnymi
sadzawkami Mrocznej Puszczy żyją czarne zimorodki?
-
Nie wiem, co to za stwór, lecz z pewnością nie ptak – odparł Anborn. – Ma
cztery łapy i nurkuje na sposób człowieczy. Trzeba przyznać, że mistrz w tej
sztuce nie lada! Czego on szuka? Drogi poprzez Zasłonę do naszej pieczary?
Zdaje się, że tym razem nasz schron został wykryty. Mam z sobą łuk, a na obu
brzegach rozstawiłem też co najlepszych łuczników. Czekamy tylko na twój
rozkaz, żeby wypuścić strzały, kapitanie.
-
Co powiesz? Mamy strzelać? – spytał Faramir odwracając się żywo do Froda.
Frodo
przez chwilę nie odpowiadał.
-
Nie! – rzekł wreszcie. – Nie! Proszę was, nie strzelajcie!
Samowi
nie ochoty, lecz śmiałości zabrakło, żeby głośniej i szybciej krzyknąć: „Tak!”
Nie widział wprawdzie stwora, o którym była mowa, lecz bez trudu odgadł, kogo
Frodo zobaczył w dole.
-
A więc znasz tego stwora? – powiedział Faramir. – teraz, skoro go obaj
widzieliśmy, wytłumacz, dlaczego, twoim zdaniem, należy go oszczędzić. W
długich rozmowach tylko jeden raz wspomniałeś o trzecim, przygodnym towarzyszu,
a ja chwilowo nie wypytywałem o niego. Czekałem, aż go moi ludzie schwycą i
sprowadzą do mnie. Wysłałem najlepszych łowców na poszukiwania, on wszakże
wszystkim się wymykał tak, że nikt go nawet nie widział prócz tu obecnego
Anborna, któremu wczoraj wieczorem mignął o zmroku. Dziś jednak ów łotrzyk
dopuścił się gorszego przestępstwa niźli łowienie na wyżynie królików w sidła:
ośmielił się wtargnąć do Henneth Annun. Przypłaci zuchwalstwo życiem. Nie
pojmuję tego stwora! Tak skryty i zmyślny, a przychodzi kąpać się w jeziorku
pod naszym oknem. Czy myśli, że ludzie nocą śpią nie rozstawiając wart?
Dlaczego on to zrobił?
-
Można dać na to pytanie dwie odpowiedzi – odparł Frodo. – Po pierwsze, nie zna
ludzi, a chociaż jest chytry, może wcale nie wie, że tu się ukrywacie; wasz
schron dobrze jest zamaskowany. Po drugie, przypuszczam, że ściągnęło go tutaj
nieodparte pożądanie, silniejsze od przezorności.
-
Mówisz, że go tutaj coś przyciąga? – spytał Faramir ściszając głos. – czy to
możliwe, żeby wiedział o brzemieniu, które dźwigasz?
-
Tak. Ponieważ on dźwigał je przez długie lata.
-
On je dźwigał? – powtórzył Faramir tłumiąc okrzyk zdumienia. – Sprawa wikła się
w coraz to nowe zagadki! A więc czyha na tę rzecz?
-
Być może. Jest mu droga i cenna. Ale nie to miałem na myśli.
-
Czegóż zatem szuka tutaj?
-
Ryb – rzekł Frodo. – Patrz!
Spojrzeli
w dół ku ciemnemu jezioru. U dalekiego brzegu ukazała się mała, czarna głowa,
ledwie wychylona z głębokiego cienia pod skałami. Mignął srebrzysty błysk,
drobniutkie kręgi rozeszły się po wodzie. Stwór dopłynął do brzegu i z
nieprawdopodobną zwinnością jak żaba wyskoczył z wody na wysoką skarpę. Usiadł
i zaczął się wgryzać w mały, srebrzysty przedmiot, który połyskiwał przy każdym
ruchu jego palców, bo ostatnie promienie księżyca padały spoza kamiennej ściany
na ten koniec jeziora.
Faramir
roześmiał się z cicha.
-
Ryb! – powiedział. – Ten głód jest mniej niebezpieczny. A może nie! Ryby z
jeziorka Henneth Annun mogą kosztować go bardzo drogo.
-
Mam go na ostrzu strzały – odezwał się Anborn. – czy nie wolno mi jej wypuścić,
kapitanie? Prawo karze śmiercią każdego, kto bez pozwolenia wejdzie w tę
dolinę.
-
Czekaj, Anbornie – odparł Faramir. – Sprawa jest trudniejsza, niż ci się zdaje.
Co powiesz, Frodo? Dlaczego mamy go oszczędzić?
-
Jest nieszczęśliwy i głodny – powiedział Frodo – i nic nie wie o grożącym
niebezpieczeństwie. Gandalf, wasz Mithrandir, prosiłby cię, żebyś mu darował
życie, choćby dla tych powodów, zarówno jak dla innych jeszcze. Elfom zalecił
go oszczędzić. Nie wiem dokładnie, dlaczego: trochę się domyślam, lecz nie mogę
teraz o tym mówić. Ten stwór jest w jakiś sposób związany z moim zadaniem.
Dopókiś nas nie wykrył i nie uprowadził z sobą, on był naszym przewodnikiem.
-
Przewodnikiem? – zdumiał się znów Faramir. – Nowe dziwy! Na wiele jestem dla
ciebie gotów, mój Frodo, tego jednak nie mogę zrobić; jeśli zostawię na
wolności chytrego włóczęgę i pozwolę mu iść, gdzie zechce, może przyłączy się
do ciebie w dalszej drodze, a może wpadnie w łapy orków, którym wyśpiewa pod
grozą tortur wszystko, co wie. Trzeba go zabić albo wziąć do niewoli. Zabić,
jeżeli nie da się szybko pochwycić.
Jakże jednak doścignąć stwora tak zwinnego i przemyślnego inaczej niż strzałą z
łuku?
-
Pozwól, żebym cichutko zszedł do niego – rzekł Frodo. – Trzymajcie łuki napięte
i zastrzelcie przynajmniej mnie, jeżeli mój sposób zawiedzie. Na pewno nie
ucieknę.
-
Idź, a pospiesz się! – odparł Faramir. – Jeżeli wyjdzie z tej przygody żywy,
powinien ci wiernie służyć do końca swych nędznych dni. Anbornie, sprowadź
Froda na dół, ale idźcie bardzo ostrożnie. Ten stwór ma węch i słuch. Wezmę
twój łuk.
Anborn
mruczał z niezadowolenia, lecz poprowadził hobbita krętymi schodami na niższą
platformę, a z niej drugimi schodami dalej, aż doszli do wąskiego wyjścia
zarośniętego gęstwą krzaków. Frodo bezszelestnie przedarł się przez nie i
stanął na wysokim południowym brzegu górującym nad jeziorem. Było już teraz
ciemno, wodospad przybladł i zszarzał, odzwierciedlając ledwie nikły pobrzask,
który księżyc zostawił na zachodnim niebie. Golluma stąd nie widział. Posunął
się kilka kroków naprzód. Anborn cicho szedł za nim.
-
Dalej! – szepnął Frodowi do ucha. – Uważaj, po prawej stronie brzeg. Jeżeli
wpadniesz do wody, nikt cię nie wyratuje, chyba twój przyjaciel zimorodek.
Pamiętaj, że łucznicy stoją bardzo blisko, chociaż ich pewnie nie widzisz.
Frodo
wzorując się na Gollumie, pomagał sobie rękami, żeby pewniej trzymać się gruntu
i wymacywać przed sobą drogę. Skały były tu przeważnie płaskie i gładkie, lecz
śliskie. Zatrzymał się i nasłuchiwał. Zrazu nie słyszał nic prócz nieustannego
szumu wodospadu za sobą.. nagle blisko przed nim rozległ się świszczący szept:
- Ryby, dobre ryby. Biała twarz znikła, mój skarbie,
wreszcie znikła, tak. Teraz możemy spokojnie zjeść rybkę. Nie, nie, mój
skarbie, nie, spokojnie! Bo zginął nam skarb. Zginął. Podłe hobbity, złośliwe
hobbity. Poszły sobie, zostawiły nas samych, glum. Zabrały skarb. Biedny Smeagol
samiuteńki. Nie ma skarbu. Źli ludzie zabiorą go, ukradną mój skarb. Złodzieje.
Nienawidzimy ich. Ryby, dobre ryby. Dodadzą nam sił. Będziemy mieli bystre
oczy, mocne palce, tak, tak. Zadusimy ich wszystkich, żebyśmy tylko mieli
sposobność. Dobre ryby, dobre ryby!
Ten jego pomruk był niemal tak nieustanny jak szum wody,
przerywany jedynie mlaskaniem i bulgotem. Frodo słuchając tych odgłosów
wzdrygał się z litości i wstrętu. Marzył, by ten bełkot ustał wreszcie, by nie
musiał go nigdy już słuchać. Anborn przyczaił się tuż. Wystarczyłoby cofnąć się
do niego, szepnąć, żeby kazał łucznikom wypuścić strzały. Nie chybiliby pewnie,
bo Gollum, jedząc łapczywie, nie myślał o ostrożności. Jeden trafny strzał i
Frodo na zawsze pozbyłby się tego nieszczęsnego, wstrętnego głosu. Ale nie mógł
tego zrobić. Gollum miał pewne prawo do jego opieki. Sługa ma prawo do opieki
pana, nawet jeśli służy pod przymusem strachu. Gdyby nie Gollum, hobbici
zginęliby na Martwych Bagnach. Frodo czuł w głębi serca, że Gandalf na pewno
nie życzyłby sobie takiego postępku.
- Smeagolu! - zawołał cicho.
- Ryby, dobre ryby - syczał Gollum.
- Smeagolu! - trochę głośniej powtórzył Frodo. Gollum
umilkł. - Smeagolu, twój pan przyszedł po ciebie. Twój pan jest tutaj. Zbliż
się, Smeagolu.
Zamiast odpowiedzi usłyszał lekki syk, jakby Gollum
przez zęby wciągał oddech. - Chodź tutaj, Smeagolu - rzekł Frodo. - Jesteśmy w
niebezpieczeństwie. Ludzie zabiją cię, jeżeli tu cię znajdą. Chodź prędko,
jeżeli chcesz uniknąć śmierci. Chodź do swego pana.
- Nie! - odparł głos. - Pan niedobry. Porzucił Smeagola
i odszedł z nowymi przyjaciółmi. teraz niech pan czeka. Smeagol nie skończył
ryby.
- Nie ma czasu do stracenia! - rzekł Frodo. - Weź rybę z
sobą i chodź.
- Nie. Muszę skończyć rybę.
- Smeagolu! - zawołał Frodo z rozpaczą. - Skarb się na
ciebie pogniewa. Powiem skarbowi: spraw, żeby połknął ość i udławił się na
śmierć. Nigdy więcej nie skosztujesz ryb. Chodź, skarb na ciebie czeka!
Rozległ się przenikliwy syk. Z ciemności wypełznął na
czworakach Gollum niby pies przywołany z włóczęgi do nogi pana. Jedną na pół
zjedzoną rybę trzymał w zębach, drugą ściskał w garści. Zbliżył się do Froda
niemal nos w nos i obwąchał go. Blade oczy lśniły. Nagle wyjął z ust rybę i wyprostował się
przed hobbitem.
- Dobry pan! - szepnął. - Dobry hobbit, wrócił po
biednego Smeagola. Dobry Smeagol przyszedł do pana. Chodźmy teraz prędko, tak.
Między drzewami, póki obie Twarze nie świecą. tak, chodźmy!
- Pójdziemy - odparł Frodo - ale nie zaraz. Pójdę z tobą
tak, jak przyrzekłem. Powtarzam obietnicę! Ale nie zaraz. Jeszcze nie jesteś
bezpieczny. Uratuję cię, musisz jednak mi zaufać.
- Zaufać mojemu panu? - nieufnie spytał Gollum. -
Dlaczego? Gdzie jest ten drugi hobbit, ten zły, ordynarny hobbit? Gdzie on
jest?
- Tam na górze - odparł Frodo wskazując wodospad. - Nie
zostawię go tutaj samego. Musimy po niego wrócić.
Serce mu się ścisnęło. Te namowy zbyt były podobne do
wciągania w pułapkę. Nie obawiał się, co prawda, żeby Faramir pozwolił zabić
Golluma, lecz przypuszczał, że każe go uwięzić i spętać, a wówczas nieszczęsny,
zdradziecki stwór na pewno poczuje się zdradzony przez hobbita. Nigdy może nie
zrozumie ani nie uwierzy, że Frodo ocalił mu życie i że nie było innego sposobu
ratunku. Cóż bowiem mógł zrobić Frodo, jeśli chciał obu stronom w miarę
możności dochować wiary?
- Chodź, Smeagolu - rzekł - bo skarb rozgniewa się,
jeśli mnie nie posłuchasz. Wracamy w górę strumienia. Idź pierwszy.
Gollum przepełznął kawałek drogi tuż nad krawędzią,
chlipiąc i węsząc podejrzliwie. nagle zatrzymał się i podniósł głowę.
- Tu ktoś jest! - powiedział. - Nie tylko hobbit. -
Odwrócił się znienacka. W wyłupiastych oczach migotało zielone światełko. -
Niedobry pan! - syknął. - Zły! Podstępny! Fałszywy! - Splunął i wyciągnął
długie ramię zakończone białymi, chwytliwymi palcami.
W tym samym okamgnieniu ogromna, ciemna sylwetka Anborna
wynurzyła się tuż za nim. Człowiek dopadł Golluma, silną, ciężką ręką chwycił
go za kark i przygiął do ziemi. Stwór błyskawicznie skręcił się cały; wilgotny
i oślizły wił się niczym węgorz, a gryzł i drapał napastnika jak kot. Lecz z
mroku już wybiegło dwóch żołnierzy spiesząc z pomocą Anbornowi.
- Ani się rusz - powiedział jeden z nich do Golluma - bo
naszpikujemy cię tak, że się w jeża zmienisz. Ani się rusz!
Gollum opadł bezsilnie, jęcząc i płacząc. Ludzie
związali go dość brutalnie.
- Nie tak ostro! - odezwał się Frodo. - ten biedak nie
może się z wami mierzyć na siły. Starajcie się nie sprawiać mu bólu. On wówczas
także spokojniej się zachowa. Smeagolu! Nie bój się, oni ci nic złego nie
zrobią. Pójdę razem z tobą, nie spotka cię od ludzi żadna krzywda. Chyba że ja
także zginę z ich rąk. Zaufaj swojemu panu.
Gollum odwrócił się i splunął hobbitowi pod nogi.
Żołnierze podnieśli go z ziemi, nasunęli mu na głowę kaptur i powlekli z sobą.
Frodo szedł za nimi, bardzo zgnębiony. Przez ukryty w gąszczu otwór, a potem
schodami i korytarzami wrócili do pieczary. Płonęło kilka pochodni, ludzie
krzątali się, już zbudzeni. Sam, który tu czekał na Froda, obrzucił zagadkowym
spojrzeniem bezwładny tłumok wleczony przez żołnierzy.
- Złapali go? - spytał.
- Tak. Właściwie nie. Nie złapali - odparł Frodo. -
Przyszedł dobrowolnie do mnie, bo zaufał memu słowu. Nie chciałem, żeby go tak
porwano związanego. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy, ale przykro
mi okropnie, ze tak się to odbywa.
- Mnie też przykro - rzekł Sam - ale z tą nieszczęsną
pokraka nic się nie może odbywać przyzwoicie.
Jeden z żołnierzy skinął na nich i zaprosił do wnęki w
głębi pieczary. Faramir siedział w fotelu, a nad jego głową świeciła
umieszczona w niszy latarnia. Wskazał hobbitom stołki, a gdy siedli, rzekł do
podwładnego:
- Podaj gościom wino i każ przyprowadzić jeńca.
Przyniesiono wino, a po chwili zjawił się Anborn niosąc
w ramionach Golluma. Zdjął z jego głowy kaptur, postawił go na ziemi i został
przy nim, by go podtrzymywać na nogach. Gollum mrużył oczy maskując chytre
spojrzenie pod ciężkimi, bladymi powiekami. Wyglądał żałośnie, przemoczony do
nitki, ociekał wodą i cuchnął rybami; jedną z nich ściskał wciąż jeszcze w
garści. Rzadki kosmyki jak zbutwiałe wodorosty zwisały mu nad kościstym czołem
i pociągał zasmarkanym nosem.
- Rozwiążcie! Rozwiążcie! - bełkotał. - Sznur nas rani,
tak, rani nas, a przecież nic złego nie zrobiliśmy.
- Nic złego nie zrobiłeś? - rzekł Faramir patrząc na
nieszczęśnika przenikliwie, lecz z kamienną twarzą, w której nie było ani
gniewu, ani zdumienia czy też litości. - Tak powiadasz? Nigdy nie popełniłeś
nic takiego, żeby zasłużyć na więzy lub jeszcze cięższą karę? Jednakże nie do
mnie należy sąd nad tobą za tamte sprawy. Dziś ujęliśmy cię tam, gdzie nie
wolno wchodzić pod grozą śmierci. Za ryby z tej sadzawki trzeba drogo płacić.
Gollum wypuścił rybę z ręki.
- Nie chcę ryb - powiedział.
- cena nie jest nałożona na ryby - rzekł Faramir. - Karzemy
śmiercią za wtargnięcie w ten zakątek gór, za jedno spojrzenie na jezioro.
Darowałem ci dotychczas życie na prośbę Froda, który twierdzi, że ma wobec
ciebie jakieś długi wdzięczności. Ale musisz się przede mną usprawiedliwić. Jak
się nazywasz? Skąd przyszedłeś? Dokąd idziesz? Czego szukasz?
- Zabłąkani jesteśmy, zabłąkani - odparł Gollum. - Nie
mamy imienia, niczego nie szukamy, straciliśmy skarb, nie zostało nam nic.
Tylko pustka. Tylko głód, tak, głód. Za kilka rybek, za marne ościste rybki,
chcą biedne stworzenie karać śmiercią. taka jest ich mądrość, taka
sprawiedliwość, taka wielka sprawiedliwość.
- Może nie jesteśmy bardzo mądrzy - powiedział Faramir -
ale sprawiedliwi z pewnością na tyle, na ile nasza niewielka mądrość pozwala.
Rozwiąż mu pęta, Frodo!
Faramir wyciągnął zza pasa mały nożyk i podał go
Frodowi. Gollum, na swój sposób rozumiejąc ten gest, wrzasnął i padł na ziemię.
- Spokojnie, Smeagolu! - rzekł Frodo. - Powinieneś mi
zaufać. Nie opuszczę cię w biedzie. Odpowiadaj na pytania, jak umiesz
najuczciwiej. To ci nie zaszkodzi, lecz właśnie pomoże.
Przeciął powróz krępujący napięstki i kostki Golluma,
podniósł go z ziemi.
- Podejdź bliżej! - rozkazał Faramir. - Patrz mi w oczy!
Czy wiesz, jak się nazywa to miejsce? Czy byłeś tu już kiedyś?
Gollum z wolna podniósł powieki, niechętnie zwrócił ku
Faramirowi ślepia; nie tliła się w nich teraz ani odrobina światła, blade i
matowe spoglądały przez chwilę w jasne, nieustraszone oczy rycerza z Gondoru.
Zaległa głucha cisza. Nagle Gollum spuścił głowę, skurczył się i przypadł do
ziemi dygocąc na całym ciele.
- Nie wiemy, nie chcemy wiedzieć - zajęczał. - Nigdy tu
nie byliśmy. Nigdy więcej nie przyjdziemy.
- Są w twoim umyśle zatrzaśnięte drzwi i zamknięte okna,
a za nimi ciemne komory - rzekł Faramir. - Powiedziałeś jednak, jak sądzę,
prawdę. Na twoje szczęście. Jaką przysięgę złożysz, żeby mi zaręczyć, że nigdy
tutaj nie wrócisz i że nigdy słowem ani znakiem nie wskażesz drogi do tego
miejsca żadnemu żywemu stworzeniu?
- Mój pan wie - odparł Gollum zerkając z ukosa na Froda.
- Tak, pan wie. Przyrzekliśmy naszemu panu, jeśli nas uratuje. Przysięgniemy
skarbowi, tak! - Przyczołgał się do stóp Froda. - Uratuj nas, dobry panie! -
zaskomlał. - Smeagol obiecuje skarbowi, obiecuje uczciwie. Nigdy nie wróci, nie
powie ani słowa. Tak, skarbie!
- czy tobie to wystarcza, Frodo? - spytał Faramir.
- Tak - rzekł Frodo. - Masz do wyboru albo zadowolić się
tą przysięgą, albo postąpić, jak wymaga twoje prawo. Nic bowiem innego od tego
jeńca nie usłyszysz. lecz ja mu przyrzekłem, że nie dozna krzywdy, jeśli
pójdzie ze mną. Nie chciałbym, żeby się zawiódł na moim słowie.
Faramir długą chwilę milczał zamyślony.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Oddaję cię w ręce
twojego pana. Frodo, syn Droga, niech powie, co chce z tobą zrobić.
- Ależ ty, szlachetny kapitanie, jeszcze nie
powiedziałeś, co zamierzasz zrobić z Frodem! - odparł z ukłonem hobbit. - Póki
zaś Frodo nie zna twojej woli, nie może układać planów dla siebie i swoich
towarzyszy. Odroczyłeś wyrok do rana, lecz dzień już świta.
- Ogłoszę więc swoją wolę - rzekł Faramir. - Co do
ciebie, Frodo, to na mocy władzy, udzielonej mi przez mego władcę, przyznaję ci
swobodę ruchów w granicach Gondoru aż po najdalsze kresy starego królestwa.
zastrzegam jedynie, że ani ty, ani żaden z twych towarzyszy nie ma prawa bez
wyraźnego wezwania powrócić do tej kryjówki. Daję ci ten przywilej na jeden rok
i jeden dzień od dziś, potem nie będzie ci już przysługiwał, chyba że przed
upływem wyznaczonego terminu stawisz się w Minas Tirith przed obliczem władcy,
namiestnika królestwa. Wtedy bowiem poproszę go, by zatwierdził i przedłużył na
całe twe życie przywilej, który ode mnie otrzymałeś. Tymczasem każdy, kogo
weźmiesz pod swą opiekę, będzie miał we mnie również opiekuna, a tarcze Gondoru
go osłonią. Czy to ci starczy za odpowiedź?
Frodo ukłonił się nisko.
- Tak jest - rzekł - i oddaję się na twoje usługi, jeśli
mogą one mieć jakąś cenę w oczach tak szlachetnego i wielkiego rycerza.
- Cenie je wysoko - odparł Faramir. - A teraz powiedz:
czy bierzesz pod opiekę tego oto Smeagola?
- Biorę Smeagola pod swoją opiekę - oświadczył Frodo.
Sam westchnął głośno. Nie był to objaw zniecierpliwienia wobec przydługiej
wymiany uprzejmości, bo Sam, jak przystało hobbitowi, pochwalał ceremonie tego
rodzaju. Podobna rozmowa w Shire nie obeszłaby się bez większej jeszcze ilości
słów i ukłonów.
- A więc słuchaj!~- zwrócił się Faramir do Golluma. -
Zapadł nad tobą wyrok śmierci, lecz póki będziesz się trzymał Froda, włos ci
nie spadnie z głowy, a przynajmniej nikt z nas cię nie tknie. Gdyby wszakże
spotkał cię któryś z żołnierzy Gondoru wałęsającego się bez Froda, wykona
wyrok. I niechaj cię śmierć dosięgnie, w granicach tego królestwa lub poza nim,
jeżeli będziesz źle służył swojemu panu. Teraz odpowiedz: dokąd zamierzasz iść?
Frodo poświadczył, że byłeś jego przewodnikiem. Dokąd go prowadzisz?
Gollum milczał.
- Muszę to wiedzieć - rzekł Faramir. - Odpowiedz albo
odwołam ułaskawienie.
Gollum wciąż milczał.
- Ja odpowiem za niego - odezwał się Frodo. - Na moje
żądanie zaprowadził mnie do Czarnej Bramy, lecz okazało się, że nie można jej
przekroczyć.
- Nie ma otwartych wrót do Bezimiennego Kraju -
powiedział Faramir.
- Widząc to zawróciliśmy na drogę południową - ciągnął
dalej Frodo - przewodnik bowiem mówił, że jest, a przynajmniej może być,
ścieżka dostępna w pobliżu Minas Ithil.
- Minas Morgul - rzekł Faramir.
- Nie wiem dokładnie - powiedział Frodo - lecz podobno
ścieżka wspina się pod górę północnym stokiem doliny, nad którą stoi stary
gród. Wznosi się na wysoką przełęcz, a potem schodzi do... do krainy leżącej za
górami.
- Czy znasz nazwę tej przełęczy? - spytał Faramir.
- Nie - odparł Frodo.
- To jest Kirith Ungol.
Gollum syknął przenikliwie i zaczął mamrotać pod nosem.
- czy tak brzmi nazwa przełęczy? - spytał Faramir
zwracając się do niego.
- Nie! - wrzasnął Gollum piskliwie, jakby go ukłuto. -
Tak, tak, słyszeliśmy kiedyś tę nazwę. Ale cóż dla nas nazwa znaczy? Pan
powiedział, że musimy się tam dostać. Trzeba szukać jakiejś drogi. A nie ma
innej, nie, nie ma.
- Nie ma innej? - rzekł Faramir. - Skąd wiesz? Kto
zbadał wszystkie pogranicza królestwa ciemności? Długo, z namysłem przyglądał
się Gollumowi. Potem odezwał się znowu: - Odprowadź jeńca, Anbornie. Traktuj go
łagodnie, lecz nie spuszczaj z oka. A ty, Smeagolu, nie próbuj skakać w
wodospad. Skały tam maja tak ostre zęby, że zginąłbyś przedwcześnie. Idź stąd,
a weź tę swoją rybę.
Anborn wyszedł popychając przed sobą skulonego Golluma.
Nad wejściem do wnęki zaciągnięto zasłonę.
- Myślę, mój Frodo, że nieroztropnie postępujesz - rzekł
Faramir. - Nie powinieneś trzymać przy sobie tego przewodnika. To stwór
nikczemny.
- Nie, nie jest nikczemny na wskroś - odparł Frodo.
- Może nie na wskroś - powiedział Faramir - lecz zło
przeżera go jak rak, coraz głębiej. On cię nie doprowadzi do niczego dobrego.
Jeżeli się z nim rozstaniesz, dam mu list żelazny i eskortę do tego miejsca na
granicy Gondoru, które sobie sam wybierze.
- Nie zgodziłby się na to - odparł Frodo. - Poszedłby za
mną tak, jak idzie już od dawna moim tropem. Przyrzekłem zresztą i wiele razy
powtórzyłem przyrzeczenie, że wezmę go w opiekę i pójdę, dokąd mnie prowadzi.
Nie żądasz chyba ode mnie, abym złamał słowo?
- Nie - rzekł Faramir. - Lecz serce moje tego pragnie.
Co innego samemu nie dochować wiary, a co innego radzić przyjacielowi, aby
złamał słowo, szczególnie, kiedy bezwiednie na własną zgubę związał się
przyrzeczeniem. Ale - nie! Musisz Golluma ścierpieć przy sobie, jeśli zechce
iść z tobą. Nie sądzę wszakże, abyś był obowiązany do wyboru drogi przez przełęcz
Kirith Ungol, o której twój przewodnik nie powiedział ci wszystkiego, co wie.
To wyczytałem jasno w jego myślach. Nie idź na Kirith Ungol.
- Gdzież więc mam iść? - spytał Frodo. - Z powrotem do
Czarnej Bramy i zdać się na łaskę lub niełaskę wartowników? Co wiesz o tej
przełęczy, że nazwa jej budzi w tobie tyle grozy?
- Nie wiem nic pewnego - odparł Faramir. - My, ludzie z
Gondoru, nie zapuszczamy się tymi czasy na wschód od gościńca, nikt spośród
młodego, mojego pokolenia tak daleko nie był ani też nie wspinał się na Góry
Cienia. Znamy je tylko ze starych opowieści i pogłosek, które przetrwały z
dawnych lat. To jednak pewne, że na przełęczach nad Minas Morgul czyhają jakieś
złowrogie, straszne moce. Starcy i uczeni, którzy zbadali tajniki wiedzy,
bledną i milkną na dźwięk nazwy Kirith Ungol.
Dolina pod Minas Morgul bardzo dawno temu popadła we
władzę złych sił; nawet wówczas, gdy wygnany Nieprzyjaciel przebywał jeszcze
daleko, a większa część Ithilien należała do nas, stamtąd wiało grozą i
strachem. Jak ci wiadomo, stał tam ongi gród piękny i warowny, Minas Ithil,
bliźni brat naszej stolicy. Zawładnęli nim jednak ludzie nikczemni i dzicy,
których Nieprzyjaciel w pierwszym okresie swojej potęgi ujarzmił i wziął na
służbę; ci po jego upadku błąkali się bezdomni i bezpańscy. Mówią, że
przywódcami ich byli Numenorejczycy o spodlonych sercach; Nieprzyjaciel
obdarzył ich pierścieniami władzy i wyniszczył tak, że zmienili się w żywe
upiory, straszne i złe. Po jego wygnaniu zajęli Minas Ithil, osiedli tam,
obrócili gród i całą okolicę w ruinę. Zdawała się pusta, lecz wśród gruzów żył
strach. Tych dziewięciu wodzów przygotowało skrycie powrót swego władcy i
pomogło mu; sami też wzmogli się znów na siłach. Dziewięciu Jeźdźców wyruszyło
w świat przez straszną bramę, a my nie mogliśmy im zagrodzić drogi. Nie zbliżaj
się do ich twierdzy! Będziesz śledzony nieustannie. tam czuwa nigdy nie
usypiająca zła moc, stamtąd patrzy sto par nigdy nie przymykających się oczu.
Nie idź tą drogą.
- Dokąd więc radzisz iść? - spytał Frodo. -
Powiedziałeś, że nie możesz mi wskazać ani ścieżki ku górom, ani przejść przez
góry. lecz ja muszę się poza ich wał dostać, bo zobowiązałem się uroczyście
wobec całej Rady, że znajdę drogę lub szukając jej zginę. Gdybym zawrócił
wzdragając się przed ostatnią, najcięższą próbą, jakże mógłbym stanąć przed
elfami i ludźmi? Czy przyjąłbyś mnie w Gondorze, gdybym tam zjawił się z tym
brzemieniem, które noszę i które opętało szaleństwem twojego brata? Jaki urok
rzuciłoby na Minas Tirith? kto wie, czy wówczas dwie wieże Minas Morgul nie
spoglądałyby ku sobie ponad spustoszonym, zalanym zgnilizną krajem.
- Tego bym nie chciał - rzekł Faramir.
- Cóż więc chcesz, abym zrobił? - spytał Frodo.
- Nie wiem. Ale nie chcę, żebyś szedł na śmierć lub
mękę. Nie myślę też, by Mithrandir wybrał dla ciebie tę drogę.
- Skoro on zginął, muszę sam iść jedyną ścieżką, którą
znalazłem. Nie mam czasu na szukanie lepszej.
- Srogi przypadł ci los, beznadziejne zadanie - rzekł
Faramir. - Pamiętaj przynajmniej moją przestrogę: nie ufaj przewodnikowi, nie
ufaj temu Smeagolowi. ma już na sumieniu morderstwo. Wyczytałem to w jego
oczach. - Faramir westchnął. - Tak więc spotkał się nasze ścieżki i znów się
rozchodzą, Frodo, synu Droga. Ciebie nie trzeba łudzić próżnymi słowy. Wiedz,
że nie mam nadziei ujrzeć cię kiedykolwiek pod słońcem tej ziemi. Będę jednak
odtąd przyjacielem twoim i całego twojego plemienia. A teraz odpocznij, my
tymczasem przygotujemy ci prowiant na drogę.
Bardzo jestem ciekaw, jakim sposobem ten pokurcz Smeagol
znalazł się w posiadaniu owego skarbu, o którym wspominałeś, i jak go później
stracił; nie będę jednak trudził cię wypytując dziś o te sprawy. Jeżeli mimo
wszystko wrócisz do krainy żywych i siądziesz pod ścianą w blasku słońca
śmiejąc się z minionych trosk, będziesz musiał mi opowiedzieć całą historię
dokładnie. Póki nie nadejdzie ten dzień lub jakiś inny, którego nawet
czarodziejski kryształ Numenoru nie może nam objawić, żegnaj.
Faramir wstał, ukłonił się nisko Frodowi i rozsuwając
zasłonę przeszedł do pieczary.
Rozdział 7
Ku Rozstajowi Dróg
F |
rodo i Sam wrócili do swoich legowisk i czas jakiś
odpoczywali w milczeniu; dzień już się zaczynał i ludzie krzątali się dokoła.
Wreszcie przyniesiono hobbitom wodę do mycia i zaproszono do stołu nakrytego na
trzy osoby. Faramir siadł z nimi do śniadania. Nie kładł się ani na chwilę od
poprzedniego dnia, w którym jego oddział stoczył bitwę, lecz nie zdawał się
wcale zmęczony. Gdy się posilili, wstał.
- Głód nie dokuczy wam w drodze - rzekł. - Wasze zapasy
wyczerpały się, ale trochę prowiantu, stosownego w podróży, kazałem zapakować
wam do worków. Na brak wody nie będziecie się uskarżać, póki będziecie szli
przez Ithilien, nie pijcie jednak ze strumieni, które spływają z Imlad Morgul,
z Doliny Żywej Śmierci. Chcę wam jeszcze coś powiedzieć: Moi zwiadowcy i
strażnicy wrócili wszyscy, a niektórzy z nich dotarli w pobliże Morannonu.
Przynieśli dziwne wieści. Cała okolica w krąg opustoszała. Na drogach nie
widzieli żywej duszy, nie słyszeli kroków, głosu rogu ani nawet dźwięku naciąganej
cięciwy. Cisza pełna oczekiwania zalega nad Bezimiennym Krajem. Nie wiem, co to
znaczy. Na pewno jednak zbliża się moment wielkiej rozprawy. Nadciąga burza.
Spieszcie póki czas! Jeżeli jesteście gotowi, wyruszymy natychmiast. Wkrótce
słońce zaświeci nad królestwem cienia.
Przyniesiono hobbitom ich tobołki, znacznie teraz
cięższe, a także dwie grube laski z wygładzonego drzewa, okute żelazem i
opatrzone rzeźbionymi główkami, przez które przeciągnięte były rzemienne paski.
- Nie mam dla was darów godnych tej chwili pożegnania -
rzekł Faramir - weźcie jednak te laski. Mogą się przydać w wędrówce przez góry
i puszcze. Takich kijów używają mieszkańcy Białych Gór, lecz te przycięto na
waszą miarę i okuto na nowo. Zrobiono je z pięknego drzewa lebethron, które
jest ulubionym tworzywem naszych stolarzy i cieśli, a mają one ten dar, że
zgubione wracają zawsze do właścicieli. Oby nie straciły tej zalety i nie
zawiodły was w mrocznej krainie, do której idziecie!
Hobbici skłonili się w pas.
- Najgościnniejszy gospodarzu! - rzekł Frodo. - Elrond
Półelf przepowiedział mi, że w podroży spotkam przyjaźń ukrytą w głębi serca i
nieoczekiwaną. Prawdę mówił, bo nie mogłem spodziewać się od ciebie tyle
przyjaźni, ile mi okazałeś. dzięki tej niespodziance ze złej przygody wynikło
wiele dobrego.
Zaczęli się zbierać do wymarszu. Z jakiegoś zakamarka
przyprowadzono Golluma, który wyraźnie nabrał już otuchy, chociaż w dalszym
ciągu trzymał się jak najbliżej Froda unikając wzroku Faramira.
- Twemu przewodnikowi musimy zawiązać oczy - rzekł
Faramir - tobie jednak zarówno jak twojemu służącemu chętnie oszczędzimy tej
przykrości, jeśli sobie tak życzycie.
Gollum skrzeczał, wykręcał się, czepiał Froda, kiedy
żołnierze podeszli, by zawiązać mu oczy. Frodo więc powiedział:
- Załóżcie nam wszystkim trzem opaski, a zacznijcie ode
mnie, wówczas Smeagol przekona się, że nie macie złych zamiarów.
Tak też zrobiono, po czym wyprowadzono całą trójkę z
Henneth Annun. Jakiś czas wędrowali przez korytarze i schody, aż w pewnej
chwili owiała ich rześka, miła świeżość poranka. Szli dalej, wciąż jeszcze nic
nie widząc, pod górę i znowu łagodnym skłonem w dół. Wreszcie Faramir kazał im
odsłonić oczy.
Stali
znowu pod sklepieniem lasu. Szum wodospadu nie dochodził do ich uszu, bo od
rozpadliny, w której płynął potok, dzieliło ich wyciągnięte na południe długie
ramię wzgórza. Od zachodu pomiędzy drzewami prześwitywało światło, jakby tam,
za lasem, świat się kończył i poza jego krawędzią nie było nic prócz nieba.
- Tu ostatecznie rozchodzą się nasze drogi - rzekł
Faramir. - Jeżeli posłuchacie mojej rady, nie skręcicie stąd zaraz na wschód.
Pójdziecie prosto, w ten sposób bowiem wiele jeszcze mil przebędziecie pod
osłoną lasu. Od zachodu teren obrywa się nad dolinami niekiedy stromo, niekiedy
łagodniej, wydłużonym, pochyłym zboczem. Trzymajcie się wciąż w pobliżu tej
krawędzi i skraju lasu. Zrazu możecie, jak sądzę, wędrować nawet w świetle
dziennym. Cała okolica jest uśpiona i pozornie spokojna, złe oczy na chwilę
odwróciły się od niej. Bądźcie zdrowi i pospieszajcie, póki można.
Uścisnął hobbitów, zwyczajem swego plemienia pochylając
się nad nimi, kładąc ręce na ich ramiona i całując w czoła.
- Życzliwa myśl wszystkich ludzi dobrej woli towarzyszy
wam w drodze! - powiedział.
Ukłonili się aż do ziemi. Faramir zawrócił i nie
oglądając się już za siebie odszedł ku dwóm żołnierzom, którzy czekali w pewnym
oddaleniu. Hobbici z podziwem patrzyli, jak szybko umieją poruszać się ci
ludzie w zielonych ubraniach, zniknęli bowiem niemal w okamgnieniu wśród drzew.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Faramir, teraz był tylko las, pusty
i posępny; można by myśleć, że rycerz Gondoru przywidział im się we śnie.
Frodo
westchnął i odwrócił się twarzą na południe. Gollum, jakby umyślnie okazując
wzgardę dla pożegnalnych ceremonii, rozgrzebywał ziemię pod korzeniem drzewa.
"Śmierdziel już znowu chyba głodny? - pomyślał Sam. - Ano, zaczyna się
cała zabawa od nowa."
- Poszli sobie nareszcie? - spytał Gollum. - Źli,
wstrętni ludzie. Smeagola jeszcze kark boli, tak, boli jeszcze. Chodźmy stąd!
- Chodźmy - rzekł Frodo. - Ale jeśli umiesz tylko
złorzeczyć ludziom, od których doznałeś łaski, nie mów lepiej nic.
- Mój pan dobry - zaskrzeczał Gollum. - Smeagol
żartował. Zawsze przebacza, nie chowa urazy, tak, nawet do dobrego pana, który
go zawiódł. Tak, pan dobry, Smeagol też dobry.
Ani Frodo, ani Sam nic na to nie odpowiedzieli.
Zarzucili tobołki na plecy, ścisnęli kije w garści i ruszyli naprzód przez las
Ithilien. Dwakroć w ciągu tego dnia odpoczywali posilając się odrobiną prowiantu,
który do ich worków kazał zapakować Faramir. Byli zaopatrzeni w suszone owoce i
solone mięso na czas dłuższy, chleba zaś dostali tyle, ile mogli zjeść przez
pierwsze dni, póki nie stracił świeżości. Gollum nie tknął jadła.
Słońce
podnosiło się na niebie i przesunęło nad stropem lasu niewidzialne, potem
zaczęło się chylić złocąc pnie drzew od zachodniej strony, a wędrowcy wciąż
szli w chłodnym zielonym cieniu, w niezmąconej ciszy. Nawet ptaków nie było
słychać, jakby wszystkie stąd odleciały albo oniemiały.
Zmrok
wcześnie ogarnął milczące lasy; wędrowcy zatrzymali się jeszcze przed
zapadnięciem nocy, bardzo zmęczeni, bo przebyli co najmniej siedem staj od
wyjścia z pieczary. Frodo przespał noc na miękkiej ziemi pod starym drzewem.
Sam leżał obok niego, lecz nie zaznał spokoju, budził się, co chwila rozglądał
i nasłuchiwał. Gollum zniknął chyłkiem, gdy hobbici rozłożyli się na spoczynek.
Nie przyznał się, czy zasnął w jakiejś pobliskiej norze, czy też błąkał się
polując wśród ciemności po lesie, w każdym razie o pierwszym brzasku wrócił i
obudził hobbitów.
- Trzeba wstawać, tak, trzeba wstawać! - mówił. - Mamy
jeszcze daleką drogę, na południe i na wschód. Hobbici muszą się spieszyć!
D |
zień przeminął niemal tak samo jak poprzedni, z tą
jedynie różnicą, że cisza zdawała się wokół jeszcze głębsza, a powietrze
bardziej parne i w lesie zrobiło się duszno. Zbierało się jakby na burzę.
Gollum często przystawał węsząc, mruczał coś pod nosem i przynaglał do
pośpiechu.
Na
trzecim etapie dziennego marszu, pod wieczór, weszli w rzadszy las, gdzie
drzewa rosły większe, lecz rozproszone. Ogromne dęby skalne o potężnych pniach
stały, cieniste i godne, pośród szerokich polanek, tu i ówdzie przemieszane z
sędziwymi jesionami i olbrzymimi dębami, na których właśnie rozkwitały
brunatnozielone pąki. U ich stóp w jasnej, młodej trawie bielały kwiaty
jaskółczego ziela i anemonów, o tej porze zamykające już kielichy do snu. Na
milę w krąg zieleniły się liście leśnych hiacyntów, smukłe łodyżki kwiatów już
przebijały się przez pulchną glebę. Nie było widać nigdzie żywej duszy,
zwierzyny ani ptactwa, mimo to Golluma na otwartej przestrzeni zdjął strach i
wędrowcy posuwali się bardzo ostrożnie, chyłkiem przebiegając od drzewa do
drzewa.
Dzień
już dogasał, kiedy dotarli na skraj lasu. Usiedli pod starym, sękatym dębem,
który wyciągał pokrętne niby węże korzenie w dół po stromej, osypującej się
skarpie. Mieli przed sobą głęboką, mroczną dolinę. Na jej przeciwległym brzegu
las znowu stał się gęsty, szarobłękitny w posępnym wieczornym zmierzchu i
ciągnął się aż po widnokrąg na południe. Po prawej stronie, na zachodzie,
majaczyły odległe góry Gondoru rozjarzone odblaskiem łuny, zalewającej niebo. Z
lewej strony panowała już noc i piętrzyła się czarna ściana Mordoru. Z
ciemności wyłaniała się długa dolina i opadała stromo rozszerzającym się
stopniowo korytem ku Anduinie. Dnem jej płynął bystry potok. Frodo słyszał jego
kamienny głos, wyraźny w wieczornej ciszy. Wzdłuż potoku, na drugim jego brzegu
wiła się krętą, bladą wstążką droga ginąc w zimnej szarej mgle, której nie
przenikały promienie zachodzącego słońca. Hobbitowi zdawało się, że rozróżnia w
oddali wyrastające jakby z morza cieni omglone szczyty i poszczerbione
wieżyczki prastarych twierdz, ciemnych i opustoszałych. Odwrócił się do Golluma.
- Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał.
- Tak, panie. W niebezpiecznym miejscu. To droga z Wieży
Księżycowej do zburzonego grodu nad Rzeką; zburzony gród, tak, tak, złe
miejsce, pełne nieprzyjaciół. Niedobrze zrobiliśmy słuchając rady tamtego
człowieka. Hobbici oddalili się bardzo od ścieżki. teraz muszą iść w stronę
majaczącego w zmierzchu łańcucha górskiego. - Nie można iść tą drogą. Nie. Tą
drogą spod Wieży chodzą okrutni nieprzyjaciele.
Frodo spojrzał z góry na drogę. W tej chwili w każdym
razie nie było na niej nikogo. Zdawała się bezludna, opuszczona, a zbiegała w
dół ku pustce ruin ukrytych we mgle. Lecz coś złego czaiło się nad nią w
powietrzu, jakby rzeczywiście snuły się tam jakieś niedostrzegalne dla oczu
istoty. Froda dreszcz przebiegł, gdy spojrzał znowu na ledwie już widoczne w
ciemności odległe wieże, a plusk wody wydał mu się zimny i okrutny; był to
przecież głos Morgulduiny, zatrutego potoku spływającego z Doliny Upiorów.
- Co teraz zrobimy? - spytał. - Przeszliśmy dziś wiele mil.
Może cofniemy się w las i poszukamy jakiegoś zakątka, żeby odpocząć w ukryciu?
- W nocy kryć się nie trzeba – odparł Gollum. – To w dzień
hobbici muszą się odtąd chować, tak, w dzień.
- Dajże spokój! – powiedział Sam. – Musimy trochę odpocząć,
choćbyśmy nawet mieli ruszyć znów po północy. Będziemy wtedy mieli jeszcze
wiele godzin do świtu, zdążymy przejść porządny kawał drogi, oczywiście jeżeli
tę drogę znasz.
Gollum zgodził się niechętnie na popas i zawrócił pomiędzy
drzewa kierując się na wschód skrajem lasu. Nie pozwolił hobbitom rozłożyć się
do snu na ziemi w tak bliskim sąsiedztwie drogi, więc po krótkiej naradzie
postanowili wspiąć się wszyscy trzej na pień ogromnego dębu i usadowić w
rozwidleniu konarów; grube, rozłożyste gałęzie osłaniały ich dobrze, a kryjówka
stanowiła zarazem dość wygodne schronienie. Gdy noc zapadła, pod koroną drzewa
ciemność była nieprzenikniona. Frodo i Sam napili się wody i przegryźli chlebem
oraz suszonymi owocami, lecz Gollum od razu zwinął się w kłębek i usnął.
Hobbici nie zmrużyli tej nocy oczu.
Jakoś wkrótce po północy
Gollum się zbudził; nagle błysnął ku nim bladymi otwartymi ślepiami. Chwilę
nasłuchiwał i węszył, tym bowiem sposobem, jak już zauważyli od dawna,
rozpoznawał zwykle porę dnia.
- Czy odpoczęliśmy? Czy wyspaliśmy się dobrze? – spytał. –
Idziemy!
- Nie odpoczęliśmy i nie spaliśmy – odburknął Sam. – Ale
pójdziemy, skoro trzeba.
Gollum skoczył zwinnie z gałęzi spadając na cztery łapy,
hobbici nieco wolniej zsunęli się po pniu.
Ledwie stanęli na ziemi, ruszyli w drogę za przewodnictwem
Golluma, kierując się w ciemnościach opadającym w dół zboczem ku wschodowi.
Niewiele widzieli, noc bowiem była tak głęboka, że nieraz dopiero w ostatniej
chwili dostrzegali pień drzewa, nim się na niego natknęli. Teren był nierówny,
marsz utrudniony, lecz Gollum szedł pewnie. Prowadził hobbitów przez gąszcze i
kolczaste zarośla, czasem skrajem głębokiej rozpadliny albo czarnej jamy,
czasem osuwając się w głąb ciemnego, zarosłego krzakami jaru, by potem wspinać
się na jego drugi brzeg. Schodzili niekiedy w dół, lecz każdy następny stok
górował nad poprzednim i był od niego bardziej stromy. Toteż wznosili się coraz
wyżej. Na pierwszym postoju, gdy obejrzeli się za siebie, ledwie dostrzegli
strop lasu, z którego wyszli, rozpostarty niby gęsty, ogromny cień, plama nocy
ciemniejącej pod mrocznym, posępnym niebem. Od wschodu pełzła z wolna jak gdyby
ogromna czarna chmura pochłaniając nikłe, przyćmione gwiazdy. Księżyc chyląc
się ku zachodowi umknął przed jej pościgiem, lecz spowijała go w krąg obwódka
zgniłożółtej mgły. W końcu Gollum odwrócił się do hobbitów.
- Dzień już blisko – rzekł. – Hobbici muszą się spieszyć.
Nie jest bezpiecznie stać tak na otwartym miejscu w tej okolicy. Prędzej!
Przyspieszył kroku, oni zaś mimo znużenia podążali za nim.
Wkrótce zaczęli wspinać się na ogromny grzbiet pagórka, porośniętego gąszczem
kolczoliści, borówek i niskiej, szorstkiej tarniny; gdzieniegdzie tylko
otwierały się w zieleni łyse polany, wypalone świeżo ogniem. Im bliżej szczytu,
tym więcej było kolczastych krzewów, bardzo starych i wysokich, od dołu nagich
i wątłych, lecz w górze rozrośniętych bujnie i już rozkwitających żółtymi
pączkami, które jaśniały wśród ciemności i rozsiewały delikatną, słodką woń.
Pierwsze gałęzie wyrastały z pni tak wysoko, że hobbici mogli iść przez te
zarośla wyprostowani, jak przez długie galerie wysłane suchym, grubym,
szorstkim chodnikiem. Gdy dotarli do końca szerokiego grzbietu, zatrzymali się
i szukając kryjówki wpełzli pod zbity wał tarniny. Jej powykręcane gałęzie zwisały
aż do ziemi, a z ziemi pięły się na nie splątaną masą dzikie głogi. Głęboko w
tym gąszczu otwierała się pusta przestrzeń, jak gdyby altana podparta suchymi
gałęziami i nakryta stropem młodych liści oraz wiosennych pędów. Tu wędrowcy
leżeli długą chwilę, zbyt zmęczeni, żeby myśleć o jedzeniu, i przez otwierające
się w ścianach schronu szpary patrzyli, jak z wolna świta nowy dzień.
Lecz dzień
nie zaświtał jasny, po niebie rozlał się tylko bury, posępny półmrok. Na
wschodzie ciemnoczerwona łuna świeciła pod niskim pułapem chmur; nie była to
zorza poranna. Oddzielone od nich szeroką, stromą doliną piętrzyły się góry
Efel Duath, czarne i bezkształtne u podnóży, osłoniętych nieprzemijającą nocą,
ostre, poszarpane i zjeżone groźnie u szczytów, widocznych na tle krwawego
blasku. Dalej na prawo czerniało pośród mroku ogromne ramię górskie, wysunięte
ku wschodowi.
- Którędy stąd pójdziemy? – spytał Frodo. – Czy tam, za tym
czarnym masywem otwiera się zejście do doliny Morgul?
- Po co teraz o tym myśleć? – odparł Sam. – Z pewnością nie
ruszymy się z miejsca przed końcem dnia, jeżeli w ogóle można to dniem nazwać.
- Może, może – powiedział Gollum. – Ale musimy spieszyć się
do Rozstaja Dróg. Tak, tak, do Rozstaja. Tamtędy pójdziemy, tak, tamtędy mój
pan pójdzie.
Czerwona łuna przygasła nad Mordorem. Półmrok zgęstniał,
gdy ze wschodu podniosły się opary i zasnuły całą okolicę. Frodo i Sam zjedli
coś niecoś i ułożyli się do snu, lecz Gollum kręcił się niespokojnie. Nie
chciał tknąć jadła, przyjął od nich tylko łyk wody, a potem czołgał się wśród
krzaków węsząc i pomrukując. W pewnej chwili zniknął nagle.
- Poszedł pewnie na polowanie – rzekł Sam ziewając. Wedle
umowy on teraz miał się przespać, wkrótce też zapadł w głęboki sen. Śniło mu
się, że jest w Bag End i szuka czegoś w ogrodzie, ale ma na plecach ciężki wór,
który go przygniata do ziemi. Ogród był zachwaszczony i zarośnięty, ciernie i
paprocie wtargnęły na grządki pod żywopłotem u stóp pagórka.
- Tyle roboty, a ja taki zmęczony – mówił sobie. Naraz
przypomniało mu się, czego szuka. – Gdzie moja fajka? – powiedział i obudził
się w tym momencie.
- Ośle! – rzekł sam do siebie otwierając oczy i dziwiąc
się, dlaczego leży w krzakach. – Masz ją przecież w swoim tobołku!
Wtedy dopiero uprzytomnił sobie po pierwsze, że wprawdzie
fajka jest w tobołku, ale ziela do niej nie ma, a po drugie, że setki mil
dzielą go od ogrodu w Bag End. Usiadł. Było niemal ciemno. Dlaczego Frodo
pozwolił mu spać dłużej, niż wypadało z umowy, aż do wieczora?
- Pan wcale się nie przespał, panie Frodo? – spytał. –
Która to godzina? Musi być już bardzo późno?
- Nie, ale dzień zamiast się rozjaśniać, ciemnieje coraz
bardziej – odparł Frodo. – Jeśli się nie mylę, nie ma jeszcze południa, a ty
spałeś zaledwie trzy godziny.
- Nie rozumiem, co się święci – rzekł Sam. – Może zbiera
się na burzę. W takim razie będzie to burza nie na żarty. Lepiej by nam było w
jakiejś głębokiej norce niż w tych krzakach! – Nasłuchiwał chwilę. – Co to
jest? Grzmot, warkot bębnów czy jeszcze coś innego?
- Nie wiem – powiedział Frodo. – Słyszę to od dawna. Czasem
mam wrażenie, że ziemia drży, czasem, że to parne powietrze tak dudni w uszach.
Sam rozejrzał się wkoło.
- Gdzie Gollum? – spytał. – Czy jeszcze nie wrócił?
- Nie – odparł Frodo. – Nie pokazał się i nie odezwał
dotychczas.
- Prawdę mówiąc nie tęsknię do niego – rzekł Sam. – Nigdy
chyba nie miałem z sobą w podróży nic takiego, co bym porzucił z mniejszym
żalem na drodze. Ale to właśnie do niego podobne, żeby po przejściu tylu mil
zniknąć teraz, kiedy najbardziej jest potrzebny... oczywiście, jeżeli można w
ogóle spodziewać się jakiegoś pożytku z tej pokraki, o czym śmiem wątpić.
- Zapominasz, jak było na Bagnach! – rzekł Frodo. – Mam
nadzieję, że nie spotkało go nic złego.
- A ja mam nadzieję, że nie spłata nam psiego figla – powiedział
Sam. – Bądź co bądź nie chciałbym, żeby wpadł tamtym w łapy. Bo wtedy z nami
byłoby krucho.
Nagle odgłos grzmotów czy bębnów rozległ się głośniejszy i
głębszy. Zdawało się, że ziemia drży pod hobbitami.
- Już jest z nami krucho – powiedział Frodo. – Obawiam się,
że zbliża się kres naszej wędrówki.
- Może – odparł Sam – ale póki życia, póty nadziei, jak
mawiał mój Dziadunio, a często dodawał: i póty jeść trzeba. Niech pan coś
przegryzie, panie Frodo, a potem się prześpi.
Popołudnie,
o ile Sam dobrze orientował się w czasie, dobiegało końca. Wyglądając z gąszczu
widział tylko posępny krajobraz bez świateł i cieni, z wolna zanurzający się w
bezkształtnym i beznadziejnym zmierzchu. Było duszno, ale nie gorąco. Frodo
spał niespokojnie przewracając się i szamocząc we śnie, czasem coś szepcząc z
cicha. Dwa razy Sam miał wrażenie, że słyszy w tym szepcie imię Gandalfa. Czas
wlókł się nieznośnie. Nagle Sam usłyszał syk i gdy się obejrzał, zobaczył
Golluma, który na czworakach wpatrywał się w hobbitów świecącymi oczyma.
- Wstawać! Wstawać, śpiochy! – szepnął. – Wstawać. Nie ma
czasu do stracenia. Musimy iść zaraz. Nie ma czasu do stracenia.
Sam popatrzał na niego nieufnie. Gollum zdawał się
wystraszony czy może podniecony.
- Iść? Zaraz? Cos ty wykombinował? Jeszcze nie pora. Nikt
nawet jeszcze nie je podwieczorku, oczywiście w przyzwoitych krajach, gdzie się
w ogóle jada podwieczorki.
- Głupi hobbit! – syknął Gollum. – Nie jesteśmy w
przyzwoitym kraju. Czas ucieka, tak, ucieka szybko. Nie ma chwili do stracenia.
Trzeba ruszać. Niech mój pan zbudzi się wreszcie!
Szarpnął Froda, aż hobbit poderwał się z ziemi, usiadł i
chwycił go za ramię. Gollum wyrwał mu się i odskoczył.
- Nie bądźcie głupi – syczał. – Trzeba iść. Nie ma czasu do
stracenia.
Nic więcej nie mogli się od niego dowiedzieć. Nie chciał
powiedzieć, gdzie chadzał ani też co go skłania do pośpiechu. Sam był pełen
podejrzeń i okazywał je niedwuznacznie, lecz Frodo niczym nie zdradził swoich
myśli. Westchnął, zarzucił tobołek na plecy i gotów był wyruszyć wśród
gęstniejącego mroku.
Gollum
prowadząc ich po zboczu w dół zachowywał szczególną ostrożność, starał się
trzymać osłony krzewów, a przez otwarte przestrzenie biegł zgięty niemal przy
ziemi. Wieczór co prawda tak był ciemny, że najbystrzejsze nawet oko nie
dostrzegłoby hobbitów otulonych w kaptury i szare płaszcze, najczujniejszy
zwierz nie usłyszałby ich cichych kroków. Ani gałązka nie trzasnęła, ani liść
nie zaszeleścił, gdy przemykali się lekko i szybko.
Szli tak
godzinę, wciąż w milczeniu, gęsiego, przygnębieni mrokiem i głuchą ciszą, którą
zakłócał tylko od czasu do czasu daleki grzmot czy może warkot bębnów
dochodzący spomiędzy gór. Zeszli już znacznie poniżej kryjówki w tarninie i
skręcili na południe starając się trzymać prosto wytkniętego kierunku, o ile na
to pozwalał długi, wyboisty stok wznoszący się ku ścianie gór. W niewielkim
oddaleniu przed nimi czarnym murem rysował się pas drzew. Podchodząc bliżej
stwierdzili, że drzewa są olbrzymie, bardzo stare i wystrzelają wysoko, chociaż
czuby mają połamane i ogołocone, jak gdyby burza z piorunami przeszła nad nimi,
lecz nie zdołała ich zabić ani wstrząsnąć korzeni sięgających głęboko w ziemię.
- Rozstaje, tak – szepnął Gollum. Było to pierwsze słowo,
które wymówił, odkąd wychynęli z gęstwy cierni. – Tą drogą trzeba iść.
Skręcił teraz na
wschód i prowadził pod górę. Nagle ukazała się Południowa Droga okrążająca
podnóża gór i niknąca w wielkim pierścieniu drzew.
- To jedyna droga – szepnął Gollum. – Nie ma ścieżki, tylko
ta droga. Nie ma ścieżki. Trzeba iść do Rozstaja. Prędko! Cicho!
Skradając się, jak zwiadowcy do obozu nieprzyjaciela,
zsunęli się ku drodze i pomknęli jej zachodnim brzegiem pod kamienną skarpą,
szare sylwetki wśród szarych głazów, stąpające bezszelestnie niby koty na
łowach. Wreszcie dotarli do drzew, otaczających wielki, otwarty pod ciemnym
niebem krąg; przestrzeń między potężnymi pniami tworzyła jakby olbrzymie
sklepione okna zburzonej pałacowej sali. Pośrodku krzyżowały się cztery drogi.
Wędrowcy mieli za sobą drogę z Morannonu, która stąd wybiegała naprzód daleko
na południe; z prawej strony wspinała się droga ze starego grodu Osgiliath i
przeciąwszy skrzyżowanie wiodła ku wschodowi, w ciemność. Tą właśnie drogą
mieli pójść.
Frodo
długą chwilę stał u Rozstaja przejęty grozą, gdy nagle spostrzegł światło. Jego
odblask padał na twarz Sama. Szukając źródła światła Frodo poprzez okno
sklepione z konarów zwrócił wzrok na drogę do Osgiliath, która niby napięta
taśma opadała w dół ku zachodowi. Na dalekim widnokręgu, poza smutną ziemią Gondoru
otuloną w mrok, zachodzące słońce trafiło wreszcie na skrawek nieba nie
zasłonięty przez ogromny skłębiony całun chmur i świecąc złowieszczą pożogą
zniżało się ku nieskalanemu jeszcze morzu. Blask oświetlił na chwilę ogromny
posąg przedstawiający siedzącego mężczyznę, dostojnego i spokojnego jak
kamienni królowie z Argonath. Ząb czasu skruszył ten pomnik i okaleczyły go
brutalne ręce. Zamiast głowy ktoś na drwinę umieścił okrągły, grubo ciosany
głaz i namalował na nim niezdarnie twarz wyszczerzoną w szyderczym uśmiechu, z
jednym jedynym wielkim czerwonym okiem pośrodku czoła. Nagryzmolone i wydrapane
napisy, bezmyślne zygzaki i wstrętne godła, rozpowszechnione wśród dalekich
ludów Mordoru, pokrywały kolana, wspaniały tron i cokół posągu.
Nagle
ostatnie poziome promienie słońca wskazały Frodowi odrąbaną głowę kamiennego
króla: poniewierała się opodal drogi na ziemi.
- Spójrz, Samie! – krzyknął Frodo zdumiony. – Spójrz! Król
odzyskał koronę!
Oczodoły ziały pustką, rzeźbione kędziory brody były
spękane, lecz wysokie surowe czoło otaczała srebrna i złota korona. Pnącze o
drobnych, białych, podobnych do gwiazd kwiatach oplotły skronie, jak gdyby
składając hołd obalonemu władcy, a wśród kamiennych pukli włosów kwitły żółte
rozchodniki.
- Nie został pokonany na zawsze! – rzekł Frodo.
W tym momencie ostatni promień zgasł. Słońce zanurzyło się
w morzu i znikło; jakby ktoś zdmuchnął lampkę nad światem, od razu zapadła
czarna noc.
Rozdział 8
Schody Kirith Ungol
G |
ollum
ciągnął Froda za połę płaszcza sycząc ze strachu i niecierpliwości.
-
Trzeba iść – mówił. – Nie można tutaj stać. Prędzej!
Frodo niechętnie odwrócił się od zachodu i poszedł za
przewodnikiem w ciemność, na wschód. Wyszli z kręgu drzew i posuwali się wzdłuż
drogi prowadzącej ku górom. Droga z początku biegła prosto, potem jednak
wygięła się nieco na południe i wkrótce przywiodła wędrowców tuż pod ogromne
skaliste ramię gór, które od dawna widzieli z daleka. Czarny, niedostępny
grzbiet piętrzył się teraz nad ich głowami masą zagęszczonego mroku na tle
mrocznego nieba. Droga ciągnęła się w jego cieniu i okrążając go skręcała znów
wprost na wschód, ostro pod górę.
Frodo i
Sam szli z wysiłkiem, serca ciążyły im tak, że nie mogli już nawet myśleć o
grożących niebezpieczeństwach. Frodo miał głowę spuszczoną; brzemię, które
niósł, znów ciągnęło go ku ziemi. Póki przebywali w Ithilien, nie czuł prawie
ciężaru Pierścienia, odkąd jednak minęli Rozstaje, Pierścień zdawał się z każdą
chwilą przybierać na wadze. Wyczuwając pod stopami coraz ostrzejszą stromiznę,
hobbit dźwignął zmęczoną głowę, by spojrzeć na czekającą go ścieżkę. Wówczas –
tak jak mu to Gollum przepowiedział – ujrzał nagle gród Upiorów. Skulił się
przywierając do kamiennej skarpy.
Długa, stromo wznosząca się dolina
wspinała się głębokim ciemnym wąwozem w góry. U jej dalekiego końca, między jej
dwoma ramionami, wysoko na czarnym skalistym cokole pod szczytami Gór Cienia
wznosiły się mury i wieża Minas Morgul. Niebo i ziemia dokoła tonęły w
ciemności, lecz z wieży biło światło. Nie była to poświata miesięczna,
uwięziona wśród marmurowych ścian dawnej Minas Ithil, Wieży Księżyca, piękna i
radosna, rozjaśniająca ongi ten zakątek gór. To światło zdawało się bledsze niż
księżyc zamierający na powolne zaćmienie, rozchwiane i mętne jak opar nad
zgniłym bagnem; trupie światło, które nie oświetlało niczego. W murach i w
wieży mnóstwo okien otwierało się niezliczonymi czarnymi dziurami, za którymi
ziała pustka. Lecz sam szczyt wieży obracał się to w jedną, to w drugą stronę
niby ogromna upiorna głowa wypatrująca czegoś wśród nocy. Przez chwilę trzej
wędrowcy stali w osłupieniu; wieża przykuwała ich oczy. Pierwszy ocknął się
Gollum. Znów szarpnął hobbitów za płaszcze, tym razem jednak bez słowa. Nieomal
pociągnął ich przemocą z miejsca. Nogi odmawiały posłuszeństwa, czas jak gdyby
zwolnił biegu, zdawało się, że między oderwaniem stopy a postawieniem jej znów
na ziemi potrzeba kilku minut, by zwalczyć opory.
Z wolna dowlekli się do białego
mostu. Tu droga, połyskująca nikłym światłem, przeprawiała się przez potok
płynący środkiem doliny i biegła dalej zakosami pod górę ku bramie grodu,
otwierającej się czarną czeluścią w zewnętrznym pierścieniu murów od północy. Z
obu stron potoku szerokim pasem ciągnęły się cieniste łąki, usiane białawymi
kwiatami. Kwiaty te również lśniły światłem i były piękne, lecz zarazem
straszne, jak bywają przedmioty obłędnie zniekształcone w koszmarnym śnie.
Unosiła się nad nimi mdła, trupia woń, wszystko wokół cuchnęło rozkładem. Most
spinał dwie łąki. U jego przyczółków stały posągi zmyślnie wyrzeźbione w
kształt ludzi lub zwierząt, lecz okaleczone i szkaradne. Woda płynęła cicho i
parowała, para wszakże kłębiąca się i snująca nad mostem była lodowato zimna.
Frodowi kręciło się w głowie, czuł, że traci przytomność. Nagle, jakby pchnięty
jakąś siłą niezależną od jego woli, poderwał się, zaczął biec przed siebie, z
wyciągniętymi w ciemność rękoma; głowa chwiała mu się bezwładnie na karku. Sam
i Gollum dogonili go. Wierny sługa chwycił pana w ramiona, gdy ten potknął się
i omal nie upadł na progu mostu.
-
Nie tędy! Nie tędy! – zasyczał przewodnik, lecz oddech dobywając się spomiędzy
zębów rozdarł ciszę tak przenikliwym poświstem, że wystraszony Gollum przypadł
do ziemi.
-
Niech się pan wstrzyma, panie Frodo! – szepnął Sam na ucho swemu panu. – Niech
pan wraca! Nie tędy droga! Gollum tak mówi, a ja wyjątkowo tym razem zgadzam
się z nim.
Frodo
przetarł ręką czoło i oderwał wzrok od wzniesionego na skale grodu. Świetlisty
szczyt wieży urzekał go i hobbit musiał z wszystkich sił walczyć z szalonym
pragnieniem, które ciągnęło go na lśniącą drogę, ku bramie. Wreszcie
przezwyciężył się, zawrócił, chociaż w tym momencie Pierścień zaciążył mu
straszliwie i stawiając opór zacisnął łańcuch na jego szyi. Oczy też, gdy je
odwrócił od wieży, zabolały go i jak gdyby na chwilę oślepły. Miał przed sobą
nieprzeniknioną noc.
Gollum, czołgając się po ziemi niby
przerażone zwierzę, już znikał w ciemnościach. Sam podtrzymując i prowadząc
chwiejącego się Froda podążał za przewodnikiem jak mógł najspieszniej. Niedaleko
od brzegu strumienia w kamiennym murze nad drogą otwierała się szczelina.
Przedostali się przez nią na wąską ścieżkę, która na początku lśniła nikle, tak
jak główna droga, dalej jednak, gdy wspięła się ponad łąkę trupich kwiatów,
przygasła i ściemniała, wijąc się w skrętach pod górę na północne zbocze
doliny.
Tą ścieżką wlekli się dwaj hobbici
ramię przy ramieniu, lecz Golluma, który szedł przodem, nie widzieli przed
sobą; tylko od czasu do czasu, gdy odwracał się, żeby ich przywołać,
dostrzegali jego oczy świecące jasnozielonymi płomykami – może odbiciem
strasznego blasku Morgulu, a może jakimś wewnętrznym, wzbudzonym przez ten
blask ogniem. Frodo i Sam wciąż czuli obecność tego trupiego blasku i
spojrzenie czarnych oczodołów, toteż ustawicznie z lękiem oglądali się za
siebie, ustawicznie wytężali wzrok wypatrując przed sobą ścieżki w ciemności. Z
wolna brnęli naprzód. Kiedy wspięli się wyżej, ponad cuchnący opar zatrutego
strumienia, odetchnęli lżej i rozjaśniło im się trochę w głowach; byli jednak
zmęczeni tak okrutnie, jakby przez noc całą maszerowali z wielkim ciężarem na
plecach lub płynęli przeciw potężnemu nurtowi rzeki. Wreszcie musieli zatrzymać
się na odpoczynek. Frodo przysiadł na jakimś kamieniu. Znajdowali się na
szczycie wysokiego garbu nagiej skały. Przed nimi w zboczu doliny otwierała się
jakby wklęsła zatoka i jej brzegiem biegła ścieżka tworząc wąziutką półkę, nad
ściętym z prawej strony urwiskiem; ścieżka pięła się dalej stromo po zwróconej
ku południowi litej ścianie góry i znikała gdzieś wysoko w gęstych
ciemnościach.
-
Muszę chwilkę odpocząć, Samie – szepnął Frodo. – Nie umiem ci powiedzieć,
chłopcze kochany, jak strasznie ciąży mi moje brzemię. Zaczynam wątpić, czy
długo jeszcze zdołam je nieść. W każdym razie muszę odpocząć, zanim spróbuję
iść dalej, tam!
I
wskazał wąską, stromą ścieżkę pod górę.
-
Tss! Tss! – syknął Gollum wracając spiesznie do hobbitów. Palec trzymał na
ustach, trząsł głową, przynaglając bez słów do pośpiechu; chwytał Froda za
rękaw i wskazywał drogę, lecz hobbit nie ruszył się z miejsca.
-
Za chwilę! – mówił. – Za chwilę! – Przytłaczało go zmęczenie i nie tylko
zmęczenie; jakby urok obezwładnił jego ciało i ducha. – Muszę odpocząć –
mruczał.
Golluma
jednak, kiedy usłyszał tę odpowiedź, ogarnął taki strach, że w podnieceniu
zagadał sycząc i przesłaniając usta ręką, jakby chciał zataić słowa przed
niewidzialnymi, rozproszonymi wokół słuchaczami.
-
Nie tu! Nie wolno odpoczywać tutaj! Głupcy! Tu widzą nas Oczy. Przyjdą na most
i zobaczą nas! Chodźcie stąd! Pod górę, pod górę! Prędko!
-
Niech pan wstanie, panie Frodo – rzekł Sam. – Ta pokraka znowu ma rację. Nie
można tu marudzić.
-
Dobrze – odparł Frodo głosem półprzytomnym, jakby przez sen. – Spróbuję.
I
z wysiłkiem dźwignął się z kamienia.
Lecz
było już za późno. W tym samym bowiem momencie skała zakołysała się i zadrżała
pod ich stopami. Potężny grzmiący huk, głośniejszy niż wszystkie poprzednie,
przetoczył się w głębi ziemi i rozbił echem wśród gór. Wielka czerwona
błyskawica rozjarzyła się znienacka. Strzeliła w niebo daleko spoza wschodniej
ściany gór i rozbryznęła szkarłatną łunę po niskim pułapie chmur. W tej dolinie
cieni i zimnego trupiego światła czerwień błyskawicy zdawała się nie do
zniesienia jaskrawa i okrutna. Na płomiennym tle czarne kamienne szczyty rysowały
się niby zębate noże wbite w krwawiące niebo nad równiną Gorgoroth. Potem z
ogłuszającym trzaskiem spadł piorun.
Twierdza Minas Morgul odpowiedziała.
Z wieży i otaczających ją szczytów strzeliły ku posępnym chmurom błyskawice i
rozdwojone języki błękitnych płomieni. Ziemia jęknęła, zza murów grodu rozległ
się krzyk. Zmieszany z ostrym, wysokim wizgiem drapieżnych ptaków, z
przenikliwym rżeniem koni, oszalałych z gniewu i strachu, krzyk ten rozdzierał
uszy, potężniał z każdą chwilą i wznosił się ku przeraźliwej najwyższej nucie,
już niedostępnej słuchowi śmiertelników. Hobbici padli na ziemię zatykając
uszy.
Straszliwy krzyk, opadając
przeciągłym skowytem, umilkł wreszcie; Frodo podniósł z wolna głowę. Po drugiej
stronie wąskiej doliny, niemal na wysokości oczu hobbita, wznosiły się mury
złowrogiego grodu, a czeluść bramy, na kształt paszczy rozdziawionej i zjeżonej
zębami, stała teraz otworem. Z bramy ciągnęły zastępy wojska. Wszyscy żołnierze
ubrani na czarno, mroczni jak noc. Na tle szarawych murów i świecącego bruku
gościńca Frodo widział drobne czarne sylwetki, maszerujące w szeregach krokiem
cichym i spiesznym, wypływające z bram twierdzy nie kończącym się strumieniem.
Piechotę poprzedzał liczny oddział konnych sunący niby chmara widm w szyku
bojowym, a na czele jechał jeździec od wszystkich roślejszy, cały w czerni,
tylko na okrytej kapturem głowie połyskiwał złowrogim blaskiem hełm na kształt
korony. Zbliżał się już do mostu w dole; Frodo śledził go szeroko otwartymi
oczyma, niezdolny przymknąć powiek ani odwrócić spojrzenia. Czyż nie był to
wódz Dziewięciu Jeźdźców, który powrócił na ziemię, żeby poprowadzić upiorne
wojsko do bitwy? Tak, Frodo nie mógł wątpić. Widział znów tego samego widmowego
króla, którego lodowata ręka ugodziła powiernika Pierścienia morderczym
sztyletem. Ból odżył w starej ranie, zimny dreszcz dosięgnął serca Froda.
W momencie, gdy myśli te przemykały
przez głowę hobbita i przeszywały go zgrozą, jeździec tuż przed mostem
zatrzymał się nagle, a całe wojsko znieruchomiało za jego plecami. Zaległa
śmiertelna cisza. Może Wódz Upiorów dosłyszał zew Pierścienia i zawahał się na
chwilę wyczuwając obecność drugiej, obcej potęgi w dolinie. Ciemna głowa w
hełmie i koronie grozy obróciła się w prawo, potem w lewo, niewidzące oczy
przeszukały ciemności dokoła. Frodo nie mógł się poruszyć, czekał jak ptak, do
którego zbliża się żmija. Nigdy jeszcze tak silnie jak w tej chwili nie czuł
pokusy wsunięcia Pierścienia na palec. Lecz mimo natarczywości pokusy nie był
skłonny jej ulec. Wiedział, że Pierścień z pewnością oszukałby go tylko, a
nawet gdyby go włożył, nie miałby siły zmierzyć się z królem Morgulu, jeszcze
nie! Mimo porażenia strachem, wola jego nie odpowiadała już teraz na rozkaz,
który hobbit odczuwał jedynie jako atak potężnej siły z zewnątrz. Ta obca siła
zawładnęła jego ręką; nie przyzwalając, lecz w napięciu oczekując, co się
stanie, tak jakby patrzał na akcję rozgrywającą się gdzieś bardzo daleko i
bardzo dawno temu, Frodo śledził ruch własnej dłoni zbliżającej się z wolna do
zawieszonego na szyi łańcuszka. Lecz w tym momencie ocknęła się w nim wola;
przemocą, wbrew oporowi, cofnął rękę, skierował ją ku innemu celowi, ku
drobnemu przedmiotowi, który miał na piersi. Przedmiot ów wydał mu się twardy i
zimny, kiedy wreszcie zacisnął na nim palce: był to dar Galadrieli, flakonik,
od tak dawna pieczołowicie przechowywany i niemal zapomniany aż do tej chwili.
Kiedy go dotknął, wszystkie myśli o Pierścieniu rozpierzchły się, hobbit
odetchnął i schylił głowę.
W tym samym okamgnieniu Król Upiorów
odwrócił się, spiął wierzchowca ostrogą i ruszył na most, a cała armia za nim.
Może kaptur elfów ochronił Froda przed jego wzrokiem, może pokrzepiona wola
małego przeciwnika odparła atak wrogiej woli. Jeździec spieszył się, godzina
już wybiła, groźny Władca rozkazał wojenny pochód na zachód.
Wkrótce zniknął niby cień
rozpływając się wśród cieni na krętej drodze, a czarne szeregi przeszły jego
śladem przez most. Od czasów świetności Isildura nigdy jeszcze równie potężna
armia nie przekroczyła progów tej doliny; nigdy jeszcze równie dzikie i równie
groźne zbrojne zastępy nie dotarły nad brzegi Anduiny; a przecież była to tylko
jedna z wielu armii, które Mordor pchał do walki, wcale nie największa z
wszystkich.
Frodo drgnął. Nagle wspomniał
Faramira i serce mu zabiło silniej. „A więc burza wreszcie wybuchła – pomyślał.
– ten las włóczni i mieczy ciągnie pod Osgiliath. Czy Faramir zdąży ujść za
rzekę? Przewidywał wojnę, czy jednak przewidział ją co do godziny? Kto obroni
przepraw przez Anduinę teraz, gdy Król Upiorów zbliża się nad jej brzegi? Za
tymi pierwszymi pójdą dalsze pułki. Zapóźniłem się w drodze. Wszystko stracone.
Zanadto marudziłem. Wszystko stracone. Nawet jeśli spełnię zadanie, nikt się
już o tym nigdy nie dowie. Nie pozostanie nikt, komu bym mógł o swoim wyczynie
opowiedzieć. Cały trud pójdzie na marne”.
Ogarnęła
go słabość i zapłakał. A tymczasem zastępy Mordoru wciąż szły przez most. W tej
jednak chwili z wielkiej dali, jakby w głębi wspomnień o kraju rodzinnym, o
słonecznych porankach w Shire, gdy dzień wstawał i drzwi się otwierały, dobiegł
do uszu Froda głos Sama:
-
Niech się pan zbudzi, panie Frodo! Niech się pan zbudzi!
Frodo
nawet by się nie zdziwił, gdyby Sam dodał: „Śniadanie na stole!” Sam nalegał:
-
Niech się pan zbudzi, panie Frodo! Tamci już przeszli, nam też pora w drogę.
Ktoś tam jeszcze został w starym grodzie, ktoś, kto ma oczy albo inny sposób
śledzenia okolicy. Im dłużej będziemy tkwili na jednym miejscu, tym prędzej nas
wytropi. Chodźmy stąd, panie Frodo!
Frodo
podniósł głowę, a potem wstał. Rozpacz nie opuściła go, lecz moment słabości
przeminął. Zdobył się nawet na niewesoły uśmiech; przez chwile przeświadczony
był o czymś wręcz przeciwnym, teraz jednak nie mniej jasno rozumiał, że to, do
czego się zobowiązał, musi spełnić, że musi do tego dążyć w miarę sił i że nie
jest wcale ważne, czy Faramir, Aragorn, Elrond, Galadriela, Gandalf lub
ktokolwiek inny na świecie pozna kiedykolwiek jego historię. Ścisnął laskę w
jednej ręce, a flakonik w drugiej. Gdy zobaczył, że jasne światło już przebija
poprzez jego palce, ukrył flakonik pod kurtką, na sercu. Odwracając się od
Wieży Morgul, która teraz ledwie szarą poświatą majaczyła nad ciemną doliną,
hobbit gotów by wspinać się dalej.
Gollum w momencie, gdy bramy Minas
Morgul otwarto, poczołgał się skrajem półki skalnej wstecz i zniknął w mroku
zostawiając hobbitów samych. Teraz wychynął znów z ciemności dzwoniąc zębami i
wyłamując palce.
-
Szaleńcy! Głupcy! – syczał. – Prędzej! Niech się hobbici nie łudzą, że
niebezpieczeństwo minęło. Nie! Prędzej!
Nie
odpowiedzieli mu nic, ale pospieszyli za jego przewodem stromą półką pod górę.
Wspinaczka, nawet po tylu niebezpiecznych doświadczeniach, nie wydała im się
łatwa, lecz na szczęście nie trwała długo. Wkrótce półka skalna doprowadziła
ich na szeroki kolisty zakręt, za którym stok znów złagodniał, po czym
niespodziewanie znaleźli się przed wąską szczeliną w ścianie góry. Była to
pierwsza część schodów, o których wspominał im Gollum. Panowały tu niemal
zupełne ciemności, wzrok hobbitów nie przenikał ich dalej niż na odległość
wyciągniętej ręki. Lecz ślepia Golluma lśniły blado o kilka stóp nad nimi, gdy
przewodnik odwrócił się szepcząc:
-
Ostrożnie! Schody. Mnóstwo schodów. Trzeba bardzo uważać.
Rzeczywiście
ostrożność była konieczna. Z początku Frodo i Sam czuli się nieco pewniej mając
po obu stronach ściany skalne, schody jednak były strome jak drabina, a im
wyżej się po nich wspinali, tym przykrzejsza stawała się świadomość ziejącej u
ich stóp czarnej przepaści. Stopnie przy tym były wąskie, nieregularne, często
zdradzieckie, starte na krawędziach i oślizłe, niekiedy spękane, niekiedy tak
kruche, że trącone nogą rozsypywały się w gruz. Hobbici szli mozolnie naprzód,
aż wreszcie musieli czepiać się rozpaczliwie palcami rąk stopni nad swymi głowami
i podciągać z wysiłkiem obolałe, zesztywniałe w kolanach nogi. W miarę zaś jak
schody wrzynały się coraz głębiej w stok góry, skaliste ściany piętrzyły się po
obu stronach coraz wyżej.
W końcu ogarnęło ich takie znużenie,
że nie czuli się już zdolni iść dalej, lecz w tej chwili właśnie Gollum znów
odwrócił się i błysnął ku nim ślepiami.
-
Koniec! – szepnął. – Pierwsze schody już za nami. Dzielni hobbici zaszli bardzo
wysoko. Jeszcze parę kroków i koniec!
Słaniając
się z wyczerpania, Sam i Frodo przeczołgali się przez ostatnie stopnie i
usiedli, rozcierając kolana i łydki. Gollum wszakże nie pozwolił im odpoczywać
długo.
-
Przed nami następne schody – powiedział. – Jeszcze dłuższe. Odpoczniecie, kiedy
je przejdziemy. Nie teraz!
Sam
jęknął.
-
Jeszcze dłuższe, powiadasz? – spytał.
-
Tak, tak, jeszcze dłuższe – odparł Gollum. – Ale nie takie trudne. Hobbici już
przeszli Proste Schody. Teraz będą Kręte Schody.
-
A potem? – spytał Sam.
-
Potem zobaczymy – odparł Gollum. – O, tak, zobaczymy.
-
Jeśli się nie mylę, mówiłeś coś o tunelu – rzekł Sam. – Jest jakiś tunel czy
coś w tym rodzaju, prawda?
-
Tak, tak, jest tunel – powiedział Gollum. – Ale hobbici będą mogli odpocząć,
zanim spróbujemy tamtędy się przedostać. A jeżeli się przedostaniemy, będą już
blisko szczytu. Bardzo blisko. Jeżeli się przedostaniemy. Tak, tak!
Froda
dreszcz przeszedł. Spocił się podczas wspinaczki, lecz teraz ciało miał
zziębnięte i lepkie, a ciemnym korytarzem ciągnął od niedostrzegalnych szczytów
mroźny podmuch. Wstał i otrząsnął się energicznie.
-
Chodźmy! – powiedział. – Tutaj rzeczywiście nie można siedzieć.
Korytarz
ciągnął się mile całe, a zimny powiew nie ustawał, lecz w miarę jak się
posuwali, dął coraz silniej i przenikał mrozem. Zdawało się, że góry chcą
śmiałków poskromić swoim zabójczym tchnieniem, nie dopuścić do tajemnic wyżyn i
strącić z powrotem w ciemne przepaście. Wędrowcy byli bliscy ostatecznego
wyczerpania, gdy nagle wyczuli, że po prawej ręce nie ma już ściany. Nie
widzieli nic prawie. Olbrzymie, czarne, bezkształtne bryły i głębokie, szare
cienie wznosiły się nad nimi i wokół nich, lecz od czasu do czasu mętne,
czerwonawe światło migotało pod niskimi chmurami i w jego przebłyskach hobbici
dostrzegli przed sobą i po obu bokach wyniosłe szczyty niby filary podpierające
rozległy, zaklęsły strop. Znaleźli się na wysokości kilkuset stóp, na szerokiej
platformie. Od lewej strony piętrzyło się nad nią urwisko, od prawej ziała
przepaść.
Gollum prowadził tuż pod urwiskiem.
Nie musieli teraz wspinać się pod górę, lecz marsz po nierównym, wyboistym
terenie groził w ciemnościach mnóstwem niebezpieczeństw, a głazy i rumowiska
skalne zagradzały drogę. Posuwali się z wolna i ostrożnie. Ani Sam, ani Frodo
nie zdawali już sobie sprawy, ile godzin upłynęło, odkąd weszli do Doliny
Morgul. Noc dłużyła się bez końca.
Wreszcie znowu zamajaczyła przed
nimi ściana i otwarły się drugie schody. Stanęli na chwilę, potem rozpoczęli
wspinaczkę, długą i bardzo mozolną, lecz tym razem schody nie wrzynały się
żlebem w masyw góry. Stok tutaj był podcięty, a ścieżka jak wąż wiła się po nim
w skrętach. W pewnym momencie spełzała na samą krawędź czarnej otchłani, a
Frodo zerkając w dół ujrzał u swych stóp kotlinę u krańca Doliny Morgul,
rozwartą niby ogromna bezdenna studnia. W jej głębi błyszczała jakby usiana
świetlikami zaczarowana upiorna droga z Martwego Grodu na Bezimienną Przełęcz.
Frodo co prędzej odwrócił oczy.
Schody wiły się wciąż pod górę, aż w
końcu ostatni ich odcinek, krótki i prosty, wyprowadzał na następną platformę.
Ścieżka, oddalona już znacznie od głównego szlaku przez wielki jar, biegła
swoim własnym niebezpiecznym torem po dnie mniejszego żlebu ku najwyższym
strefom Gór Cienia. Hobbici z trudem rozróżniali w ciemnościach wysokie filary
i postrzępione kamienne ostrza sterczące po obu stronach, a między nimi
szerokie rozpadliny i szczeliny, czerniejące wśród nocy, zasypane rumowiskiem
głazów, które nigdy nie oglądając słońca skruszały i rozpadły się, rzeźbione od
zamierzchłych czasów dłutem nieprzemijającej zimy. Teraz czerwone światło jaśniej
rozbłysło na niebie, lecz wędrowcy nie wiedzieli, czy to surowy poranek świta
naprawdę nad tą krainą cienia, czy też ją rozświetlają płomienie, które Sauron
rozniecił w swoich straszliwych kuźniach na płaszczyźnie Gorgoroth za górami.
Bardzo jeszcze daleko przed sobą i nad sobą Frodo podnosząc wzrok zobaczył, jak
mu się zdawało, kres i szczyt uciążliwej ścieżki. Na tle matowej czerwieni
wschodniego nieba rysowała się w najwyższym grzbiecie górskim szczelina wąska,
wcięta głęboko między dwa czarne ramiona; z każdego z nich sterczała jak ząb
ostra skała.
Frodo
przystanął i rozejrzał się uważniej. Skała na lewym ramieniu była wysoka,
smukła i jarzyła się czerwonym światłem, albo może to łuna znad położonego za
górami kraju przeświecała przez jej szczeliny. Hobbit uświadomił sobie, że to
jest Czarna Wieża czuwająca nad przełęczą. Dotknął ramieniem Sama i pokazał mu
palcem skałę.
-
To mi się bardzo nie podoba – rzekł Sam. – A więc ta twoja tajemna droga jest
jednak strzeżona – mruknął zwracając się do Golluma. – Pewnie wiedziałeś o tym
od początku.
-
Wszystkie drogi są strzeżone, tak, tak – odparł Gollum. – Pewnie, że są
strzeżone. Ale hobbici muszą którejś z tych dróg spróbować. Ta jest może
najmniej strzeżona. Może cała załoga poszła na wielką wojnę. Może!
-
Może! – gniewnie powtórzył Sam. – W każdym razie jeszcze to dość daleko przed
nami i dość wysoko trzeba się wspiąć, zanim tam dojdziemy. Czeka nas też
przejście przez tunel. Uważam, że powinien pan teraz odpocząć, panie Frodo. Nie
mam pojęcia, która jest godzina dnia czy nocy, ale to wiem, że maszerujemy od
wielu godzin.
-
Tak, trzeba odpocząć – rzekł Frodo. – Znajdźmy sobie jakiś kącik zasłonięty od
wiatru i zbierzmy siły przed ostatnim skokiem.
Tak
bowiem w tym momencie oceniał sytuację. Niebezpieczeństwa krainy za górami i
zadania, które tam miał spełnić, zdawały mu się jeszcze odległe, zbyt dalekie,
żeby się o nie już teraz troszczyć. Wszystkie myśli skupiał na trudnościach
przejścia przez ten niedostępny mur i ominięcia czuwających na nim straży. Gdyby
się udało dokonać tej nieprawdopodobnej sztuki, dalszą część misji spełni tak
czy inaczej – tak mu się przynajmniej zdawało w owej ciężkiej godzinie, gdy
znużony piął się z trudem wśród kamiennych cieni pod Kirith Ungol.
Usiedli w ciemnej szczelinie między
dwoma wielkimi filarami skalnymi. Frodo i Sam usadowili się w głębi, Gollum
przycupnął w pobliżu wylotu rozpadliny. Hobbici zjedli coś niecoś myśląc, że
pewnie ostatni to posiłek przed zejściem w Bezimienną Krainę, a może w ogóle
ostatni wspólny na tej ziemi. Zjedli trochę prowiantu otrzymanego od ludzi z
Gondoru i trochę podróżnego chleba elfów, popili wodą. Wody jednak bardzo
oszczędzali, pozwolili sobie ledwie zwilżyć zeschnięte wargi.
-
Ciekawe, gdzie w dalszej drodze znajdziemy wodę – zastanawiał się Sam. – Chyba
nawet w tym kraju mieszkańcy coś piją. Orkowie przecież piją.
-
Tak – rzekł Frodo. – Ale nie mówmy o tym. Nie dla nas ich napoje.
-
Tym bardziej wobec tego warto by napełnić manierki – stwierdził Sam. – Tu co
prawda nigdzie nie widać źródeł, nie słychać szumu potoków. Faramir zresztą
ostrzegał przed wodą Morgulu.
-
Nie pijcie wody płynącej z Imlad Morgul, tak powiedział – rzekł Frodo. – teraz
już jesteśmy ponad doliną, gdybyśmy spotkali strumień, płynąłby do niej, a nie
z niej.
-
Nie miałbym i tak do tej wody zaufania – odparł Sam – wolałbym umrzeć z
pragnienia. Cała ta okolica wydaje się zatruta. – I pociągając nosem dodał: -
Pachnie też brzydko, stęchlizną. Wcale mi się tu nie podoba.
-
Mnie też, wcale a wcale – rzekł Frodo. – Nie podoba mi się ziemia ani kamienie,
powietrze ani niebo. Wszystko wydaje się przeklęte. Ale cóż robić, skoro tu nas
przyprowadziła ścieżka.
-
No, tak – przyznał Sam. – Pewnie też nigdy byśmy się tu nie znaleźli, gdybyśmy
przed ruszeniem na wyprawę wiedzieli więcej o tych krajach. Chyba tak zawsze
się dzieje. Wspaniałe czyny, o których mówią legendy, przygody, jak je niegdyś
nazywałem, tak właśnie wyglądały naprawdę. Dawniej myślałem, że dzielni
bohaterowie legend specjalnie owych przygód szukali, że ich pragnęli, bo są
ciekawe, a zwykłe życie bywa trochę nudne, że uprawiali je, że tak powiem, dla
rozrywki. Ale w tych legendach, które mają głębszy sens i pozostają w pamięci,
prawda wygląda inaczej. Bohaterów zwykle los mimo ich woli wciąga w przygodę,
doprowadza ich do niej ścieżka, jak pan to wyraził. Pewnie każdy z nich
podobnie jak my miał po drodze mnóstwo okazji, żeby zawrócić, lecz nie zrobił
tego. Gdyby któryś zawrócił w pół drogi, no, to byśmy nic o tym nie wiedzieli,
pamięć by o nim zaginęła. Wiadomo tylko o tych, którzy wytrwali do końca, choć
nie zawsze ten koniec był szczęśliwy, przynajmniej w oczach uczestników, bo
stojąc z boku nieraz widzi się rzecz inaczej niż biorąc w niej udział. Na
przykład jeśli ktoś – jak stary pan Bilbo – z wyprawy wróci cały, zostanie
wszystko niby w porządku, chociaż niezupełnie takie, jak przedtem było. Dla
słuchaczy często nie te historie są najciekawsze, które bohaterom najlepiej się
powiodły. Ciekaw jestem, w jaki rodzaj historii my dwaj się zaplątaliśmy?
- Ja też jestem tego ciekawy – rzekł Frodo – ale nie wiem.
I tak być musi w prawdziwej historii. W jednej z tych, które zawsze szczególnie
lubiłeś. Słuchacze opowieści mogą wiedzieć czy przynajmniej zgadywać z góry,
jak się ona rozwinie, czy skończy się pomyślnie, czy też smutno, lecz
bohaterowie jej nic o tym nie wiedzą; nikt nawet by nie chciał, żeby wiedzieli.
- Pewnie, proszę pana. Na przykład Berenowi nawet w głowie
nie świtało, że zdobędzie Silmaril z żelaznej korony w Thangorodrimie, a
przecież go zdobył i znalazł się w gorszym jeszcze kraju i w groźniejszym
niebezpieczeństwie niż my tutaj. Ale to długa historia, mieści się w niej i
szczęście, i smutki, i coś więcej jeszcze, a potem Silmaril dostał się do rąk
Earendila. A na dobitkę... Że też mi to wcześniej na myśl nie przyszło!
Przecież my... pan, panie Frodo, ma cząstkę jego światła w tym gwieździstym
szkiełku, które dała panu Galadriela. A więc my jesteśmy bohaterami dalszego
ciągu tej samej historii! Czy wielkie historie nigdy się nie kończą?
– Sama historia nie kończy się – odparł Frodo – lecz osoby,
biorące w niej udział, odchodzą, gdy skończy się ich rola. Nasza rola także się
skończy, prędzej czy później.
-
A wówczas będziemy mogli odpocząć i wyspać się wreszcie – rzekł Sam. Zaśmiał
się ponuro. – Dosłownie: tego tylko pragnę, odpocząć i wyspać się
najzwyczajniej w świecie, a potem zbudzić się i zabrać do roboty w ogrodzie.
Zdaje się, że przez cały czas o niczym innym nie marzyłem. Nie nadaję się do
wielkich, ważnych spraw. Ale mimo wszystko ciekaw jestem, czy będą kiedyś o nas
opowiadali legendy albo śpiewali pieśni. Oczywiście, że uczestniczymy w
niezwykłej historii, ale nie wiadomo, czy z tego powstanie opowieść, powtarzana
przy kominku albo zapisana czarnymi literami w grubej księdze i odczytywana po
wielu, wielu latach. Może kiedyś hobbici będą mówili: „Opowiedz historię Froda
i Pierścienia”, a jakiś malec zawoła: „Tak, tak, to moja ulubiona historia.
Frodo był bardzo dzielny, prawda, tatusiu?” „Oczywiście, synku, Frodo jest
najsławniejszy wśród hobbitów, a to coś znaczy!”
-
Gruba przesada! – odparł Frodo śmiejąc się głośno i serdecznie. Takiego śmiechu
nie słyszano w tych okolicach, odkąd Sauron zjawił się w Śródziemiu. Samowi
wydało się, że wszystkie kamienie nasłuchują i że szczyty pochyliły się
zaciekawione. Frodo jednak na nic nie zważając śmiał się dalej. – Wiesz, Samie
– powiedział – kiedy słucham twoich słów, ogarnia mnie taka wesołość, jakby
cała historia już była opisana w księdze. Ale zapomniałeś o jednej z czołowych
postaci, o mężnym Samie. „Tatusiu, opowiedz coś więcej o samie. Dlaczego w
legendzie tak mało zapisano jego przemówień? Strasznie je lubię, zawsze można
się z nich pośmiać. Prawda, tatusiu, że Frodo niedaleko by zaszedł bez Sama?”
-
Nie powinien pan obracać tego w żart, panie Frodo – rzekł Sam. – Ja mówiłem
poważnie.
-
Ja także – powiedział Frodo. – Jak najpoważniej. Ale obaj trochę się
zagalopowaliśmy. Na razie tkwimy w najgorszym miejscu całej historii i bardzo
jest prawdopodobne, że kiedyś w przyszłości mały hobbit powie: „Zamknij,
tatusiu, książkę, nie chcę słuchać dalszego ciągu”.
-
Może – odparł Sam – ale ja na jego miejscu tak bym nie powiedział. Dawne,
minione dzieje, gdy się staną częścią historii, przedstawiają się zupełnie
inaczej. Kto wie, może nawet Gollum wyda się w opowieści dobry, w każdym razie
lepszy niż jest. Jeżeli można mu wierzyć, podobno kiedyś lubił legendy. Ciekaw,
czy uważa się za bohatera, czy za czarny charakter? Ej, Gollumie! – zawołał. –
Chciałbyś być bohaterem? Ale gdzież on się znowu podziewa?
Ani
u wejścia do szczeliny, ani nigdzie w pobliżu nie było widać Golluma. Jak
zwykle nie przyjął od hobbitów prowiantu, wypił tylko trochę wody, a potem
skulił się na ziemi jakby do snu. Gdy poprzedniego dnia zniknął na czas
dłuższy, hobbici pocieszali się, że jeśli nie wyłącznym, to przynajmniej
głównym celem jego wyprawy było poszukiwanie odpowiedniego jadła. Dziś
najoczywiściej wymknął się znowu, gdy się zagadali. Po co tym razem?
-
Nie lubię, kiedy się tak wymyka bez słowa – rzekł Sam. – Zwłaszcza tutaj i
teraz. Tu przecież nie może spodziewać się, że upoluje coś do jedzenia, chyba
że ma apetyt na kamienie. Nawet źdźbła mchu nie znajdzie.
-
Nie ma co martwić się teraz o niego – odparł Frodo. – Nie dotarlibyśmy tak
daleko, nie zobaczylibyśmy w ogóle tej przełęczy, gdyby nie Gollum, musimy więc
pogodzić się z jego dziwnymi obyczajami. Jeśli jest fałszywy, no, to trudno.
-
Mimo wszystko wolałbym go mieć stale na oku – rzekł Sam. – Tym bardziej, jeżeli
jest fałszywy. Pamięta pan, że on za nic nie chciał powiedzieć, czy to
przejście jest strzeżone. Teraz widzimy wieżę nad przełęczą, może przez
Nieprzyjaciela opuszczoną, a może nie. Nie przypuszcza pan, że poszedł tam,
żeby ściągnąć nam na kark orków czy inne poczwary?
-
Nie, tego nie przypuszczam – odparł Frodo. – nawet jeśli rzeczywiście knuje
jakąś złośliwość, co wydaje mi się dość prawdopodobne. Ale nie myślę, żeby ta
złośliwość na tym miała polegać. Nie, nie sprowadzi orków ani innych sług
Nieprzyjaciela. Gdyby takie miał zamiary, po cóż czekałby tak długo, trudził
się mozolną wspinaczką i podchodził tak blisko do kraju, którego się
straszliwie boi? Odkąd się z nim spotkaliśmy, miał z pewnością wiele okazji,
żeby nas zdradzić i wydać orkom. Nie! Myślę, że ma raczej jakiś własny plan,
którego tajemnicy z nikim nie chce dzielić.
-
Myślę, że pan ma rację – rzekł Sam – ale niewielka to pociecha. Nie łudzę się,
wiem, że mnie wydałby orkom z pocałowaniem rączek. Ale pamiętajmy o skarbie.
Jemu od początku i zawsze chodzi przede wszystkim o to, żeby „biedny Smeagol
odzyskał swój skarb”. Nie wiem, jakie psie figle knuje, ale na pewno we
wszystkich ten jeden cel mu przyświeca. Chociaż doprawdy nie pojmuję, dlaczego
nas aż tak daleko przyprowadził. Czyżby to mu ułatwiało sprawę?
-
On sam pewnie też tego nie pojmuje – rzekł Frodo. – Wątpię, żeby w jego
zmętniałym umyśle powstał jakiś jasno określony plan. Sądzę, że po prostu stara
się, póki może, nie dopuścić, by skarb wpadł w ręce Nieprzyjaciela. To bowiem
byłoby dla niego także ostateczną klęską. A poza tym gra na zwłokę i czeka na
okazję.
-
Krętacz i Śmierdziel, zawsze to wiedziałem – rzekł Sam. – Im bliżej do wrogiego
kraju, tym gorzej Krętacz śmierdzi. Niech pan zapamięta moje słowa: jeżeli w
ogóle dobrniemy na przełęcz, nie pozwoli nam zanieść skarbu w granice
nieprzyjacielskiego kraju bez jakiejś grubszej awantury.
-
Jeszcześmy do tej granicy nie dobrnęli – powiedział Frodo.
-
Nie, ale trzeba już teraz oczy mieć wciąż otwarte. Śmierdziel prędko by sobie z
nami poradził, gdyby nas zaskoczył we śnie. Mimo to może pan się na razie
zdrzemnąć bezpiecznie. Byle tuż przy mnie! Chciałbym bardzo, żeby pan trochę
odpoczął. Będę nad panem czuwał pilnie, a jeśli pan położy się bliziutko, żebym
mógł pana objąć ramieniem, nie uda się nikomu tknąć pana bez mojej wiedzy.
-
Spać! – westchnął Frodo z utęsknieniem, jakby na pustyni ujrzał miraż zielonej
oazy. – Och, tak, mógłbym usnąć nawet tutaj!
-
Niechże pan śpi! A głowę niech pan położy na moich kolanach.
Tak
zastał hobbitów Gollum, gdy po kilku godzinach wrócił chyłkiem, skradając się
ścieżką w dół z ciemnych szczytów. Sam siedział opary o głaz, z głową
przechyloną na bok, oddychając ciężko. Na jego kolanach spoczywała głowa
uśpionego Froda; sługa jedną śniadą rękę trzymał na bladym czole, drugą na
piersi swego pana. Na twarzach obu malował się spokój.
Gollum patrzał na nich. Dziwny wyraz
przemknął przez jego chudą, wygłodniałą twarz. Światełka w źrenicach przygasły,
oczy zmatowiały, nagle poszarzałe, stare i znużone. Gollum skulił się w
bolesnym skurczu, odszedł parę kroków spoglądając w stronę przełęczy i trzęsąc
głową, jakby szarpany wewnętrzną rozterką. Potem wrócił, wyciągnął z wolna
drżącą rękę i bardzo ostrożnie, niemal pieszczotliwie dotknął kolana Froda.
Gdyby w tym okamgnieniu któryś ze śpiących ocknął się i zobaczył Golluma,
pomyślałby zrazu, że stoi przed nim bardzo sędziwy, zmęczony hobbit, skurczony
ze starości, która przeciągnęła ponad miarę jego życie, tak że ostał się poza
swoją epoką, bez przyjaciół i krewnych, z dala od łąk i strumieni młodości –
biedny, żałosny, zagłodzony staruszek.
Lecz pod jego dotknięciem Frodo
poruszył się i z cicha krzyknął przez sen, a Sam natychmiast wytrzeźwiał z
drzemki. Zobaczył Golluma „dobierającego się” – jak pomyślał – do pana Froda.
-
Ejże! – powiedział ostro. – Co robisz?
-
Nic, nic – łagodnie odpowiedział Gollum. – Pan dobry.
-
Myślę, że dobry – rzekł Sam – ale gdzieżeś ty się włóczył? Wymknąłeś się jak
złodziej i jak złodziej wróciłeś, stary łajdaku.
Gollum
cofnął się, zielone światełka błysnęły pod jego ciężkimi powiekami. Teraz, gdy
przycupnął na zgiętych nogach i wytrzeszczył oczy, wyglądał niemal jak pająk.
Dobra przelotna chwila minęła bezpowrotnie.
-
Jak złodziej! Jak złodziej! – syknął. – Hobbici zawsze są grzeczni. Och, dobrzy
hobbici! Smeagol prowadzi ich tajemnymi drogami, których nikt prócz niego nigdy
nie znalazł. Pomaga im, wyszukuje ścieżki, a za to oni mówią: złodziej! Dobrzy
przyjaciele, mój skarbie, tak, tak, dobrzy!
Sam
miał lekkie wyrzuty sumienia, ale w dalszym ciągu nie ufał Gollumowi.
-
Przepraszam! – powiedział. – Przepraszam, ale zaskoczyłeś mnie znienacka we
śnie. Nie powinienem był zasnąć, dlatego obudziłem się trochę zły. Pan Frodo
jest taki zmęczony, że prosiłem go, by się przespał. No i tak się to złożyło
jedno z drugim. Przepraszam. Ale gdzieżeś bywał?
-
Na złodziejskiej wyprawie – odparł Gollum. Zielone światełka nie znikały z jego
źrenic.
-
Nie chcesz odpowiedzieć, to nie – rzekł Sam. – Zresztą pewnie niedalekie to od
prawdy. A teraz wymknijmy się po złodziejsku wszyscy razem. Która to godzina?
Czy to jeszcze dziś, czy już jutro?
-
Jutro – rzekł Gollum. – Było już jutro, kiedy hobbici posnęli. Bardzo
niemądrze, bardzo niebezpiecznie, gdyby biedny Smeagol nie czuwał w pobliżu
swoim złodziejskim sposobem.
-
Chyba wszystkim nam już się to słówko uprzykrzyło – rzekł Sam. – Ale mniejsza o
to. Trzeba zbudzić pana.
Delikatnie
odgarnął Frodowi włosy z czoła i pochylając się szepnął łagodnie:
-
Niech się pan zbudzi, panie Frodo, niech się pan zbudzi!
Frodo
drgnął, otworzył oczy i na widok twarzy Sama – schylonej nad nim – uśmiechnął
się przyjaźnie.
-
Tak wcześnie mnie budzisz, Samie – rzekł. – Przecież jeszcze ciemno.
-
Tutaj zawsze ciemno – odparł Sam. – Ale Gollum wrócił, proszę pana, i mówi, że
już jest jutro. Trzeba ruszać w drogę. Ostatni skok!
Frodo
odetchnął głęboko i usiadł.
-
Ostatni skok! – powtórzył. – Witaj, Smeagolu! Znalazłeś coś do jedzenia?
Odpocząłeś?
-
Ani jadła, ani snu, niczego Smeagol nie użył – powiedział Gollum. – Jest
złodziejem.
Sam
żachnął się zniecierpliwiony, lecz pohamował gniew i zmilczał.
-
Nie nadawaj sobie przezwisk, Smeagolu – rzekł Frodo – prawdziwych ani
fałszywych. Nie trzeba!
-
Smeagol przyjął, czym go obdarzono – odparł Gollum. – Łaskawy pan Sam,
przemądrzały hobbit, dał mu to przezwisko.
Frodo
spojrzał na Sama.
-
Tak, proszę pana – rzekł Sam. – Wypsnęło mi się to słówko, kiedy nagle zbudzony
ze snu zobaczyłem go przy nas. Przeprosiłem, ale, jak tak dalej pójdzie, może i
odwołam przeprosiny.
-
Więc lepiej zapomnijmy o tym – rzekł Frodo. – Słuchaj, Smeagolu, musimy się
rozmówić. Powiedz mi, czy możemy resztę drogi znaleźć sami? Przełęcz już stąd
widać, jest niedaleko, jeżeli zdołamy trafić sami, możemy uznać naszą umowę za
dopełnioną. Dotrzymałeś obietnicy, jesteś wolny, możesz wrócić do krajów, gdzie
nie zabraknie ci jedzenia ani snu, dokądkolwiek, byle nie do sług
Nieprzyjaciela. Może kiedyś będę mógł cię nagrodzić, a jeśli nie ja, to ktoś z
przyjaciół, kto będzie mnie pamiętał.
-
Nie, nie, jeszcze nie! – jęknął Gollum. – Nie! Hobbici sami nie znajdą drogi,
nie! Teraz trzeba iść przez tunel. Smeagol musi pójść z wami dalej. Nie wolno
mu spać. Nie wolno mu jeść. Jeszcze nie!
M |
ożliwe, że był już dzień, jak twierdził Gollum, ale hobbici
nie dostrzegali miedzy dniem a nocą większej różnicy, chyba tylko tę, że
ciężkie niebo zdawało się nieco mniej czarne i przypominało raczej strop
gęstego dymu, a zamiast nieprzeniknionej nocy, zalegającej wciąż jeszcze w
szczelinach i zagłębieniach, szary, metny cień osnuwał cały kamienny świat
dokoła. Gollum szedł przodem, hobbici za nim ramię przy ramieniu, i tak
wspinali się długim wąwozem pomiędzy filarami i kolumnami poszarpanych,
zwietrzałych skał, sterczących po obu stronach niby olbrzymie bezkształtne
posągi. Cisza panowała zupełna. O mile mniej więcej przed sobą widzieli ogromną
szarą ścianę, ostatnie wielkie spiętrzenie górskiego łańcucha. Ściana ta
odcinała się ciemniejszą plamą na tle mroku i rosła, w miarę jak się do niej
zbliżali, aż wreszcie spiętrzyła się tuż przed nimi przesłaniając całkowicie
widok krainy, ukrytej za górami. Głęboki cień zalegał u jej stóp. Sam pokręcił
nosem.
-
Uf! Co za smród! – mruknął. – Cuchnie tu coraz potężniej.
Stali w cieniu skały i zobaczyli pośrodku niej
otwarty wylot jaskini.
-
Tedy droga – cicho szepnął Gollum. – To wejście do tunelu.
Nie
powiedział im jego nazwy: Torech Ungol – Jaskinia Szeloby. Bił od niej smród,
gorszy niż mdły zaduch zgnilizny na polach Morgulu, ohydna woń, jakby w
mrocznym wnętrzu nagromadziły się grube zwały nieopisanego plugastwa.
-
Czy to jedyna droga, Smeagolu? – spytał Frodo.
-
Tak, tak – odparł Gollum. – Tak, trzeba iść tędy.
-
czy rzeczywiście przeszedłeś kiedyś przez te lochy? – spytał Sam. – No cóż,
tobie pewnie smród nie przeszkadza.
Gollumowi
oczy rozbłysły.
-
Hobbit nam nie dowierza, mój skarbie – syknął. – Nie chce nam wierzyć. Ale
Smeagol dużo zniesie. Ta. Przeszedł tędy, tak, aż na drugą stronę. To jedyna
droga.
-
Co tam tak cuchnie? – dziwił się Sam. – Przypomina... Nie, lepiej nie mówić o
tym. Wstrętna jaskinia orków, moim zdaniem, z nagromadzonym od setek lat orkowym
paskudztwem.
-
Niech tam – rzekł Frodo. – Czy siedzą w niej orkowie, czy nie, skoro innej
drogi nie ma, musimy iść tędy.
Zaczerpnęli
tchu i weszli do jaskini. Ledwie posunęli się kilka kroków, gdy ogarnęła ich
czarna, nieprzenikniona noc. Frodo i Sam w życiu swoim nie spotkali tak
straszliwych ciemności, bo nawet w pozbawionych światła korytarzach Morii mrok
nie był tak głęboki i gęsty. Tam przynajmniej przewiew poruszał niekiedy
powietrzem, odzywało się echo, wędrowcy wyczuwali wokół siebie przestrzeń. Tu
powietrze nieruchome i ciężkie tłumiło każdy dźwięk. Szli jak gdyby w czarnych
oparach, unoszących się z samego jądra ciemności, a gdy je z oddechem wciągali
w płuca, zdawało im się, że ślepota opanowuje nie tylko ich oczy, lecz także
umysły, tak iż nawet wspomnienie barw, kształtów i światła zamiera w ich
pamięci. Noc była zawsze i nigdy nie przeminie, nie istnieje nic prócz nocy.
Zrazu jednak nie stracili całkowicie czucia, a nawet przeciwnie, zmysł dotyku w
ich stopach i palcach zaostrzył się niemal do bólu. Ku swemu zdumieniu
stwierdzili, że ściany tunelu są gładkie, a dno, na ogół wyrównane, wznosi się
regularnie dość stromo ku górze; czasem tylko pochylnie przerywało parę stopni
schodów. Korytarz był tak wysoki i szeroki, że hobbici ledwie dosięgali wyciągniętymi
rękami ścian, a chociaż szli obok siebie, mieli wrażenie, że są rozdzieleni i
odcięci od siebie, każdy zdany na samotny marsz w ciemnościach.
Gollum wyprzedził ich, lecz zdawało
im się, że jest tuż, o parę kroków przed nimi. Dopóki jeszcze byli zdolni
zwracać uwagę na takie szczegóły, słyszeli jego świszczący i zachłystujący się
oddech w pobliżu. Po pewnym wszakże czasie zmysły ich jakby odrętwiały, zarówno
słuch jak dotyk stępiał, a jeśli szli wytrwale po omacku dalej, to jedynie
wysiłkiem woli, która kazała im przekroczyć próg jaskini, dążyć wytrwale do
celu, do wyniosłej bramy za górami. Stracili już rachubę czasu i orientację w
przestrzeni, zapewne jednak nie uszli zbyt daleko, gdy Sam pod prawą ręką
zamiast ściany wyczuł pustkę, otwarte w tę stronę boczne przejście; na krótką
chwilę owionęło go nieco świeższe powietrze, lecz nie zatrzymując się poszedł
dalej.
-
Jest tu więcej korytarzy – szepnął z wysiłkiem, bo dobycie dźwięku z gardła
zdawało się tutaj niełatwą sztuką. – Ani chybi, jaskinia orków.
Potem
zmacał jeszcze jedną przerwę w ścianie z prawej strony, Frodo zaś z lewej
natrafił na drugą, a w miarę jak się posuwali – na kilka następnych, szerszych
lub węższych; nie wahali się jednak w wyborze drogi, bo korytarz, którym szli,
był prosty, nie zakręcał nigdzie i ustawicznie wznosił się pod górę. Ale nie
mieli pojęcia, jak jest długi, ile jeszcze będą musieli wycierpieć i czy im
starczy sił. Im wyżej się wspinali, tym było duszniej, a niekiedy mieli
wrażenie, że walczą z oporem jakiejś materii bardziej zgęszczonej niż cuchnące
powietrze. Brnąc przez nią naprzód czuli od czasu do czasu na głowach i rękach
muśnięcie jakby ocierających się macek czy może zwisających z pułapu porostów.
Ohydna woń dokuczała coraz bardziej. Potęgowała się z każdą chwilą i zdawało
się hobbitom, że spośród wszystkich zmysłów zachowali jedynie powonienie, lecz
zmieniło się ono dla nich w narzędzie tortur. Nie zdawali sobie sprawy, ile
czasu trwa ten marsz przez ciemne lochy; godzinę, dwie czy trzy... Godziny
dłużyły się jak dni całe, jak tygodnie. Sam odsuwając się od ścian tunelu
przylgnął do Froda, chwycili się za ręce i szli odtąd trzymając się jak
najbliżej siebie. W końcu Frodo wymacując lewą ręką ścianę natrafił nagle znów
na pustkę. Omal nie wpadł w nią z rozpędu. Otwór w skale był tym razem znacznie
szerszy od wszystkich poprzednich; a ciągnął z niego smród tak odrażający i
tchnęła obecność tak napiętej złośliwej woli – że Frodo doznał zawrotu głowy.
Jednocześnie Sam zachwiał się i padł twarzą naprzód; usiłując opanować słabość
i strach Frodo chwycił Sama za rękę.
-
Wstawaj! – szepnął ochryple, niemal bezgłośnie. – Cały smród i
niebezpieczeństwo skupione są właśnie tutaj, w tym bocznym korytarzu. Prędko!
Dalej!
Zbierając
resztki sił i odwagi dźwignął Sama i postawił na nogi; zmusił własne omdlałe
ciało do marszu. Sam potykając się szedł u jego boku. Jeden krok, drugi,
trzeci... Sześć! Nie wiedzieli, czy minęli wylot niewidzialnego korytarza, lecz
nagle odzyskali swobodę ruchów, jakby wroga wola na chwilę rozluźniła narzucone
im pęta. Brnęli naprzód, wciąż trzymając się za ręce.
Raptem jednak natknęli się na nową
przeszkodę. Tunel rozwidlał się, a przynajmniej tak im się zdawało, w każdym
razie po ciemku nie mogli się zorientować, który z dwóch korytarzy jest szerszy
i który bliższy wytkniętego kursu. Gdzie powinni skręcić, w prawo czy w lewo?
Nie mieli żadnych wskazówek, wybrać musieli na oślep, a przecież zdawali sobie
sprawę, że błąd w wyborze oznacza niechybną śmierć.
-
Którym korytarzem poszedł Gollum? – szepnął bez tchu Sam. – Dlaczego na nas nie
poczekał?
-
Smeagolu! – spróbował zawołać Frodo. – Smeagolu!
Ale
głos załamywał się w gardle, imię Smeagola ledwie dosłyszalne dobyło się z jego
ust. Nikt nie odpowiedział, nawet echo, powietrze wokół nie drgnęło.
-
Tym razem, jak mi się zdaje, odszedł już na dobre – mruknął Sam. – Może z góry
uplanował sobie, że właśnie w to miejsce nas zapędzi. Gollum! Jeśli kiedyś
dostanę go w swoje ręce, gorzko zapłacze pokraka.
Wreszcie
stwierdzili obmacując w ciemnościach ściany, że korytarz odbiegający w lewo
jest zablokowany – albo stanowi lepka wnękę, albo też zagrodził go jakiś
zwalony wielki głaz.
-
Droga nie może prowadzić tamtędy – szepnął Frodo. – Musimy iść w prawo, nie ma
wyboru.
-
Chodźmy, i to prędko – wysapał Sam. – Tutaj czai się jakiś stwór gorszy od
Golluma. Czuję, że ktoś na nas patrzy.
Nie
uszli daleko, gdy dogonił ich niezwykły głos, niespodziany i przerażający w tej
głuchej ciszy: jak gdyby bełkot i bulgot, przeciągły złośliwy syk. Odwrócili
się, lecz nie zobaczyli za sobą nic. Osłupiali, przykuci do miejsca, wpatrywali
się w mrok czekając nie wiedzieć na co.
-
To pułapka – rzekł Sam i położył rękę na głowicy miecza. Wspomniał przy tym
ciemność Kurhanu, z którego oręż pochodził. „Ach gdyby teraz Tom Bombadil był
gdzieś w pobliżu!” – pomyślał. Gdy tak stał, otoczony nocą, z sercem pełnym
czarnej rozpaczy i gniewu, wydało mu się nagle, że dostrzega światło, lecz
widział je tylko oczyma duszy; zrazu olśniło go, jak promień słońca oślepia
wzrok więźnia po długim przebywaniu w lochu bez okien. Potem rozszczepiło się
na kolory i zagrało zielenią, złotem, srebrem, bielą. W dali, jak gdyby na
maleńkim obrazku wymalowanym zręcznymi palcami elfa, zobaczył panią Galadrielę
stojącą na łące Lorien z podarunkami w rękach. „Dla ciebie, powierniku
Pierścienia – usłyszał jej głos, odległy, lecz wyraźny – przygotowałam ten oto
dar”.
Bełkotliwy
syk zbliżał się, a towarzyszyło mu skrzypienie, jakby w mroku jakiś olbrzymi
stawonóg o skrzypiących stawach sunął z wolna, lecz zdecydowanie naprzód, śląc
przed siebie fale odrażającej woni.
-
Panie Frodo! Panie Frodo! – krzyknął Sam odzyskując nagle głos i energię. – Dar
pani Galadrieli! Gwiaździste szkiełko! Światło, które ci zaświeci w ciemności,
jak obiecała pani elfów. Gwiaździste szkiełko!
-
Gwiaździste szkiełko? – powtórzył Frodo jakby przez sen, nie bardzo rozumiejąc,
o czym Sam mówi. – Ach, prawda! Jak mogłem o nim zapomnieć! Światło, gdy
wszystkie inne światła zgasną. Tak, teraz tylko światło może nam dopomóc.
Z
wolna wsunął rękę za pazuchę i z wolna wydobył flakonik Galadrieli. Kryształ
chwilkę lśnił blado niby gwiazda, gdy wschodzi i z trudem przebija gęste mgły
zalegające nad ziemią, potem, w miarę jak wzmagała się moc zaczarowanego
szkiełka, a jednocześnie nadzieja krzepła w sercu Froda, rozżarzył się,
zapłonął srebrnym płomieniem jak maleńkie serduszko olśniewającego blasku;
można by pomyśleć, że to Earendil we własnej osobie zstąpił ze swoich
słonecznych, podniebnych szlaków z ostatnim Silmarilem świecącym nad czołem.
Ciemność cofała się przed blaskiem bijącym z wnętrza kryształowej,
czarodziejskiej kuli, a ręka, która ją trzymała, iskrzyła się białym ogniem.
Frodo z podziwem patrzał na ten
cudowny podarunek, który nosił od tak dawna na sercu, nie znając jego wielkiej
wartości i mocy. Rzadko myślał o nim w podróży, dopóki nie znalazł się w
Dolinie Morgul, i nigdy go nie użył dotychczas, bojąc się, że światło zdradzi
ich przed oczyma nieprzyjaciół. – Aiya Earendil Elenion Ankalima! – krzyknął
nie zdając sobie sprawy z wymawianych słów, jakby czyjś obcy głos przemówił
przez jego usta, dźwięczny, nie stłumiony ciężkim, zatrutym powietrzem lochów.
Ale istnieją w Śródziemiu inne siły,
potęgi nocy, prastare i bardzo mocne. Ta, która skradała się w ciemnościach ku
hobbitom, znała sprzed wieków hasło elfów, lecz nie lękała się go nigdy, a
teraz także nie dała się nim poskromić. Okrzyk jeszcze nie przebrzmiał, gdy
Frodo poczuł skupioną na sobie złośliwą wolę i mordercze spojrzenie. W tunelu,
między hobbitami a wylotem korytarza, przed którym obaj zachwiali się i
omdleli, zabłysły oczy, dwa grona małych oczek, każde złożone z wielu źrenic;
czające się niebezpieczeństwo wreszcie pokazało swoje oblicze. Blask gwiezdnego
szkiełka załamał się odbity od tysiąca owadzich oczu, lecz powierzchnia ich
lśniła morderczym białym ogniem, płomieniem rozżarzonym w otchłaniach
przewrotnej, złośliwej myśli. Były to oczy potworne, odrażające, bestialskie,
zarazem pełne skupionej woli i wstrętnej radości, wpatrzone z okrutną rozkoszą
w ofiary, zamknięte w pułapce, z której nie istniała możliwość ucieczki.
Frodo i Sam w przerażeniu zaczęli
się cofać, nie mogąc oderwać wzroku od straszliwych złowrogich oczu poczwary; w
miarę jednak, jak się cofali, straszne oczy posuwały się naprzód. Frodowi ręka,
trzymająca świetlisty flakonik, omdlała i z wolna opadła. Potem nagle oczy
jakby dla zabawy zwolniły ich na chwilę z uwięzi i hobbici obaj odwróciwszy się
przebiegli w ślepej panice kilkanaście kroków naprzód. Frodo jednak w biegu
obejrzał się i ze zgrozą stwierdził, że oczy zbliżają się do nich gwałtownymi
skokami. Owionął ich trupi zaduch.
-
Stój! Stój! – krzyknął w rozpaczy. – Ucieczka nie zda się na nic.
Oczy
skradały się coraz bliżej.
-
Galadrielo! – zawołał i zbierając resztki odwagi podniósł znów w górę
kryształowy flakonik. Oczy się zatrzymały. Na moment spojrzenie ich przygasło,
jakby zmącone przelotnym zwątpieniem. Wówczas w piersi Froda serce zapłonęło
męstwem i hobbit bez namysłu, nie zastanawiając się, czy to, co robi, jest
szaleństwem, aktem rozpaczy czy męstwa, chwycił flakonik w lewą rękę, a prawą
wyciągnął z pochwy mieczyk. Żądełko zabłysło, ostra stal elfów roziskrzyła się
srebrnym światłem, lecz z klingi wystrzeliły niebieskie płomyki. Z
czarodziejskim kryształem wzniesionym nad głową, z mieczem w dłoni Frodo,
hobbit z dalekiego, cichego kraju, szedł nieustraszenie na spotkanie wrogich
oczu.
Oczy zadrżały. Im bliżej było
światło, tym wyraźniej mętniały w rozterce. Nigdy jeszcze nie olśnił ich równie
potężny blask. Od słońca, księżyca i gwiazd kryły się zawsze pod ziemią, teraz
jednak gwiazda zeszła w głąb lochów. Zbliżała się ciągle, oczy ulękły się jej.
Już zgasły wszystkie. Ogromne cielsko zawróciło w tunelu uchodząc poza zasięg
światła, zagradzając mu drogę swoim olbrzymim cieniem. Oczy zniknęły.
-
Panie Frodo! Panie Frodo! – krzyknął Sam. Szedł krok w krok za swym panem,
również z obnażonym mieczem w ręku. – Chwała gwiazdom! Ależ piękną pieśń
ułożyłyby o tym spotkaniu elfy, gdyby się o nim dowiedziały. Obym dożył tej
chwili, żeby im opowiedzieć wszystko, a potem posłuchać ich śpiewu. Niech się
już pan zatrzyma, panie Frodo! Niech pan nie idzie w głąb jamy! Teraz mamy
ostatnią szansę. Umykajmy z tej wstrętnej nory!
Raz
jeszcze zawrócili, z początku idąc, potem biegnąc; tunel wznosił się ostro w
górę i z każdym krokiem wydobywali się wyżej ponad ohydny zaduch bijący od
ukrytego w ciemności legowiska poczwary, toteż nowa otucha i nowe siły
wstępowały w serca hobbitów. W pewnej chwili na ich spotkanie dmuchnął powiew
chłodnego rozrzedzonego powietrza. Wylot, drugi koniec tunelu, mieli wreszcie
tuż przed sobą. Zdyszani, stęsknieni do nieba nad głową, rzucili się naprzód,
lecz nagle ku swemu zdumieniu zachwiali się i cofnęli. Wylot był zamknięty,
chociaż nie przywalony kamieniem; zagradzała go miękka, jak się z pozoru
zdawało dość ustępliwa, lecz w rzeczywistości mocna i nieprzenikniona zasłona;
powietrze przedostawało się przez nią, ale nie dopuszczała promieni światła.
Raz jeszcze hobbici natarli na przeszkodę i znów zostali odepchnięci. Podnosząc
w górę kryształowy flakonik Frodo zobaczył szarą zasłonę; blask gwiezdnego
szkiełka nie przebijał jej i nie rozświetlał, była jak gdyby utkana z cienia,
który nie powstał ze światła i którego światło nie mogło rozproszyć. W poprzek,
na całą wysokość tunelu, rozsnuta była ogromna tkanina podobna w regularnym
rysunku do sieci olbrzymiego pająka, lecz gęstsza i większa, a nici jej miały
grubość postronków.
Sam zaśmiał się ponuro.
-
Pajęczyna! – rzekł.- Tylko pajęczyna! Ale cóż za pająk ją osnuł! Naprzód,
zniszczmy ją co prędzej!
Z furią zaczął rąbać mieczem, ale nici nie pękały pod
ciosami. Uginały się lekko i wracały na swoje miejsce niby cięciwy łuku,
odpychając broń i dzierżące ją ramię. Trzykroć Sam nacierał z wszystkich sił,
aż wreszcie jedna jedyna spośród niezliczonych nici pękła i zwinęła się, ze
świstem przecinając powietrze. Luźny jej koniec chlasnął Sama po ręku. Hobbit
krzyknął z bólu, odskoczył i odruchowo przytknął rękę de ust.
- Tym sposobem nie otworzymy sobie drogi nawet przez
tydzień - rzekł. - Co robić? Czy te ślepia znów nas gonią?
- Nie widać ich - odparł Frodo - ale czuję, że patrzą na
mnie albo ścigają mnie myślą. Pewnie poczwara knuje nowy podstęp. Gdyby światło
osłabło albo zgasło, wróciłaby na pewno w jednej chwili.
- Złapali nas w ostatnim momencie w potrzask! - z
goryczą stwierdził Sam; gniew znów brał w nim górę nad zmęczeniem i rozpaczą. -
Jak muchy w sieci! Oby klątwa Faramira dosięgła Golluma i to jak najprędzej.
- Nam by to w tej chwili nie pomogło - rzekł Frodo. -
Dalejże! Spróbujmy, czego Żądełko dokaże w potrzebie. Przecież to ostrze elfów.
W ciemnych jarach Beleriandu, gdzie je wykuto, były także straszliwe pajęczyny.
Ty, Samie, pilnuj tymczasem, żeby oczy się nie zbliżyły. Masz tu gwiezdne
szkiełko. Nie bój się, trzymaj je wysoko i czuwaj.
Frodo podsunąwszy się pod szarą pajęczą zasłonę rąbnął z
całych sił i jednym zamachem przeciął ostrzem przez cały splot gęsto usnutej
sieci, po czym odskoczył szybko. Błękitnawe, lśniące ostrze przeszło przez sieć
jak kosa przez łan trawy, aż szare postronki drgnęły gwałtownie, zwinęły się i
zwisły. W zasłonie otworzyła się spora dziura. Cios za ciosem zadawał hobbit,
póki ostatnia pajęcza nić w zasięgu jego ramienia nie została przecięta. Górna
część rozdartej zasłony powiewała luźno jak welon na wietrze. Potrzask był
otwarty.
- naprzód! - krzyknął Frodo. - naprzód!
Szalona radość, że oto wymykają się z rozpaczliwej
pułapki, napełniła nagle jego serce. W głowie zaszumiało mu jak od mocnego
wina. Krzycząc, jednym susem wypadł z jaskini.
Po
kilku godzinach spędzonych w samym siedlisku nocy świat wydał się jego oczom
niemal jasny. Ogromne dymy podnosiły się ku górze i przerzedziły, kończył się
właśnie mroczny dzień; krwawa łuna Mordoru zbladła w posępnym zmierzchu,
Frodowi jednak zdawało się, że przed nim świta poranek nieoczekiwanej nadziei.
Dotarł niemal na szczyt górskiego wału. Jeszcze jedno tylko ostatnie
wzniesienie. Widział przed sobą przełęcz Kirith Ungol jak ciemną szczerbę
wyciętą w czarnym grzbiecie, a po obu jej stronach sterczące ku niebu zjeżone skały.
Krótki bieg, ostatni wysiłek i znajdzie się poza ścianą gór.
- Przełęcz, Samie! - krzyknął nie zważając na to, że
jego głos, wyzwolony wreszcie z zaduchu podziemi, rozlega się przenikliwie i
donośnie. - Przełęcz! Biegiem! Za chwile będziemy po drugiej stronie, nikt nas
już teraz nie zdoła powstrzymać!
Sam podążał za swym panem ile sił w nogach, lecz mimo
radości wyzwolenia z lochu nie czuł się wcale bezpieczny i wciąż zerkał przez
ramię ku czarnej bramie jaskini, w strachu, że oczy lub jakiś niewiadomy
koszmarny stwór lada chwila wyskoczy z niej w pogoń za uciekinierami. Ani on,
ani jego pan nie znali siły i przebiegłości Szeloby. Miała ona niejedno wyjście
ze swego legowiska. Mieszkała tu od wieków ta zła istota, odmiana olbrzymiej
pajęczycy, z gatunku rozpowszechnionego ongi w kraju elfów na zachodzie, teraz
zatopionym przez morze; z takimi właśnie pająkami walczył Beren w Górach
Zgrozy, w Doriath, i podczas jednej z tych swoich wypraw przed laty ujrzał na
zielonej polanie między modrzewiami piękną Luthien w blasku księżyca. Nie
wiadomo, jakim sposobem Szeloba uciekłszy spośród ruin zawędrowała w te strony,
bo z Czarnych Lat niewiele zachowało się opowieści. W każdym razie mieszkała tu
od dawna, zanim jeszcze zjawił się Sauron i położono pierwsze kamienie pod mury
Barad-Duru. Nie służyła nikomu, tylko sobie samej, piła krew ludzi i elfów,
puchła i tyła trawiąc gnuśnie swoje samotne uczty i snując w cieniu sieci;
każde żywe stworzenie było jej strawą, a rzygała czarną ciemnością. Słabsze od
matki liczne dzieci, bękarty spłodzone z nieszczęsnymi samcami, których
mordowała, żyły rozproszone po dolinach Gór Cienia aż po dalekie góry na
wschodzie, po Dol Guldur i dzikie ostępy Mrocznej Puszczy. Żaden wszakże z
potomków nie mógł się równać z Szelobą Wielką, ostatnią córką Ungolianta, która
przetrwała na nieszczęście dla świata.
Przed
laty spotkał się z nią Gollum, trafił do niej Smeagol zamiłowany w szperaniu po
najciemniejszych jaskiniach, i wówczas już, za dawnych dni, złożył jej pokłon i
oddał hołd; odtąd jej przewrotna wola i złowrogie siły towarzyszyły mu stale w
tułaczce nie dopuszczając do niego światła ani skruchy. Przyrzekł jej
dostarczać żeru. Lecz nie podzielał jej łakomstwa. Szeloba nie wiedziała bowiem
nic o wieżach, pierścieniach i przemyślnych dziełach ludzkich rąk, nie dbała o
te rzeczy, pragnęła tylko dla wszystkich innych istot śmierci, śmierci na ciele
i duszy, dla siebie zaś samotnego życia i sytości; chciała jeść i puchnąć,
tuczyć się, tak by wreszcie góry nie mogły jej pomieścić ani ciemności objąć.
Ale do spełnienia tych marzeń było jeszcze daleko, od dawna głodowała kryjąc
się w swojej jaskini, podczas gdy moc Saurona rosła, a wszelkie żyjące
stworzenia unikały jego krainy. Grody nad doliną stały martwe, nie zbliżał się
tutaj człowiek ani elf, czasem tylko zabłąkany ork trafiał w sieci Szeloby.
Marna to była strawa i niełatwa do złowienia. Pajęczyca musiała coś jeść,
chociaż więc orkowie pracowicie budowali coraz to nowe zawiłe ścieżki z
przełęczy do swojej Wieży, umiała zawsze jakimś podstępem usidlić ofiary.
Tęskniła jednak do smaczniejszego mięsa. I wreszcie Gollum dostarczył jej
upragnionych przysmaków.
- Zobaczymy, zobaczymy - powtarzał, ilekroć wpadał w
najgorszy humor podczas wędrówki z wzgórz Emyn Muil do Doliny Morgul. -
Zobaczymy. Kto wie, tak, może się zdarzyć, kiedy ona odrzuci kości i puste
ubrania, że znajdziemy nasz skarb, zapłatę dla biednego Smeagola za smaczne
jadło. Uratujemy skarb, dotrzymamy przyrzeczenia. Tak, tak. A kiedy skarb
będziemy mieli zabezpieczony, ona też dowie się o tym, jej także odpłacimy z
nawiązką.
Tak rozmyślał w najskrytszym zakątku chytrego mózgu,
spodziewając się, że zdoła przed Szelobą zataić własne plany, gdy korzystając
ze snu hobbitów poszedł, żeby się przed nią pokłonić.
Co do
Saurona, to wiedział on, gdzie się gnieździ Szeloba. Był zadowolony, że
osiedliła się w bliskości jego twierdzy, głodna, lecz nieposkromiona w swej
przewrotności; strzegła starej ścieżki do jego kraju lepiej niż wszystkie
straże i zapory, jakie by mógł tam postawić. Orków jej nie żałował, bo chociaż
jako niewolnicy byli mu użyteczni, miał ich niezliczone tysiące. jeśli od czasu
do czasu Szeloba złowiła któregoś, żeby zaspokoić swój apetyt, Sauron nie żywił
do niej pretensji, jeden ork więcej czy mniej nic nie znaczył. Jak człowiek
rzuca niekiedy ochłap swojej kocicy (nazywając ją "swoją" kotką, lecz
nawzajem nie przyznając jej prawa do siebie), tak Sauron czasem posyłał
Szelobie w darze jeńców, z których nie mógł mieć żadnego pożytku. Kazał
nieszczęśników wrzucać do jaskini i opowiadać sobie potem, jak się pajęczyca z
nimi zabawiała. Żyli więc oboje, każde zajęte własnymi planami, nie lękając się
napaści, buntu ani wstrząsu, który by mógł ich nikczemnej władzy położyć kres.
Nigdy jeszcze nawet mucha nie wymknęła się z sieci Szeloby, a w ostatnich
czasach pajęczyca była bardziej niż kiedykolwiek rozjuszona i głodna.
Biedny
sam nic jednak nie wiedział o złych siłach, które przeciw sobie rozpętali, czuł
tylko rosnący strach przed niewidzialnym niebezpieczeństwem; ten strach tak mu
ciążył, że biegł uginając się pod jego brzemieniem i nogi miał jak z ołowiu.
Zewsząd
otaczała go groza, przed nim na przełęczy czuwały nieprzyjacielskie straże, a
ukochany pan pędził jak urzeczony na ich spotkanie, nie zachowując żadnych
ostrożności. Odwracając wzrok od cieni, które zostawiał za sobą, i od
głębokiego mroku zalegającego po urwiskiem od lewej strony, sam spojrzał przed
siebie i zobaczył dwie rzeczy, które tym bardziej spotęgowały jego trwogę.
Spostrzegł, że miecz, wciąż obnażony i wzniesiony w ręku Froda, lśni błękitnym
płomieniem, spostrzegł też, że chociaż niebo w oddali ściemniało, w oknie wieży
błyszczy krwawe światło.
- Orkowie! - jęknął Sam. - Przebojem nic tu nie
zwojujemy. Wkoło pełno orków, a może gorszych jeszcze potworów.
Szybko nawracając do starego nawyku skrytości, zacisnął
pięść na cennym flakoniku Galadrieli, który wciąż trzymał w ręku. Dłoń przez
chwilę przebłyskiwała czerwienią żywej krwi. Hobbit jednak zaraz wsunął
świecący zdradziecko kryształ głęboko do kieszeni na piersi i zatulił się
szczelnie szarym płaszczem elfów. Spróbował przyspieszyć kroku. Odległość
między nim a Frodem rosła, już ich dzieliło ze dwadzieścia długich kroków;
Frodo mknął jak cień, jeszcze chwila, a zniknie swemu słudze z oczu roztapiając
się w szarzyźnie świata. Ledwie sam zdążył ukryć blask gwiezdnego szkiełka, gdy
pojawiła się Szeloba. Nieco na lewo przed sobą ujrzał Sam znienacka
najobrzydliwszą stworę, jaką z życiu spotkał, okropniejszą od najstraszliwszych
sennych koszmarów. Z budowy podobna do pająka, lecz większa od największych
drapieżnych zwierząt, zdawała się bardziej od nich przerażająca, ponieważ w jej
bezlitosnych oczach czaił się złowrogi, świadomy zamysł. Oczy, wbrew złudzeniom
hobbitów nieposkromione i nieulękłe, świeciły znowu złym blaskiem. Biegła z
wysuniętą naprzód głową, z której sterczały wielkie rogi; za krótką, masywną
szyją ciągnął się ogromny, spęczniały kadłub z wypiętym, wydętym brzuchem,
obwisłym i kołyszącym się miedzy nogami. Cielsko całe było czarne, upstrzone
sinymi plamami, lecz brzuch, białawy i świecący, ział okropnym smrodem. Nogi
miała przygięte, z wielkimi supłami stawów sterczącymi aż ponad grzbiet,
owłosione szczeciną twardą jak stalowe kolce, a na każdej ostry pazur. Gdy raz
zdołała przecisnąć miękki, rozpuchły kadłub i pogięte kończyny przez górny
wylot swej jaskini, poruszała się z przerażającą zwinnością, to biegnąc na
skrzypiących nogach, to sadząc susami. Znalazła się między Samem a jego panem.
Albo nie spostrzegła Sama, albo wolała go na razie pominąć jako tego, który
miał przy sobie świecący kryształ, bo wszystkie siły skupiła na pościgu za
jedną ofiarą, za Frodem, pozbawionym świecącego szkiełka i biegnącym zuchwale
środkiem ścieżki, nieświadomym jeszcze grożącego niebezpieczeństwa. Pędził, ale
Szeloba była szybsza od niego. Jeszcze parę susów, a pochwyci go niechybnie.
Sam
jęknął i dobywając resztek sił z piersi wrzasnął:
- Uwaga! Panie Frodo, niech pan się obejrzy! Ja...
Nagle głos uwiązł samowi w gardle. Długa, lepka ręka
zatkała mu usta, jakieś macki oplotły mu nogi. Zaskoczony padł wstecz, prosto w
ramiona napastnika.
- Mamy go! – syknął Gollum nad jego uchem. – Wreszcie go
mamy, mój skarbie, mamy w garści wstrętnego hobbita. Tego sobie zatrzymamy. Ona
weźmie drugiego. Tak, tak, jego weźmie Szeloba, nie Smeagol, bo Smeagol
przyrzekł, że nie tknie, nie skrzywdzi dobrego pana. Ale ciebie Smeagol ma w
garści, wstrętny, podły złodzieju.
I plunął na kark Samowi.
Oburzony
zdradą, zrozpaczony, że wstrzymano go w pędzie, gdy biegł na ratunek
zagrożonemu śmiertelnie panu, Sam znalazł w sobie zapał i siły, których Gollum
nigdy się nie spodziewał po flegmatycznym, głupim hobbicie, za jakiego go
uważał. Nawet Gollum nie umiałby zwinniej wywijać się z uścisku i zawzięciej
walczyć niż Sam w tej chwili. Szarpnął głową wyzwalając się od kneblującej usta
łapy, dał nura i znów rzucił się gwałtownie naprzód usiłując uwolnić się od
drugiej łapy Golluma, zaciśniętej na jego karku. Miecz trzymał wciąż w garści,
a na lewym ramieniu, zawieszoną na rzemiennej pętli, miał laskę od Faramira.
Rozpaczliwie próbował odwrócić się i dźgnąć sztychem przeciwnika, lecz Gollum
był bardzo zwinny. Błyskawicznie wyciągnął prawe ramię i chwycił Sama za
przegub ręki. Palce miał twarde jak żelazne kleszcze; z wolna, nieubłaganie
zginał dłoń hobbita, aż Sam z okrzykiem bólu wypuścił miecz na ziemię. Druga
ręka Golluma przez cały czas zaciskała się na jego gardle.
Wówczas
Sam spróbował fortelu. Odchylił się od Golluma i z wszystkich sił zaparł się
nogami o ziemię, po czym nagle odpychając się stopami od gruntu runął z
rozmachem na plecy. Nie spodziewając się tak prostej sztuki, Gollum pchnięty
znienacka padł także, a krępy hobbit całym swoim ciężarem przycisnął mu brzuch.
Gollum syknął przeraźliwie i na okamgnienie rozluźnił uchwyt palców na gardle Sama,
lecz nie puścił przegubu jego prawej ręki. Sam szarpnął się, odsunął
przeciwnika, wstał, okręcił się błyskawicznie wokół ręki, uwięzionej w uścisku
Golluma. Lewą ręką chwycił laskę i śmignął nią z rozmachem po wyciągniętym
ramieniu przeciwnika trafiając go tuż pod łokciem.
Gollum
zawył i wypuścił z garści napięstek Sama. Wtedy Sam przeszedł do ataku. Nie
tracąc czasu na przerzucanie laski z lewej do prawej ręki, rąbnął z furią po
raz drugi. Gollum zwinny jak jaszczurka skręcił się cały, toteż cios przeznaczony
dla jego głowy spadł na grzbiet. Laska pękła z trzaskiem. Tego już było
Gollumowi za wiele. Z dawna wyćwiczył się w napaściach zza pleców i rzadko
zawodziła go ta sztuka. Tym razem zaślepiony złością popełnił błąd: pozwolił
sobie gadać i chełpić się, nim obie ręce zacisnął ofierze na gardle. Cały jego
piękny plan załamał się, odkąd w ciemnościach niespodzianie błysnęło straszliwe
światło. A teraz znalazł się twarzą w twarz z rozwścieczonym przeciwnikiem,
niewiele od niego mniejszym. Nie lubił takiej walki. Sam chwycił z ziemi miecz
i podniósł go w górę. Gollum wrzasnął i odskakując na czworakach w bok, dał
susa niby żaba. Zanim Sam do niego dobiegł, już był daleko pędząc z zawrotną
szybkością z powrotem w stronę tunelu. Z mieczem w ręku Sam ruszył za nim.
Przez chwilę zapomniał o całym świecie, czerwona mgła przesłoniła mu oczy,
wiedział tylko jedno: że chce zabić Golluma. Lecz Gollum zniknął. Dopiero na
widok czarnego wylotu jamy i owiany bijącym z niej smrodem, sam nagle
oprzytomniał. Jak piorun poraziła go myśl o Frodzie ściganym przez poczwarę.
Zawrócił na pięcie i co sił w nogach puścił się ścieżką pod górę wykrzykując
imię pana. Ale już było za późno. Przynajmniej ta część planu Golluma nie
zawiodła.
Rozdział 10
Sam w rozterce
F
|
Miecz roboty elfów błyszczał u boku
Froda na ziemi, tak jak wypadł mu z ręki, nim zdążył spróbować obrony. Sam nie
miał czasu zastanawiać się, co robić, ani też stawiać sobie pytania, czy
popycha go do czynu męstwo, wierność wobec Froda, czy też wściekły gniew. Z
wrzaskiem skoczył naprzód, chwycił lewą ręką miecz swego pana. Wtedy natarł.
Takiej furii nie widział chyba nigdy świat nawet wśród zwierząt, gdy
doprowadzone do rozpaczy małe stworzonka uzbrojone ledwie w kilka zębów rzuca
się samotnie na okrytego rogową łuską i grubą skórą smoka, który stoi nad jego
powalonym towarzyszem.
Jakby zbudzona tym wątłym okrzykiem
z lubieżnego rozmarzenia, Szeloba z wolna obróciła na Sama okrutne, złośliwe
spojrzenie. Lecz zanim zdążyła zrozumieć, że czeka ją rozprawa z męstwem,
jakiego od niepamiętnych czasów nie spotkała u swych przeciwników, lśniące
ostrze dosięgło jej stopy odrąbując pazur. Sam skoczył między nogi poczwary i
błyskawicznym ruchem dźgnął w straszliwe oko, którego mógł dosięgnąć, bo
poczwara miała głowę pochyloną. Jedno oko zgasło.
Mały przeciwnik znalazł się więc pod
jej kadłubem i na razie nie mogła go dosięgnąć żądłem ani pazurami. Ogromny jej
brzuch lśnił nad hobbitem, a bijący od cielska pajęczycy smród przyprawiał go
niemal o omdlenie. Starczyło mu mimo to zaciekłości na jeden jeszcze cios, a
potem, nim Szeloba mogła zmiażdżyć go i zdusić w nim wraz z życiem płomień jego
odwagi, Sam z siłą rozpaczy chlasnął drugą ręką, w której dzierżył własny
mieczyk, po podbrzuszu poczwary.
Ale Szeloba nie miała, jak smoki,
nie opancerzonych miejsc na swym ciele prócz oczu. Jej skóra w ciągu wieków
okryła się obrzydliwymi guzami, lecz wskutek nawarstwienia całych pokładów
narośli stała się jeszcze grubsza. Ostrze naznaczyło skórę okropną szramą, lecz
jej odrażających fałdów nie mogła przebić siła człowieka, nie dokonałaby tego
nawet ręka Berena czy Turina uzbrojona w stal wykutą w kuźniach elfów lub
krasnoludów. Szeloba wzdrygnęła się pod ciosem i zakołysała olbrzymim worem
brzucha wysoko nad głową Sama. Z rany wysączył się kroplisty, spieniony jad.
Rozsuwając nogi poczwara opuściła kadłub, żeby zmiażdżyć śmiałka. Lecz
pospieszyła się zanadto. Sam trzymał się jeszcze prosto na nogach i porzuciwszy
własny miecz chwycił oburącz miecz elfów, nastawił go ostrzem do góry, by
przebić nim potworny strop nad swoją głową; Szeloba w morderczych zamiarach
opuściła tułów i z impetem, jakiego by nie miał cios wymierzony przez
najpotężniejszego nawet wojownika, sama nadziała się na ostry stalowy kolec.
Wpijał się on coraz głębiej w jej cielsko, w miarę jak hobbit, z wolna
przyciskany, chylił się ku ziemi. W ciągu wieków swego przewrotnego żywota
Szeloba nigdy nie zaznała równie okrutnego bólu ani nawet nie wyobrażała sobie
podobnego cierpienia. Najtęźsi rycerze prastarego Gondoru, najdziksi złowieni w
sieć orkowie nigdy nie zadali jej takiego ciosu i nikt dotąd nie wraził ostrego
żelaza w to cielsko, które poczwara kochała i pielęgnowała. Dreszcz ją przebiegł.
Dźwigając znów kadłub w górę, usiłując uciec od bólu, przygięła nogi i
konwulsyjnym susem odskoczyła wstecz.
Sam padł na kolana tuż obok głowy
Froda. Zmysły mącił mu ohydny zaduch, ale ściskał wciąż oburącz głowicę miecza.
Przez mgłę zasłaniającą oczy widział niewyraźnie twarz Froda i uporczywie
walczył teraz z własną słabością, żeby otrząsnąć się z omdlenia. Powoli uniósł
głowę i zobaczył, że Szeloba zatrzymała się o kilka zaledwie kroków od niego,
śledząc go wzrokiem; z pyska kapały jej krople jadu, z ranionego oka ściekała
zielona ropa. Przycupnęła, rozdygotanym, miękkim cielskiem przylgnęła do ziemi,
pogięte nogi drżały. Zbierała się do skoku, tym razem gotowa jednym zamachem
zmiażdżyć i zakłuć na śmierć przeciwnika. Zwykle wsączała tylko małą dawkę
trucizny w ciało ofiary, żeby ją obezwładnić, lecz dziś płonęła przede
wszystkim żądzą mordu, by dopiero martwe ciało rozedrzeć na sztuki.
Sam także przysiadł i patrzał,
widząc niechybną śmierć wyzierającą z oczu poczwary. W tym momencie zaświtała
mu pewna myśl, jakby podszepnięta z oddali przez czyjś obcy głos; sięgnął lewą
ręką za pazuchę i znalazł to, czego szukał: zimny, twardy, oporny wydał mu się
pod palcami kryształowy flakonik Galadrieli, kiedy go ścisnął w ręku pośród
koszmarów tego złowrogiego kraju.
-
Galadrielo! – szepnął słabo i usłyszał głosy odległe, lecz czyste i wyraźne:
okrzyki elfów wędrujących pod gwiazdami w miłych, cienistych lasach Shire’u,
muzykę elfów przygrywającą mu niegdyś do snu w domu Elronda.
Gilthoniel A Elbereth!
Język mu się rozluźnił, sam zawołał w mowie elfów, chociaż
wcale nie wiedział, że ją zapamiętał:
O menel palan-diriel,
Le nallon si di’nguruthos!
Z tym wołaniem dźwignął się, stanął i znów był sobą,
hobbitem, Samem, synem Hamfasta.
-
Chodź no tu, wstrętna poczwaro! – krzyknął. – Zraniłaś mego pana, bestio,
zapłacisz mi za to. Pilno nam w dalszą drogę, ale z tobą rozprawimy się zaraz.
Chodź no, niech cię jeszcze połechcę tym Żądełkiem.
Flakonik
Galadrieli nagle rozjarzył się niby biała pochodnia w jego ręku, jakby
nieujarzmiony duch hobbita udzielił mu swego żaru. Kryształ płonął jak gwiazda,
gdy spadając rozcina ciemność nocy olśniewającym blaskiem. Nigdy jeszcze tak
groźny ogień z niebios nie zaświecił Szelobie w oczy. Jego płomienie
przenikając do zranionej głowy pajęczycy piekły nieznośnie, a groza światła
wzmagała się pomnożona w mnóstwie źrenic. Szeloba cofnęła się trzepiąc
przednimi kończynami w okropnych męczarniach. Wreszcie odwróciła zbolałą głowę,
odsunęła się na bok, drapiąc pazurami skałę zaczęła się czołgać ku ziejącemu w
czarnym urwisku wylotowi jaskini.
Sam szedł za nią. Zataczał się jak
pijany, ale szedł wytrwale. Szeloba, wreszcie poskromiona, skurczona ze
strachu, podrygiwała i miotała się usiłując jak najprędzej uciec przed
hobbitem. Dotarła do wylotu nory i wcisnęła się do wnętrza znacząc ślad
żółtozieloną posoką; nim znikła, sam zdołał jeszcze raz rąbnąć mieczem po
wlokących się za kadłubem tylnych odnóżach. Potem wyczerpany padł na ziemię.
Szeloba zniknęła. Nie należy do tej
historii opowieść o dalszych jej losach: może przetrwała w swej kryjówce długie
lata, wściekła i nieszczęśliwa, aż z wolna wśród nocy zagoiły się jej
wnętrzności, wyzdrowiały oczy, a wówczas śmiertelny głód znów kazał jej snuć straszliwe
sieci na ścieżkach i w dolinach Gór Cienia.
Sam został na pobojowisku, a kiedy
wieczór Bezimiennego Kraju zapadł, powlókł się do swego pana.
-
Panie Frodo, ukochany mój panie! – wołał, lecz Frodo nie odzywał się ani
słowem. Kiedy bowiem biegł upojony wolnością, Szeloba dopędziła go i
błyskawicznie wbiła zatrute żądło w jego kark. Leżał teraz blady, nie słyszał
nic, nie poruszał się wcale.
-
Panie, ukochany mój panie! – powtórzył Sam i długą chwilę czekał wśród ciszy na
odpowiedź. Na próżno!
Wówczas
jak mógł najprędzej poprzecinał obezwładniające Froda więzy i przytknął twarz
najpierw do jego piersi, potem do ust; nie wyczuł jednak tchnienia życia ani
najlżejszego bodaj drgnięcia serca. Ustawicznie rozcierał mu ręce i stopy,
dotykał czoła, lecz czoło Froda pozostało zimne.
-
Frodo! Panie Frodo! – wołał. – Nie opuszczaj mnie! Usłysz, to twój Sam cię
wzywa! Nie odchodź tam, dokąd nie mogę iść z tobą. Zbudź się! Zbudź się,
kochany panie Frodo! Zbudź się, wstań!
Gniew
zakipiał w sercu Sama, hobbit zaczął się miotać wokół ciała swego pana z furią
siekąc mieczem powietrze, rąbiąc kamienie, krzykiem wyzywając nieprzyjaciół.
Wreszcie wrócił do Froda, pochylił się i zapatrzył w jego twarz bladą w
szarzyźnie zmierzchu. Nagle spostrzegł, że jest w tej chwili postacią z obrazu,
który mu objawiło kiedyś zwierciadło Galadrieli w Lorien. Widział przecież
wtedy Froda pobladłego, pogrążonego w głębokim śnie pod ogromnym urwiskiem
skalnym. Wówczas myślał, że Frodo śpi. „Ale on umarł! – powiedział sobie teraz.
– To nie sen, to śmierć!” I w tym momencie, jakby tymi słowami wspomógł siłę
trucizny, wydało się Samowi, że bladość na twarzy Froda przybrała sinozielony
odcień.
Ogarnęła go czarna rozpacz. Skulił
się na ziemi, nasunął szary kaptur na czoło, noc zawładnęła jego sercem i
stracił przytomność. Gdy wreszcie ta czarna noc przeminęła, sam otworzył oczy:
otaczały go cienie i nie wiedział, ile minut czy może godzin upłynęło na
świecie od tamtego momentu. Siedział na tym samym miejscu; a Frodo leżał obok
niego martwy. Góry nie zawaliły się, ziemia nie rozsypała się w gruzy.
-
Co teraz pocznę, co pocznę! – rzekł. – czy zaszedłem tak daleko za moim panem
na próżno?
Nagle
zabrzmiał mu w uszach własny głos wymawiający słowa, których podówczas na
początku wyprawy nie mógł zrozumieć: „Zanim się skończy wędrówka, będę miał ja
także coś do zrobienia. Muszę być z panem do końca, niech pan to wie, panie
Frodo!”
-
Ale co mogę zrobić? Zostawić pana Froda martwego, bez pogrzebu, tu, wśród gór,
i wracać do domu? Czy iść dalej? Dalej? – powtarzał; na chwilę opanowały go
zwątpienie i strach. – Iść dalej? Czy to powinienem zrobić? Opuścić Froda?
W
końcu zaczął płakać. Ułożył ciało Froda jak do wiecznego spoczynku, skrzyżował
jego zimne ręce na piersi, owinął płaszczem, własny miecz dał mu do boku, a z
drugiej strony laskę daną na drogę przez Faramira.
-
Jeśli mam iść dalej – powiedział – muszę wziąć pański miecz, panie Frodo, niech
mi pan wybaczy. Swój za to położę przy panu, wedle obyczaju dawnych królów
śpiących pod Kurhanami. Ma pan też na sobie piękną zbroję z mithrilu, dar
starego pana Bilba. Gwiezdne szkiełko, którego mi pan użyczył, zatrzymam,
będzie mi bardzo potrzebne, bo odtąd zawsze już będę szedł w ciemnościach. To
dar zbyt piękny dla mnie, pani Galadriela dała go panu, panie Frodo, ale może
zrozumie i wybaczy. Pan wybacza, prawda? Muszę przecież iść dalej.
Nie
mógł się jednak zdobyć na wyruszenie w dalszą drogę, jeszcze nie. Klęczał
trzymając Froda za rękę, nie wypuszczał jej z uścisku. Czas płynął, a Sam trwał
tak na klęczkach tuląc dłoń swego pana, z rozterką w duszy.
Usiłował zebrać siły, żeby oderwać
się i ruszyć na samotną wędrówkę – w imię zemsty. Gdyby raz wyruszył z miejsca,
gniew niósłby go wszystkimi drogami świata, dopóki nie odnalazłby w końcu
Golluma. Wtedy Gollum zginąłby z jego ręki. Ale przecież nie po to podjęto
wyprawę. Dla takiego celu nie byłoby warto opuszczać Froda. Zemsta go nie
wskrzesi. Nic go już nie wskrzesi. Lepiej umrzeć z nim razem. Ale to by także
oznaczało samotną daleką podróż.
Spojrzał na lśniący koniec miecza.
Pomyślał o miejscach w górach, gdzie spod czarnej krawędzi otwiera się pustka
przepaści. Nie, to nie była droga ucieczki. To by oznaczało wyrzeczenie się
wszelkiego czynu, a nawet żałoby. Nie po to Sam wyruszył z domu.
-
Co począć?! – krzyknął głośno i wydało mu się, że słyszy wyraźnie odpowiedź:
wytrwać do końca. Iść dalej w nową samotną drogę, gorszą niż wszystkie
dotychczasowe.
Jak
to? Samotnie iść do Szczelin Zagłady? – Wzdragał się przed tą decyzją, ale już
mu się narzucała z całą siłą. – jak to? Zabrać panu Frodowi Pierścień? Ja?
Przecież Rada jemu go powierzyła!
Lecz
odpowiedź nasunęła się błyskawicznie: „Rada przydała mu też towarzyszy podróży,
aby zadanie zostało spełnione bez zawodu. Ty jesteś ostatnim towarzyszem, który
przy nim wytrwał. Zadanie musi być spełnione”.
-
Czemuż to ja zostałem z nim jako ostatni towarzysz! – jęknął Sam. – Czemuż nie
stary Gandalf lub ktoś inny z kompanii! Czemuż to ja właśnie muszę rozstrzygać
teraz o wszystkim bez niczyjej pomocy i rady! Z pewnością omylę się w wyborze.
Wcale też się nie godzi, żebym to ja niósł Pierścień i sięgał po pierwszą rolę!
„Ależ
to nie ty po nią sięgnąłeś, to los wypchnął cię na czołowe miejsce. Racja, że
nie jesteś dość ważną i odpowiednią osobą, ale nie był nią też, prawdę rzekłszy,
ani Frodo, ani Bilbo. Nie z własnej ochoty wzięli na siebie ten obowiązek”.
-
No, niech będzie. Muszę się więc zdecydować. Zdecyduję coś. Ale z pewnością
pobłądzę. Sam Gamgee nie ma głowy do takich spraw.
Zastanówmy
się: jeżeli tu przyłapią mnie albo znajdą pana Froda i przy nim Pierścień,
zagarnie go Nieprzyjaciel. To by oznaczało koniec dla nas wszystkich, dla
Lorien, Rivendell, Shire’u i reszty naszego świata. Nie ma czasu do stracenia,
bo tak czy owak wszystko się zawali. Wojna już zaczęta, a bardzo prawdopodobne,
że Nieprzyjaciel bierze w niej górę. Nie mogę wrócić po radę i pełnomocnictwa.
Mam do wyboru albo siedzieć tu i czekać, aż łotry przyjdą i zabiją mnie nad
ciałem mego pana, a Pierścień zabiorą, albo wziąć Pierścień i z nim
pomaszerować dalej. – Sam westchnął głęboko. – No, więc biorę go i ruszam w
drogę.
Schylił
się nad Frodem. Delikatnym gestem rozpiął mu klamrę u szyi i wsunął rękę pod
kurtkę; drugą ręką uniósł jego głowę, ucałował zimne czoło i ostrożnie zdjął
łańcuszek. Ułożył znów głowę jak do snu. Spokojna twarz Froda nie drgnęła, i to
bardziej niż wszystkie inne objawy przekonało Sama, że jego pan naprawdę umarł
i zaniechał swojej misji.
-
Żegnaj, mój panie ukochany! – szepnął. – Przebacz swojemu Samowi. Sam wróci
tutaj, gdy spełni zadanie... jeżeli je zdoła spełnić! Wówczas już cię nie
opuści. Śpij spokojnie, póki nie wrócę. Mam nadzieję, że nie zbliży się tu do
ciebie żadne nikczemne stworzenie. Jeśli pani Galadriela słyszy mnie i zechce
spełnić moje życzenie, to mam tylko jedno jedyne: żebym mógł wrócić i odnaleźć
ciebie. Żegnaj!
Schylając
głowę zarzucił sobie łańcuszek na szyję. W pierwszej chwili aż przygiął się pod
brzemieniem, Pierścień niby ciężki kamień ciągnął go ku ziemi. Z wolna jednak
ciężar malał czy może Samowi sił przybywało, dość że wyprostował głowę, a potem
z wysiłkiem podniósł się na nogi. Stwierdził, że może się poruszać i że
udźwignie brzemię. Na chwilkę wyjął z ukrycia gwiezdne szkiełko i spojrzał na
swego pana; dar Galadrieli jaśniał łagodnym blaskiem, jak wieczorna gwiazda w
noc letnią, w tym świetle twarz Froda miała znów piękną barwę, bladą, lecz,
podobnie jak twarze elfów, szlachetną bladością istot, które odbyły długą
wędrówkę przez ciemności. Unosząc w sercu żałosną pociechę tego ostatniego
spojrzenia, Sam odwrócił się, schował kryształ i ruszył naprzód w gęstniejący
mrok. Nie miał dalekiej drogi. Tunel został za nim, a przed nim ciemniał żleb
odległy o kilkaset zaledwie kroków. Ścieżkę widział wyraźnie, wydeptana od
wieków wrzynała się głęboką koleiną wśród skał i wznosiła się łagodnie długim
jarem między urwistymi ścianami. Jar zwężał się znienacka. Sam znalazł się u
stóp szerokich schodów o dość niskich stopniach. Wieża orków piętrzyła się
teraz wprost nad jego głową, groźna i czarna, z jednym jedynym świecącym
czerwono okiem. Hobbita na razie krył jej cień. Wspiął się na szczyt schodów i
wreszcie stanął na przełęczy.
-
Postanowiłem nieodwołalnie – powtarzał sobie, ale nie mógł się wyzbyć
wątpliwości. Przemyślał decyzję jak umiał najsumienniej, to wszakże, co robił,
sprzeciwiało się jego najgłębszej naturze. – Może się omyliłem? – mruczał. –
Jak należało postąpić?
Gdy
strome ściany żlebu zamykały się wokół niego, zanim dotarł na właściwy szczyt i
spojrzał wreszcie na ścieżkę, która miała go sprowadzić w dół na drugą stronę
gór, do Bezimiennego Kraju, odwrócił się raz jeszcze. Przez chwilę
znieruchomiał szarpany rozterką i patrzał na przebytą drogę. Widział stąd
jeszcze wylot tunelu niby czarny punkcik w narastających ciemnościach; miał
wrażenie, że dostrzega też albo przynajmniej odgaduje miejsce, gdzie leży
Frodo; zdawało mu się, ze tam na ziemi coś lśni jasno, może jednak wprowadziły
go w błąd łzy, wzbierające w oczach, gdy patrzał na ten kamienny, wzniesiony
wysoko skrawek ziemi, na którym całe jego życie rozsypało się w proch.
-
Żeby chociaż spełniło się moje życzenie! – westchnął. – Żebym chociaż mógł tam
wrócić i odnaleźć Froda.
Wreszcie
odwrócił się twarzą do czekającej go dalszej ścieżki i postąpił kilka kroków
naprzód; nigdy jeszcze żaden krok w życiu nie kosztował go tyle wysiłku.
Tylko kilka kroków, jeszcze kilka
następnych, a zacznie schodzić w dół i nigdy już nie ujrzy tego kamiennego
wzniesienia pod urwiskiem. Nagle usłyszał jakieś głosy i krzyki. Stanął jak
wryty. To były głosy orków. Musieli być wszędzie: przed nim i za nim. Tupot nóg
i ochrypłe wrzaski: orkowie podchodzili na przełęcz od drugiego stoku, zapewne
od którejś z bram wieży. Tupot nóg i nawoływania od drugiej strony. Sam
odwrócił się w miejscu. Zobaczył czerwone światełka, pochodnie migocące daleko
w dole: orkowie wychodzili z tunelu. Pułapka się zamyka. A więc czerwone oko
wieży nie było ślepe. Sam zrozumiał, że jest zgubiony.
Chybotliwe światła pochodni i szczęk
stali zbliżały się do niego od drugiego stoku bardzo szybko. Za chwilę znajdą
się na szczycie i pochwycą go. Za wiele czasu stracił na namysły, teraz
wszystko przepadło. Jakże zdoła się wymknąć, uratować siebie i Pierścień?
Pierścień! Sam nie uświadamiał sobie żadnych myśli, nie podejmował świadomie
decyzji. Nie wiedząc kiedy i jak, ściągnął przez głowę łańcuszek i wziął
Pierścień do ręki. Tuż przed nim ukazały się już zza grzbietu góry pierwsze
szeregi orków. I w tym momencie Sam wsunął Pierścień na palec.
Świat się nagle odmienił, w jednej
sekundzie przemknęły hobbitowi przez głowę myśli długiej godziny. Zdał sobie
sprawę, że słuch ma teraz wyostrzony, a wzrok przyćmiony, lecz inaczej niż
podczas wędrówki przez jaskinię Szeloby. Wszystko wkoło wydawało się nie ciemne
jak przedtem, lecz mętne. Znajdował się w świecie szarej mgły jak czarny
solidny kamień, a Pierścień obciążający jego lewą rękę był jak gdyby krążkiem
rozpalonego złota. Sam nie czuł się niewidzialny, lecz przeciwnie,
przerażająco, całkowicie odsłonięty. Zrozumiał, że gdzieś czuwa Oko, które go
szuka.
Słyszał trzask pękających kamieni i
szmer wody w odległej Dolinie Morgul, i z oddali, spod ziemi, skowyt
nieszczęsnej Szeloby błąkającej się na oślep po zakamarkach tunelu; słyszał
głosy z lochów Wieży i krzyki orków wychodzących z jaskini, i ogłuszający,
dudniący w uszach tupot nóg, i rozdzierający zgiełk orków, którzy ciągnęli ku
niemu zza gór. Przylgnął do ściany urwiska. Tamci tymczasem maszerowali jak
zastęp upiorów; szare, zamazane sylwetki, niosące blade płomienie, zdawały się
we mgle widmami strachu. Gdy przechodzili obok niego, sam skulony usiłował
wcisnąć się w jakąś szczelinę i zniknąć.
Nasłuchiwał. Orkowie ciągnący od
strony tunelu i drugi oddział, schodzący długą kolumną z przełęczy na spotkanie
pierwszego, zobaczyli się wzajemnie i z krzykiem biegli ku sobie. Słyszał
wyraźnie ich głosy i rozumiał, co wołali. Może Pierścień pozwala rozumieć
wszystkie języki, a może tylko przenikać myśli, zwłaszcza sług Saurona, swego
twórcy, w każdym razie Sam, jeśli chciał, rozumiał i tłumaczył sobie na własną
mowę to, co tamci krzyczeli. Pierścień widać nabrał tym większej potęgi
znalazłszy się tak blisko miejsca, z którego pochodził, ale nie miał mocy
obdarzenia tego, kto go nosił, cnotą odwagi. Sam w tej chwili myślał wyłącznie
o tym, żeby się ukryć, przyczaić i przeczekać, póki nie wróci cisza i spokój. Z
trwogą wytężał słuch. Nie umiał określić, z jakiej odległości dochodzą głosy
orków, zdawało mu się, że ich słowa rozbrzmiewają w jego uszach.
-
Hej, Gorbag. Co tu robisz w górach? Czy ci się już sprzykrzyła wojna?
-
Taki dostałem rozkaz, durny Szagracie. A co ty tutaj robisz! Znudziło ci się
siedzieć w murach? Zachciało ci się wojować?
-
Nic ci do tego. Tu na przełęczy ja rozkazuję, więc odzywaj się grzeczniej. Co
masz do zameldowania?
-
Nic.
-
Hej! Hej! Hoj! – wrzask przerwał rozmowę dwóch dowódców. Orkowie, którzy zeszli
pod przełęcz, zauważyli coś niezwykłego. Puścili się nagle pędem. Inni pobiegli
ich śladem.
-
Hej! Hola! Tu coś jest! Cos leży na drodze. Szpieg! Szpieg!
Zagrały zgrzytliwe rogi, podniósł się zgiełk i wrzawa.
Jakby piorun zbudził Sama z osłupienia. Orkowie spostrzegli Froda! Co z nim
zrobią? Nieraz słyszał o orkach opowieści mrożące krew w żyłach. Nie, do tego
nie można dopuścić! W okamgnieniu Sam wyrzekł się podjętej misji, wszystkich
niedawnych postanowień, a razem z nimi wyzbył się nagle strachu i zwątpienia.
Już wiedział, gdzie jest jego miejsce: u boku kochanego pana, jakkolwiek nie
miał pojęcia, co będzie mógł zrobić w jego obronie. Zbiegł szybko po stopniach
i dalej ścieżką z powrotem w dół.
"Ilu ich jest? - myślał. - Trzydziestu,
czterdziestu w oddziale z Wieży, więcej niż drugie tyle w tym, który nadszedł z
tunelu. Ilu zdołam ukatrupić, zanim mnie obezwładnią? Gdy wyciągnę miecz z
pochwy, zobaczą jego błysk i prędzej czy później złapią mnie. Ciekawe, czy też
kiedyś jakaś pieśń wspomni, jak Sam poległ na górskiej przełęczy kładąc wał z
trupów nieprzyjaciół wokół zwłok swojego pana. Nie, nie będzie takiej pieśni.
Oczywiście! Orkowie znajdą Pierścień i nie będzie już na świecie żadnych
pieśni. Trudno. Moje miejsce jest przy panu. Muszą to zrozumieć wszyscy:
Elrond, cała Rada, wielcy rycerze i panie, są przecież mądrzy. Ich plany
zawiodły. ja nie nadaję się na powiernika Pierścienia. Bez pana Froda jestem do
niczego".
Tymczasem
orkowie zniknęli sprzed jego zamglonych oczu. sam dotąd nie zważał na własne
zmęczenie, lecz nagle uświadomił sobie, że jest niemal u kresu sił. Nogi
odmawiały mu posłuszeństwa. Posuwał się o wiele za wolno. Miał wrażenie, że
ścieżka wyciągnęła się na całe mile przed nim. Gdzież w tej mgle podziali się
orkowie? Zobaczył ich znowu po chwili. Byli już daleko. Całą gromadą cisnęli
się wokół lezącego na ziemi ciała. Kilku rozbiegło się na wszystkie strony jak
psy węszące trop. Sam z trudem poderwał się do szybszego biegu.
- Żywo, Samie - mówił sobie - bo znów się spóźnisz!
Obluźnił miecz w pochwie. Za chwilę dobędzie go, a
wtedy... Buchnął dziki wrzask, pohukiwania i śmiechy; orkowie dźwigali ciało z
ziemi.
- Ya hoi! Ya horri hoi! Nuże!
Potem pojedynczy głos krzyknął:
- Bierzcie go! najkrótszą drogą do Dolnej Bramy. Szeloba
z pewnością nie będzie nam dziś przeszkadzała.
Orkowie całą bandą ruszyli z miejsca. Pośrodku czterech
niosło wysoko w ramionach ciało Froda.
- Ya hoi!
Zabrali Froda. Zniknęli. sam nie mógł ich doścignąć.
Wlókł się z wysiłkiem za nimi, lecz orkowie już dotarli do wylotu tunelu i
wchodzili w podziemia: czterech dźwigających ciało hobbita na przedzie, reszta
za nimi cisnąc się i tłocząc bezładnie. Sam wciąż brnął naprzód. Dobył miecza,
który błękitnym blaskiem świecił w jego drżącej ręce, ale orkowie nic nie
spostrzegli. kiedy bez tchu Sam dobiegło wreszcie do wylotu tunelu, ostatni
szereg orków już znikał w czarnej jamie.
Przez
chwilę Sam stał dysząc ciężko i ręką przyciskając serce. Potem przesunął
rękawem po twarzy ocierając kurz, pot i łzy.
- Łotry przeklęte! - jęknął i skoczył za nimi w
ciemność. Teraz jednak ciemność tunelu nie wydała mu się tak czarna jak
poprzednio, miał tylko wrażenie, że z lekkiej mgły wszedł w gęściejszą. Z każdą
chwilą bardziej czuł się znużony, ale zacinał się tym mocniej w uporze. Zdawało
mu się, że dostrzega przed sobą dość niedaleko pochodnie, lecz mimo wysiłków
nie mógł ich dogonić. Orkowie poruszają się szczególnie zwinnie w podziemiach,
a ten tunel w dodatku znali dobrze, bo mimo strachu przed Szelobą często
musieli go używać jako najkrótszej drogi z Martwego Grodu na drugą stronę gór.
Nie wiedzieli, jak dawno w zamierzchłej przeszłości powstał główny tunel i
wielki okrągły szyb, który od wieków Szeloba obrała sobie za siedzibę; sami jednak
zbudowali liczne boczne korytarze i wyjścia na różne strony, żeby umożliwić
sobie ratunek przed napaścią pajęczycy, gdy z rozkazu swego władcy musieli tędy
przechodzić. tego wieczora nie zamierzali zapuszczać się daleko w głąb jaskini,
spieszyli prosto do korytarza, który prowadził do wieży strażniczej na urwisku.
Większość cieszyła się i głośno tryumfowała z powodu dokonanego odkrycia, toteż
biegnąc, zgodnie ze zwyczajem swojego plemienia, objawiała radość bełkotem i
wrzaskiem. Sam słyszał gwar ochrypłych głosów, bezdźwięczny i stłumiony w
nieruchomym zaduchu podziemi, i rozróżniał pośród chóru dwa głosy prowadzące z
sobą rozmowę. Głosy te brzmiały donośniej i bliżej niż inne. Dowódcy obu
oddziałów zamykali najwidoczniej pochód gawędząc w marszu.
- czy nie mógłbyś uciszyć tej swojej hołoty, Szagracie?
- gniewnie mówił pierwszy głos. - Ściągną nam Szelobę na kark.
- Dajże spokój, Gorbagu. Twoi
hałasują tak samo jak moi - odparł drugi głos. - Niech się chłopcy nacieszą. Na
razie, o ile mi wiadomo, Szeloba nie jest groźna. Jak się zdaje, siadła na
gwoździu. Nie będziemy z tego powodu płakali, co? Czyś nie zauważył śladów
posoki na całej drodze od wejścia aż do tej przeklętej dziury? Ten jeden raz
pozwólmy się chłopakom pobawić. Niech się śmieją. Mieliśmy szczęście, wreszcie
znaleźliśmy coś, czego Lugburz szuka.
- Lugburz tego szuka, naprawdę? A co to właściwie za
stwór? Troche wyglada na elfa, ale za mały. Czy taki pokurcz może być
niebezpieczny?
- Nie wiem, póki mu się lepiej nie przyjrzę.
- Aha! Więc nie powiedziano ci wyraźnie, czego masz
szukać? Nam nie mówi się nigdy wszystkiego. Nawet połowy tego, co wiedzą
zwierzchnicy. Ale i oni czasem się mylą, nawet ci najwyżsi.
- Ciszej, Gorbacie! – Szagrat zniżył głos tak, że Sam
mimo niezwykle wyostrzonego słuchu ledwie go słyszał. – Może się czasem mylą,
ale wszędzie mają oczy i uszy, dąłbym głowę, że nie brak ich nawet wśród
naszych żołnierzy. Jedno jest pewne, że zwierzchnicy mają jakieś kłopoty. Wedle
wieści, które przyniosłeś z dolin, Nazgulowie są zaniepokojeni, a ja wiem, że w
Lugburzu także się czymś kłopoczą. Coś omal nam się nie wymknęło.
- Omal, powiadasz! – rzekł Gorbag.
- Tak, ale pogadamy o tym później – odparł Szagrat. –
Poczekaj, aż znajdziemy się na Dolnej Ścieżce. Tam jest taki kącik, gdzie można
bezpiecznie pogawędzić, kiedy chłopcy pójdą naprzód.
W chwilę potem łuczywa zniknęły sprzed oczu Sama. Coś
zgrzytnęło i huknęło, a gdy Sam podbiegł bliżej, rozległ się głuchy łoskot.
Domyślał się, że orkowie skręcili i poszli tym samym bocznym korytarzem, na
który hobbici natknęli się w drodze przez tunel stwierdzając, że jest zawalony
ogromnym głazem. Głaz był w dalszym ciągu na miejscu.
Orkowie
jednak ominęli go jakimś sposobem, bo słychać było ich głosy w korytarzu.
Biegli naprzód, coraz dalej w głąb góry, wracając do Wieży. Sama ogarnęła
rozpacz. Unosili przecież ciało jego pana, z pewnością w nikczemnych zamiarach,
a on nie mógł za nimi podążyć. Rzucił się na głaz próbując go odepchnąć, lecz
przeszkoda nie ustąpiła. Nagle po drugiej stronie, bardzo blisko, jak się
wydało hobbitowi, zabrzmiały znów głosy dwóch dowódców, ciągnących swą
pogawędkę. Sam znieruchomiał i nadstawił uszu w nadziei, że z tej rozmowy dowie
się czegoś użytecznego. Myślał też, że Gorbag, który należał, jak wynikało z
jego słów, do załogi Minas Morgul, zechce może wrócić i wówczas otworzy mu
drogę do korytarza.
- Nie wiem – mówił Gorbag. – Na ogół wiadomości dochodzą
szybciej, niżby ptak doleciał. Nie pytałem jednak, jakim sposobem to się
dzieje. Bezpieczniej nie pytać. Brr! Ciarki po mnie chodzą, kiedy widzę tych
Nazgulów. Jak spojrzą na ciebie, to masz wrażenie, że cię oczyma ze skóry
obłupili, że się znalazłeś na zimnie i w ciemnościach, z dala od swoich. Ale on
ich lubi, to teraz jego ulubieńcy, więc nie pomogą skargi. Powiadam ci, służba
w stolicy to dzisiaj ciężki kawałek chleba.
- Spróbowałbyś życia w tych górach, w najbliższym
sąsiedztwie Szeloby! – odparł Szagrat.
- Wolałbym się znaleźć z dala i od Nazgulów, i od niej.
Ale teraz mamy wojnę, potem może będzie lżej.
- Na wojnie dobrze się nam wiedzie, jak mówią.
- Mówią, co chcą – mruknął Gorbag. – Zobaczymy. W każdym
razie, jeśli powiedzie się rzeczywiście, będzie dla nas więcej miejsca na
świecie. Jak myślisz, gdyby się trafiła sposobność, warto by we dwóch
wywędrować cichcem z kilku dobranymi, zaufanymi chłopakami i na własną rękę
urządzić się w jakimś wygodnym zakątku, gdzie o łup łatwo, a wielcy
zwierzchnicy nie depcą po piętach.
- Ha! – rzekł Szagrat. – Przypomniałyby się dawne czasy.
- Właśnie. Nie ciesz się jednak przedwcześnie. Trochę
jestem niespokojny. Jak ci mówiłem, nawet najwyżsi zwierzchnicy... – Gorbag
zniżył głos do szeptu: - Tak, nawet ci na samej górze mogą się pomylić.
Powiedziałeś, że coś omal nam się nie wymknęło. A ja ci powiadam, że coś nam
się wymknęło na dobre. Musimy tego teraz szukać. Kiedy trzeba naprawiać czyjeś
błędy, zawsze biednych Uruków gna się do najcięższej roboty i nawet nie
podziękuje im nikt, jak by należało. Pamiętaj też, że przeciwnicy nienawidzą
nas tak samo jak jego, i jeśliby go zwyciężyli, czeka nas marny koniec...
Powiedz no, kiedy dostałeś rozkaz, żeby wyjść z oddziałem na przełęcz?
- Przed godziną, na krótko przed naszym spotkaniem.
Przysłano wiadomość. „Nazgul zaniepokojony. Niebezpieczeństwo szpiegów na
Schodach. Zdwoić czujność. Wysłać zwiad na szczyt Schodów”. No, więc ruszyłem z
żołnierzami natychmiast.
- Coś tu jest nie w porządku – rzekł Gorbag. – Wiem na
pewno, że nasi Milczący wartownicy już dwa dni temu, jeśli nie dawniej, byli
zaniepokojeni. Ale mnie wyprawiono z patrolem wczoraj dopiero i nie wysłano
żadnego raportu do Lugburza; może dlatego, że wciągnięto na maszt Wielki
Sygnał, że Najwyższy Nazgul wyruszał na wojnę i tak dalej. Podobno Lugburz nie
przyjmował żadnych wiadomości przez dość długi czas.
- Oko było zajęte czymś innym zapewne – rzekł Szagrat. –
Mówią, że na zachodzie dzieją się ważne rzeczy.
- To wiadomo – mruknął Gorbag – ale tymczasem
nieprzyjaciele zakradli się na Schody. Coś ty robił na swojej wieży! Masz
przecież obowiązek trzymać straż nad przełęczą, nie czekając na szczególne
rozkazy. Od czego jesteś?
- Daj spokój. Nie próbuj mnie uczyć moich obowiązków.
Nie śpimy na wieży, wiedzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego.
- Nawet bardzo dziwnego!
- No tak, zauważyliśmy światło i krzyki. Ale Szeloba
wylazła z jaskini. Moi chłopcy widzieli ją i jej Służkę.
- Jej Służkę? Co za jeden?
- Chyba go znasz: mały, czarny, chudy stwór, trochę
także do pająka podobny, ale bardziej jeszcze do zagłodzonej żaby. Był u nas
już kiedyś. Przed laty po raz pierwszy wyszedł z Lugburza i mieliśmy rozkaz od
najwyższego dowództwa, żeby go przepuścić. Potem wracał parę razy na Schody,
ale go nie zaczepialiśmy: zawarł chyba jakiś układ z Jej Książęcą Mością.
Przypuszczam, że nie nadaje się do jedzenia, bo w przeciwnym razie Szeloba nie
uszanowałaby rozkazów naszych władz. Czuwaliśmy jednak nad doliną pilnie,
wiemy, że Służka Szeloby odwiedził ją w przeddzień całej tej awantury.
Widzieliśmy go wczoraj z wieczora, przed nocą. Moi zwiadowcy donieśli, że Jej
Książęca Mość czeka gości i przygotowuje się tam zabawa; zadowoliłem się tą
wiadomością, póki nie dostałem rozkazu z góry. Myślałem, że Służka postarał się
dla niej o rozrywkę albo może wy z dolin przysłaliście jej podarunek, jeńca
wojennego czy coś w tym rodzaju. Nie wtrącam się do jej zabaw. Wiadomo, że
kiedy Szeloba poluje, żadna zwierzyna nie wymknie się żywa z tunelu.
- Tak myślisz? Czyś nie widział tego pokurcza pod
urwiskiem? Powtarzam ci: jestem mocno zaniepokojony. Nie wiem, co to za jeden,
ale skoro doszedł do Schodów, wydostał się widać żywy z tunelu i umknął sprzed
nosa Szelobie. Przeciął zaporę z pajęczyny i wyszedł z jaskini. To daje do
myślenia, przyznaj.
- W końcu przecież go dopadła.
- Dopadła go? Tego malca? Gdyby prócz niego nie było
nikogo, zawlokłaby go od razu do swojej spiżarni i tam by został. A skoro z
Lugburza upominają się o niego, musiałbyś go tam szukać. Nie zazdrościłbym ci
zadania! Nie, z pewnością było ich więcej.
Sam w tym momencie zainteresował się rozmową orków i
przycisnął ucho do kamienia.
- Kto przeciął pęta, którymi go Szeloba omotała,
Szagracie? Ten sam, kto przeciął pajęczynę w drzwiach. Czy to nie bije w oczy?
Kto wbił szpikulec w brzuch Jej Książęcej Mości? Wciąż ten sam śmiałek. A
gdzież on się podział? Mów, gdzie on jest, Szagracie!
Szagrat nie odpowiedział.
- Warto się nad tym zastanowić, to nie przelewki. Wiesz
chyba równie dobrze jak ja, że nikt dotychczas nie zdołał wbić Szelobie szpilki
pod skórę. Pewnie, trudno ubolewać, że to ją spotkało, ale to znaczy, że krąży
tu gdzieś nieprzyjaciel groźniejszy od wszystkich buntowników, jacy od dni
wielkiego oblężenia pokazali się na naszym pograniczu. Coś nam się wymknęło!
- Ale co to jest? – stęknął Szagrat.
- Sądząc z oznak, kapitanie Szagracie, jest to wielki
wojownik, najprawdopodobniej elf, w każdym razie uzbrojony w miecz elfów, a
może też w topór. Krąży cały i zdrów po okolicy, nad którą powierzono ci straż,
a tyś go nie wytropił. Bardzo dziwna sprawa! Gorbag splunął, a Sam uśmiechnął
się niewesoło słysząc ten swój rysopis.
- Ty zawsze wszystko widzisz w czarnych kolorach – rzekł
Szagrat. – Oznaki można sobie rozmaicie tłumaczyć, tak jak ty je odczytałeś
albo zupełnie inaczej. Rozstawiłem warty wszędzie dokoła i będę wszystkie
sprawy załatwiał po kolei. Na razie muszę się zająć tym intruzem, którego złapałem,
a potem dopiero zacznę się martwić o innych.
- Jeśli się nie mylę, nie będzie wielkiej korzyści z
tego przyłapanego jeńca – rzekł Gorbag. – Może on nie ma nic wspólnego z
właściwą sprawą. Tamten siłacz z mieczem nie przywiązywał widać wagi do osoby
tego malca, skoro go zostawił nieprzytomnego pod urwiskiem. To na pewno
podstęp, jak znam elfów.
- Zobaczymy. Teraz czas w drogę. Za długo gadamy.
Chodźmy i przyjrzyjmy się lepiej jeńcowi.
- Co z nim zamierzasz zrobić? Nie zapominaj, że to ja
pierwszy go spostrzegłem. Jeżeli będzie wolno z nim pohulać, ja i moi chłopcy
musimy mieć także udział w zabawie.
- Poczekaj, poczekaj! – odburknął Szagrat. – Mam wyraźne
rozkazy. A za ich złamanie odpowiadałbym własną skórą i twoją także. Każdy obcy
włóczęga ujęty przez nasze straże ma być żywcem przetrzymany w wieży. Jeńca mam
zrewidować, odebrać mu wszystko, co przy nim znajdę. Dokładny opis każdego
przedmiotu, części odzieży, broni, listów, pierścieni czy drobiazgów muszę
przesłać natychmiast do Lugburza i tylko tam. Jeńca nie wolno tknąć pod karą
śmierci, głową ręczą za jego całość wszyscy dozorcy, póki on nie przyśle po
niego albo nie przybędzie osobiście, żeby go wybadać. Rozkaz jasny, wykonam go
oczywiście.
- Masz go do naga obedrzeć? – rzekł Gorbag. – Także z
zębów, paznokci i włosów, co?
- Nie. Przecież ci powiedziałem, że jeniec należy do
Lugburza. Ma być tam dostarczony żywy i cały.
- Trochę będzie trudno wykonać ten rozkaz – zaśmiał się
Gorbag. – To już zimne ścierwo. Co w Lugburzu zrobią z taką zdobyczą, nie mam
pojęcia. Równie dobrze można go wsadzić do garnka.
- Głupcze! – mruknął Szagrat. – Gadasz niby mądrze, ale
nie wszystkie rozumy zjadłeś, nie wiesz nawet tego, co prawie każdy ork wie.
Trafisz do garnka Szeloby, jeśli będziesz taki nieostrożny. Ścierwo! A więc nie
znasz sztuczek Jej Książęcej Mości? Kiedy peta ofiarę, to znaczy, że przeznacza
ją do zjedzenia. A Szeloba nie jada ścierwa i nie pije krwi trupów. Ten pokurcz
jest żywy.
Sam zachwiał się i oparł o głaz. Wydało mu się, że cały
czarny świat zakołysał się i zawirował wokół niego. Wstrząs był tak silny, że
hobbit omal nie padł zemdlony; walcząc z ogarniającą go słabością mówił sobie w
głębi duszy: „Ach, głupi Samie, przecież serce szeptało ci, że on żyje, a ty
uwierzyłeś, że umarł. Nigdy nie ufaj swojej głowie, bo ta najmniej udana część
twego ciała. W tym rzecz, że od początku nie miałeś nadziei. Co teraz robić?
Chwilowo nic, wystarcza oprzeć się o ten nieruchomy głaz i posłuchać jeszcze
wstrętnych orkowych głosów”.
- Ba! – mówił Szagrat. – Szeloba ma niejedną truciznę.
Kiedy poluje, zwykle tylko raz dźgnie ofiarę żądłem w kark, a to wystarcza,
żeby każde stworzenie zmiękło jak ryba po wyjęciu ości i żeby mogła z nim
zrobić, co chce. Pamiętasz starego Uftaka? Zginął i nie wracał od wielu dni.
Znaleźliśmy go w kącie jaskini: wisiał, ale był przytomny i oczy miał otwarte.
Ale się wtedy uśmialiśmy! Szeloba pewnie o nim zapomniała, mimo to woleliśmy go
nie ruszać, żeby się nie narażać na jej gniew. Ten mały pokurcz zbudzi się za
kilka godzin zdrów zupełnie, co najwyżej będzie go na razie trochę mdliło. No i
zdrów zostanie, dopóki się nim w Lugburzu nie zajmą. Nie będzie nic wiedział,
gdzie się znajduje i co się z nim stało.
- I nie przeczuje, co go czeka! – zaśmiał się Gorbag. –
Jeżeli nie wolno nic więcej, opowiemy mu przynajmniej parę historyjek na ten
temat. Nigdy pewnie dotychczas nie był w pięknym Lugburzu, więc nie wyobraża
sobie, jakich tam zazna przyjemności. Zabawa będzie lepsza, niż się
spodziewałem. Chodźmy!
- Powiadam ci, że żadnej zabawy nie będzie – odparł
Szagrat. – Jeńcowi włos z głowy spaść nie może albo my obaj pożegnamy się z
głowami.
- No, niech tam. Ale ja na twoim miejscu wolałbym
schwytać tamtego siłacza, który umknął, zanimbym wysłał meldunek do Lugburza.
Nie ma się czym chwalić, że złapałeś kocię, jeśli lew uciekł.
Głosy zaczęły się oddalać. Sam słyszał cichnący tupot
nóg. Otrząsnął się z pierwszego oszołomienia i z kolei ogarnął go dziki gniew.
- Wszystko poplątałem! – krzyczał. – Wiedziałem, że tak
będzie. Teraz porwali Froda, mają go w swoich łapach łotry przeklęte. Nigdy,
nigdy nie wolno słudze opuszczać pana! Tej zasady nie powinienem był łamać.
Czułem to w głębi serca. Czy mój pan mi przebaczy? Muszę go wyzwolić. Tak czy
inaczej, muszę!
Znów dobył miecza i próbował stukać w kamień rękojeścią,
lecz głaz jęknął tylko głucho i nie drgnął z miejsca. Ostrze za to rozbłysło
tak jasno, że hobbit mógł się lepiej rozejrzeć po jaskini. Ze zdumieniem
stwierdził, że kamień ma kształt ciężkich drzwi, dwa razy niemal wyższych od
niego. W górze miedzy górną krawędzią głazu a niskim stropem korytarza ziała
szeroka szpara. Drzwi miały zapewne chronić orków od napaści Szeloby i były od
wnętrza zamknięte na zasuwę i rygle, których pajęczyca mimo swej chytrości nie
mogła dosięgnąć ani otworzyć. Resztkami sił Sam podskoczył i uchwycił się
górnej krawędzi głazy, wlazł na nią i spuścił się na drugą stronę. Z lśniącym
mieczem w ręku pobiegł na oślep przez kręty korytarz. Wiadomość, że pan jego
żyje, pobudziła Sama do ostatniego zrywu i kazała mu zapomnieć o zmęczeniu.
Nie widział drogi przed sobą, bo nowe korytarze wciąż
wiły się i skręcały, lecz zdawało mu się, że już dogania dwóch orków, bo ich
głosy słyszał wyraźniej, jak gdyby z bardzo bliska.
- Tak zrobię – mówił Szagrat gniewnym tonem. – Wpakuję
go do najwyższej izby.
- Dlaczego? – mruknął Gorbag. – Czy nie macie zamykanych
lochów?
- Muszę go strzec, już ci tłumaczyłem – odparł Szagrat.
– Nie rozumiesz? To cenny jeniec. Nie ufam ani moim, ani twoim chłopcom, ani
nawet tobie, bo zanadto lubisz zabawę. Umieszczę go tam, gdzie chcę i gdzie ty
się nie dostaniesz, jeśli nie będziesz się zachowywał przyzwoicie. Na samej
górze. Tam będzie bezpieczny.
- Czyżby? – powiedział Sam. – Zapomniałeś o wielkim
siłaczu, o elfie, który krąży w pobliżu!
Z tym słowy obiegł pędem ostatni zakręt; niestety
przekonał się, że zwiódł go chytrze zbudowany tunel lub może wyostrzony dzięki
Pierścieniowi słuch i że omylił się w ocenie odległości.
Dwaj
orkowie byli jeszcze daleko przed nim. Widział ich czarne sylwetki na tle
czerwonego blasku. Korytarz biegł tutaj nareszcie prosto i wznosił się pod
górę. U jego końca widniały otwarte na oścież szerokie dwuskrzydłowe drzwi
prowadzące zapewne do głębokich podziemnych komór pod wysoką wieżą. Orkowie
niosący jeńca już weszli do wnętrza. Gorbag i Szagrat już osiągnęli próg. Sam z
krzykiem wywijał Żądełkiem, lecz jego słaby głos ginął w straszliwej wrzawie.
Nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wielkie drzwi zatrzasnęły się z łoskotem: bum!
Żelazne sztaby zapadły się ze szczękiem. Brama była zamknięta. Sam z impetem
rzucił się na zaryglowaną spiżową zaporę i padł zemdlony. Leżał pod drzwiami
wśród ciemności. Frodo żył, ale był jeńcem Nieprzyjaciela.