Jrr Tolkien – Dwie Wieże

 

(2/2)

 

 

 

 

Rozdział 1

Obłaskawienie Smeagola

 

- N

o, proszę pana, źle z nami – rzekł Sam Gamgee. Stał zrozpaczony kuląc się obok Froda i wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w mrok.

Był wieczór trzeciego dnia ucieczki Froda z obozowiska drużyny, tak przynajmniej im się zdawało, bo niemal stracili rachunek czasu, wytrwale wspinając się i trudząc wśród nagich, kamienistych zboczy łańcucha Emyn Muil, często zawracając, bo droga urywała się przed nimi, nieraz stwierdzając, że zatoczywszy krąg znaleźli się na tym samym miejscu, z którego przed wielu godzinami wyszli. Mimo wszystko posunęli się znacznie na wschód, starali się wciąż w miarę możności trzymać zewnętrznej krawędzi splątanego dziwacznie węzła gór. Jednak najczęściej zewnętrzne zbocza okazywały się strome, wyniosłe, niedostępne, spiętrzone nad rozległą równiną; u ich stóp spod rumowiska osypanych skał ciągnęły się w sinych oparach zgniłe bagna, na których oko nie dostrzegało śladu życia, nawet przelatującego ptaka.

            Hobbici stali na skraju wysokiego, nagiego i ponurego urwiska, którego podnóża ginęły we mgle; za plecami wędrowców wznosiła się poszarpana ściana gór, nad nimi płynęły chmury. Zimny wiatr dął od wschodu. Wieczór już zapadał nad posępną okolicą, zgniła zieleń trzęsawisk nabierała o zmroku szarobrunatnej barwy. Po prawej stronie Anduina, która za dnia, ilekroć słońce przedzierało się przez chmury, połyskiwała z oddali, teraz ukryła się w ciemnościach. Lecz wzrok hobbitów nie zwracał się na rzekę ani wstecz, ku Gondorowi, ku przyjaciołom i krajom życzliwych ludzi. Spoglądali na południe i na wschód, gdzie na granicy nadciągającej nocy rysował się ciemny wał, jakby odległe pasmo gór albo nieruchoma smuga dymu. Od czasu do czasu w miejscu, gdzie ziemia spotykała się z niebem, wzbijało się w górę czerwone światełko.

- Ależ źle z nami! – powtórzył Sam. – Z wszystkich krajów świata, o których słyszeliśmy, tego jednego wolelibyśmy nigdy z bliska nie oglądać. I właśnie tam musimy się dostać. Co prawda bieda w tym, że chyba się nie dostaniemy. Coś mi się zdaje, że wybraliśmy złą drogę. Zejść na dół nie sposób, a gdybyśmy nawet jakoś zleźli, założę się, że pod tą zielenią czeka nas paskudne bagno. Fe! Czuje pan, panie Frodo, jak cuchnie?

Sam pociągnął nosem pod wiatr.

- Czuję – odparł Frodo, nie poruszył się jednak ani nie oderwał oczu od ciemnego wału na widnokręgu i od migocących na jego tle płomyków. – Mordor! – szepnął ledwie dosłyszalnie. – Skoro już muszę tam iść, chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu i niechby się wreszcie to wszystko skończyło. – Zadrżał. Wiatr był lodowaty, a przy tym przesycony zimnym smrodem zgnilizny. – No trudno – rzekł odwracając w końcu wzrok – czy z nami źle, czy dobrze, w każdym razie nie możemy tu stać do rana. Trzeba wyszukać jakiś zaciszniejszy kąt i jedną więcej noc spędzić na biwaku. Może jutro w świetle dnia znajdziemy ścieżkę.

- Może jutro, a może pojutrze albo popojutrze – mruknął Sam – a może nigdy. Poszliśmy złą drogą.

- Nie wiem – odparł Frodo. – Myślę, że skoro los chce, żebym zawędrował do Krainy Cienia, droga się znajdzie. Ale czy pokaże mi ją przyjaciel, czy wróg? Jeśli jest dla nas jakaś nadzieja, to jedynie w pośpiechu. Każda chwila zwłoki przeważa szalę na korzyść nieprzyjaciela – i jak na złość wciąż wstrzymują mnie różne przeszkody. Czy może to wola Czarnej Wieży kieruje tak naszymi krokami? Wszystkie moje dotychczasowe decyzje okazały się błędne. Powinienem był znacznie wcześniej porzucić drużynę, zajść od północy wschodnim brzegiem Anduiny i wschodnim skrajem gór Emyn Muil, przez twardy grunt równiny, którą nazwano Polem Bitwy, prosto do bram Mordoru. Teraz jednak nie odnajdziemy drogi powrotnej, a zresztą na wschodnim brzegu grasują bandy orków. Każdy upływający dzień to strata cennego czasu. Jestem bardzo znużony, Samie. Nie wiem, co robić. Czy mamy jeszcze jakieś zapasy żywności?

- Tylko te, jak je tam zwą, lembasy. Nawet sporo ich jeszcze zostało. Lepsze to bądź co bądź niż nic. Kiedy pierwszy raz wziąłem je do ust, nie myślałem, ze kiedykolwiek mi się uprzykrzą. Ale teraz chętnie bym zjadł dla odmiany choćby kromkę zwykłego chleba z kwaterką czy niechby półkwaterkiem piwa dla spłukania gardła. Zabrałem z ostatniego obozu cały sprzęt kuchenny i taszczę go na plecach, ale, jak widać, niepotrzebnie. Przede wszystkim nie ma z czego ogniska rozpalić, a poza tym nie ma nic, co by się dało do garnka włożyć, nawet trawy!

Zawrócili, wyszukali kamienistą jamkę i zeszli na jej dno. Chmury przesłaniały zachodzące słońce, więc noc szybko zapadła. Noc spędzili jak się dało, kuląc się z zimna i przewracając z boku na bok wśród ogromnych kamiennych drzazg sterczących ze zwietrzałej skały. Bądź co bądź w zapadlinie byli osłonięci od wschodniego wiatru.

- Widział je pan znowu, panie Frodo? – spytał Sam, gdy zdrętwiali i zziębnięci podnieśli się w szary chłodny poranek i siedzieli żując lembasy.

- Nie – odparł Frodo. – Nic nie słyszałem i nic nie widziałem już od dwóch nocy.

- Ja też – mówił Sam. – Brr! Ciarki po mnie chodzą, jak wspomnę te ślepia. Może w końcu pozbyliśmy się tego paskudnego szpiega. Gollum! Już on by zagulgotał, żebym tak kiedyś dobrał się pazurami do jego gardzieli.

- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał do niego się dobierać – powiedział Frodo. – Nie wiem, jakim sposobem nas przedtem wytropił, ale możliwe, że, jak powiadasz, pozbyliśmy się go teraz. W tym suchym, jałowym kraju nie zostawiamy śladów stóp na ziemi ani żadnych tropów, które mógłby wywęszyć swoim czujnym nosem.

- Oby tak było! – rzekł Sam. – Chciałbym, żeby odczepił się od nas raz na zawsze.

- Pewnie, że chciałbym tego również – powiedział Frodo – ale nie Gollum jest moim największym zmartwieniem. Przede wszystkim marzę, żeby wydostać się z tych gór. Nie cierpię ich. Tak się czuję, jakbym stał nagi, odsłonięty od wschodu, z dala widoczny na tej wysokości, oddzielony tylko pustą płaszczyzną od Krainy Cienia. Stamtąd przecież wypatruje mnie wrogie Oko. No, w drogę! Musimy dziś jakimś sposobem zejść na dół.

Lecz dzień upłynął, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a dwaj hobbici wciąż wędrowali grzbietem gór nie mogąc znaleźć zejścia. Niekiedy wydawało im się, że w ciszy pustkowia słyszą jakieś szmery za sobą, szelest osuwającego się kamienia czy też może człapiące kroki wśród skał. Gdy jednak zatrzymywali się i wytężali słuch, nic już nie mogli złowić uchem prócz westchnień wiatru ocierającego się o kamienną grań, ale ten głos przypominał im także oddech świszczący między ostrymi zębami.

            Tego jednak dnia zauważyli, że w miarę jak posuwają się mozolnie naprzód, łańcuch Emyn Muil stopniowo, lecz wyraźnie skręca na północ. Grzbiet był tutaj dość szeroki, płaski, zasypany rumowiskiem zwietrzałych skał, poprzeżynany żlebami, wąskimi jak fosa, ostro opadającymi po urwistej ścianie w dół. Żeby przedostać się przez coraz częstsze i coraz głębsze szczerby, Frodo i Sam musieli obchodzić je od lewej strony, oddalając się od zewnętrznej krawędzi; uszli parę mil, nim się spostrzegli, że z wolna wprawdzie, lecz stale schodzą coraz niżej; grań była lekko pochylona.

            Wreszcie musieli się zatrzymać. Grzbiet w tym miejscu ostro skręcał ku północy, a przed hobbitami ział wąwóz groźniejszy niż wszystkie dotychczasowe. Po drugiej stronie piętrzyła się nad wąwozem ściana, próg na kilkadziesiąt stóp wysoki i niedostępny, ogromna, szara skała podcięta ostro, jakby ją ktoś nożem odrąbał. Nie sposób było iść naprzód, mieli do wyboru pójść na zachód albo na wschód. Ale wybierając zachód musieliby się liczyć z dalszą utrudzającą wspinaczką i stratą czasu, bo wróciliby ku sercu gór. Od wschodu natomiast otwierała się przepaść.

- Nie ma innej rady, trzeba spuścić się w głąb tego żlebu, mój Samie – rzekł Frodo. – Zobaczymy, dokąd nas on zaprowadzi.

- Założę się, że do jakiejś paskudnej dziury – odparł Sam.

Żleb okazał się dłuższy i głębszy, niż się zrazu wydawało. Zszedłszy nieco niżej, napotkali kępę skarlałych i koślawych drzew; były to od kilku dni pierwsze drzewa na ich drodze, przeważnie mizerne brzozy, ale trafiał się wśród nich od czasu do czasu także świerk. Wiele między nimi było martwych, wyschłych, do rdzenia przeżartych ostrym wschodnim wichrem. Kiedyś, za lepszych dni musiał tu szumieć piękny, bujny las, teraz jednak ledwie garstka drzew została, tylko stare, spróchniałe pieńki sterczały niemal aż po krawędź urwiska. Żleb ciągnął się wzdłuż skalnego uskoku, dno miał piarżyste i ostro spadał w dół. Kiedy doszli wreszcie do jego końca, Frodo przykucnął i pochylił się nad krawędzią.

- Popatrz! – rzekł do Sama. – Albo uszliśmy spory kawał drogi, albo też skała się obniżyła. Stąd wydaje się znacznie bliżej do równiny i zejście łatwiejsze.

Sam przyklęknął obok Froda i bardzo niechętnie spojrzał w dół. Potem podniósł wzrok na urwisko spiętrzone nad ich głowami po lewej stronie.

- Łatwiejsze! – mruknął. – No, z dwojga złego rzeczywiście łatwiej zleźć niż wdrapać się na tę górę. Kto nie umie fruwać, zawsze potrafi skoczyć.

- Skok rzeczywiście niemały – powiedział Frodo. Chwilę mierzył wzrokiem ścianę. – Będzie ze sto, sto dziesięć stóp na oko. Nie więcej.

- Wystarczy – rzekł Sam. – Uf! Nie cierpię nawet patrzeć z wysokości w dół. A przecież patrzeć łatwiej niż złazić.

- Mimo wszystko myślę, że tutaj można by zleźć – odparł Frodo. – Patrz, ściana inna niż na całej dotychczasowej długości grzbietu. Nieco nachylona i popękana.

Rzeczywiście krawędź w tym miejscu nie obrywała się prostopadle, lecz opadała nieco ukośnie, jak olbrzymi wał ochronny lub falochron, pod którym fundamenty się osunęły i wskutek tego w nieregularnej, skrzywionej ścianie powstały rysy, ostre szczerby, gdzieniegdzie tak niemal szerokie jak stopnie schodów.

- Ale jeśli chcemy dzisiaj spróbować szczęścia, nie ma na co czekać. Ściemnia się dzisiaj wcześnie. Mam wrażenie, że zbiera się na burzę.

Osnuty dymem wał gór na wschodzie ginął w głębszej niż zwykle ciemności, która już wyciągała długie ramiona ku zachodowi. Z daleka dochodził stłumiony jeszcze, głuchy pomruk burzy. Frodo wystawił nos pod wiatr i nieufnie popatrzał na niebo. Zacisnął pas na płaszczu i umocował lekki worek na plecach, potem zbliżył się do krawędzi.

- Spróbuję – powiedział.

- Niech będzie! – markotnie rzekł Sam. – Ale ja pójdę pierwszy.

- Ty? – zdziwił się Frodo. – Czemuż to zmieniłeś tak nagle zdanie?

- Wcale nie zmieniłem zdania, ale rozsądek dyktuje, że pierwszy musi iść ten, kto najpewniej na łeb na szyję poleci. Nie chcę spaść na pana, panie Frodo, po co jednym strzałem dwóch od razu zabijać.

I zanim Frodo zdążył go powstrzymać, Sam usiadł, przerzucił nogi przez krawędź, odwrócił się i zawisnął na rękach szukając stopami jakiegoś punktu oparcia. Nigdy w życiu chyba nie zdobył się z zimną krwią na czyn równie bohaterski i równie niemądry.

- Nie! Nie! Samie, kochany stary ośle! – zawołał Frodo. – Zabijesz się niechybnie złażąc w ten sposób, nawet nie wypatrzywszy przedtem drogi. Wracaj natychmiast! – Chwycił Sama pod pachy i wywindował z powrotem. – Czekaj chwilę, cierpliwości! – rzekł. Położył się na skale, wychylił głowę i uważnie popatrzył w dół. Słońce jeszcze nie zaszło, lecz ściemniało się szybko dokoła. – Myślę, że damy radę – powiedział Frodo. – Ja w każdym razie zlezę, a ty także pod warunkiem, że nie stracisz głowy i będziesz ostrożnie szedł moim śladem.

- Boję się, że pan jest zbyt pewny siebie, panie Frodo – odparł Sam. – Przecież w tej ciemności nawet nie widać, co pod nami. A jeśli pan niżej trafi na takie miejsce, gdzie nie będzie o co ani nóg, ani rąk zaczepić?

- No, to wrócę na górę – rzekł Frodo.

- Łatwo powiedzieć! – westchnął Sam. – Ja radzę czekać do rana, aż się rozwidni.

- Nie! To już byłaby ostateczność! – uniósł się nagle Frodo. – Szkoda każdej godziny, każdej minuty. Zlezę trochę niżej, zbadam drogę. Ty nie idź za mną, póki nie zawołam.

Wczepił palce w kamienny próg i ostrożnie spuszczał się po ścianie; ramiona już miał wyprężone w całej długości, gdy wreszcie zmacał stopą mały występ skalny.

- Pierwszy krok zrobiony! – oświadczył. – Ta półeczka rozszerza się ku prawej stronie! Tam będę mógł stanąć bez pomocy rąk. Zaraz... Urwał nagle.

Ciemność gęstniejąca z każdą sekundą gnała z wiatrem od wschodu i już ogarnęła całe niebo. Tuż nad ich głowami suchy trzask gromu rozdarł powietrze. Wraz z gwałtownym podmuchem wichury, zmieszany z jej szumem rozległ się wysoki, przenikliwy okrzyk. Hobbici znali ten głos: słyszeli go z oddali na Moczarach uchodząc z Hobbitonu, a nawet tam, w swojskich lasach rodzinnego kraju mroził im krew w żyłach. Tu, daleko od ojczyzny, na pustkowiu, zabrzmiał jeszcze straszniej, przeszył ich zimnym ostrzem grozy i rozpaczy. Na chwilę zabrakło im tchu, serca jakby ustały w piersiach. Sam padł plackiem na ziemię. Frodo mimo woli oderwał ręce od skały, żeby zasłonić sobie uszy. Zachwiał się, pośliznął i z przeciągłym jękiem osunął w dół.

            Sam usłyszał jęk i podczołgał się na sam skraj urwiska.

- Panie Frodo! – wołał. – Panie Frodo!

Nie było odpowiedzi. Sam trząsł się cały, ale nabrał tchu w płuca i znowu krzyknął: - Panie! – Wiatr wpychał mu głos z powrotem do gardła, lecz wśród huku i szumu, rozbijającego się echem po górach, do uszu Sama doleciał nikły, znajomy głos.

- W porządku, w porządku. Jestem tutaj. Ale nic nie widzę. – Frodo ledwie dobywał głosu. Nie był wcale daleko. Nie spadł, lecz tylko osunął się i wylądował wprawdzie brutalnie, lecz na równe nogi i na szerszej półeczce skalnej, ledwie o kilkanaście stóp niżej. Szczęściem ściana w tym miejscu była odchylona, a wiatr przycisnął do niej hobbita tak, że nie runął w przepaść. Chwilę odpoczywał tuląc twarz do zimnego kamienia; serce waliło mu jak młotem, nie rozumiał, czy zapadły nagle nieprzeniknione ciemności, czy tylko jemu ćmi się w oczach. Otaczała go zewsząd czarna noc. Przemknęło mu przez myśl, że oślepł. Zaczerpnął w płuca powietrze.

- Niech pan wraca! Niech pan wraca! – w ciemności, gdzieś nad nim wołał Sam.

- Nie mogę – odpowiedział. – Nic nie widzę. Nie znajduję żadnego uchwytu w skale. Nie mogę się na razie ruszyć.

- Jak panu pomóc? Co robić?! – krzyczał Sam wychylając się z narażeniem życia przez krawędź. Dlaczego Frodo nic nie widział? Było dość ciemno, nie tak jednak, by nie móc rozeznać najbliższego otoczenia. Sam widział Froda, małą, samotną figurkę przytuloną do ściany. Nie mógł jednak dosięgnąć go pomocnym ramieniem.

Znów trzasnął piorun i lunął deszcz. Gęste strugi ulewy zmieszanej z gradem smagały ścianę lodowatym biczem.

- Zejdę do pana! – krzyknął Sam, chociaż nie miał pojęcia, jakim sposobem zdoła pomóc Frodowi.

- Nie! Nie! Czekaj! – odkrzyknął Frodo mocniejszym już głosem. – Już trochę wracam do siebie. Czekaj! Bez liny i tak mi nic nie pomożesz.

- Lina! – zawołał Sam. Rozgorączkowany i nagle podniesiony na duchu, zaczął gadać do siebie: - Zasłużyłem, żeby zadyndać na linie ku przestrodze innym półgłówkom. Głąb z ciebie, Samie Gamgee, słusznie mi to mój Dziadunio powtarzał, święte jego słowa. Lina!

- Przestań pleść! – krzyknął Frodo, odzyskując na tyle siły, by zarazem zirytować się i roześmiać. – Daj spokój swojemu Dziaduniowi. Czy chcesz wmówić sobie i mnie, że masz linę w kieszeni? Jeśli tak, dawaj ją tu!

- Właśnie, proszę pana, że mam w worku linę. Taszczę ją setki mil, a na śmierć o niej zapomniałem.

- No, to rusz się wreszcie i spuść mi ją prędko!

Sam co prędzej rozwiązał tobołek i zaczął w nim szperać. Rzeczywiście na dnie wymacał zwój jedwabistej szarej liny skręconej przez elfy z Lorien. Rzucił jej koniec Frodowi. W tym samym momencie albo ciemności zrzedły, albo hobbitowi w oczach pojaśniało. Widział szary sznur kołyszący się w powietrzu, a nawet wydało mu się, że dostrzega bijący od niego nikły srebrzysty blask. Miał już punkt jaśniejszy wśród nocy, na którym mógł wzrok skupić, i dzięki temu zaraz przestało mu się w głowie kręcić. Odkleił się od ściany, owiązał w pasie liną, chwycił się jej mocno oburącz. Sam cofnął się o krok czy dwa od krawędzi i zaparł nogami o sterczący pieniek. Trochę o własnych siłach, a przede wszystkim ciągnięty na linie, Frodo wreszcie wywindował się na górę i padł na ziemię obok przyjaciela.

            Grzmoty przetaczały się już gdzieś dalej, deszcz jednak wciąż lał jak z cebra. Hobbici podpełzli w głąb żlebu, lecz i tam nie znaleźli zbyt zacisznego schronienia. Zewsząd ciekły strugi wody, wkrótce dnem żlebu płynął bystry, spieniony na kamieniach potok i przelewając się przez krawędź chlustał jak z rynny olbrzymiego dachu.

- Zalałoby mnie albo spłukało w przepaść, gdybym został na tej półce – rzekł Frodo. – Co za szczęście, że mięliśmy linę!

- Byłoby jeszcze większe szczęście, gdybym sobie o niej w czas przypomniał – powiedział Sam. – Może pan pamięta, że gdy opuszczaliśmy Lorien, elfy dały do każdej łodzi zwój liny. Tak mi się ta lina spodobała, że jeden zwój wpakowałem do swojego worka. Zdaje się, że to było nie wiedzieć ile lat temu! „Może wam się przydać w niejednej potrzebie” – powiedział któryś z elfów, Haldir chyba. Miał rację!

- Szkoda, że nie przyszło mi na myśl zabrać jeszcze drugiego zwoju – rzekł Frodo. – Rozstawałem się z drużyną w takim pośpiechu i zamęcie, że o tym nie pomyślałem. Gdybyśmy mieli więcej liny, moglibyśmy jej użyć do zjazdu w dół. Ciekaw jestem, ile ta twoja lina ma długości?

Sam z wolna zaczął rozwijać linę mierząc ją ramieniem.

- Pięć, dziesięć, dwadzieścia... będzie ze trzydzieści łokci mniej więcej – oznajmił.

- No, no! Kto by się spodziewał! – wykrzyknął Frodo.

- Ha! – odparł Sam. – Elfy to wspaniałe plemię. Lina zdaje się cienka, ale jest bardzo mocna, a przy tym miękka i nie drapie ręki. Zwija się ciasno, a lekka jak piórko. Wspaniałe plemię, ani słowa!

- Trzydzieści łokci! – w zamyśleniu powtórzył Frodo. – To chyba wystarczy. Jeżeli burza ucichnie przed nocą, spróbuję dziś jeszcze.

- Deszcz prawie już ustał – powiedział Sam – ale niech pan po ciemku nie ryzykuje, panie Frodo. Nie wiem, czy pan już zapomniał, ale ja jeszcze mam w uszach krzyk, który z wichrem do nas doleciał. Taki głos mają Czarni Jeźdźcy, ale ten chyba w powietrzu galopował, bo krzyk szedł znad gór. Na mój rozum trzeba w tej dziurze przeczekać do rana.

- A na mój rozum ani chwili dłużej nie wolno marudzić na tym grzbiecie, gdzie nas oczy, patrzące z Czarnego Kraju poprzez bagniska, jak na dłoni zobaczą – odparł Frodo.

Z tymi słowy zerwał się i znowu zszedł na skraj wąwozu. Wyjrzał przez krawędź. Na wschodzie niebo się już przetarło. Boczne skrzydła burzy, postrzępione i mokre, rozpraszały się; główna bitwa stoczona została na szerokim froncie ponad łańcuchem Emyn Muil, gdzie zatrzymały się dłużej ponure myśli Saurona. Stąd poszło natarcie na dolinę Anduiny, zasypując ją gradem i piorunami, potem czarny cień groźbą wojny padł na Minas Tirith. Wreszcie burza osunęła się z gór i skłębionymi chmurami przepłynęła z wolna nad Gondorem i pograniczem Rohanu; rycerze Theodena jadąc na zachód widzieli z daleka nad równiną jej czarne, pionowe smugi jak wieże sunące za słońcem. Tu jednak, nad pustkowiem bagien, otworzyło się czyste, ciemnoszafirowe wieczorne niebo i kilka bladych gwiazd błysnęło niby maleńkie, białe okienka w baldachimie rozpiętym nad sierpem księżyca.

- Jak przyjemnie znów oglądać świat! – powiedział Frodo, wzdychając głęboko. – Wyobraź sobie, przez chwilę miałem wrażenie, że straciłem wzrok. Od pioruna czy może od gorszego jeszcze wstrząsu. Nic a nic nie widziałem, dopóki nie spuściłeś mi liny. Ta lina jakby świeciła wśród nocy.

- Tak, w ciemności lśni srebrem. Przedtem nigdy tego nie zauważyłem. Co prawda nie pamiętam, żebym się jej kiedyś przyglądał, odkąd ją zwiniętą wpakowałem do worka. Ale jeżeli pan się upiera zjeżdżać na linie, jak to zrobimy? Trzydzieści łokci, to mniej więcej tyle, na ile pan ocenił wysokość ściany, prawda?

Frodo chwilę się namyślał.

- Umocujesz linę wokół tego pieńka – rzekł. – Tym razem spełnię twoje życzenie i pozwolę ci zjechać pierwszemu. Będę po trochu zwalniał linę, a ty musisz tylko odpychać się rękami i stopami od skały. Swoją drogą będę ci wdzięczny, jeżeli od czasu do czasu ulżysz mi, stając o własnych siłach na którejś półeczce. Jak już będziesz na dole, zjadę do ciebie. Czuję się znów w dobrej formie.

- Dobrze – odparł Sam niezbyt ochoczo. – Raz kozie śmierć.

Owiązał linę wokół pnia sterczącego tuż nad krawędzią. Drugim końcem owinął się w pasie. Markotnie zwrócił się ku przepaści, gotów po raz drugi przekroczyć jej próg.

            Zjazd okazał się jednak mniej straszny, niż się Sam spodziewał. Lina jakby mu dodawała ducha, chociaż co prędzej zamykał oczy, ilekroć zerknął w dół. Jedno miejsce było szczególnie przykre; nie mógł zmacać stopami żadnej szczeliny w stromej, a nawet podciętej ścianie; obsunął się i zawisł na srebrnej nici. Lecz Frodo opuszczał linę łagodnie i pewnie, tak że wreszcie powietrzna jazda skończyła się szczęśliwie. Najbardziej lękał się Sam, że liny nie starczy i że znajdzie się wówczas bezradny między niebem a ziemią; lecz Frodo miał jeszcze sporą pętlę w ręku, gdy Sam stanął u podnóża ściany i krzyknął: „Wylądowałem!” Głos zabrzmiał wyraźnie, Frodo jednak nie widział przyjaciela, bo szary płaszcz elfów stopił się ze zmierzchem.

            Frodowi zejście zajęło nieco więcej czasu. Zwój liny owinął sobie w pasie, umocował koniec wokół pnia, tak miarkując długość, żeby go podtrzymywała, zanim stopami dotknie gruntu. Nie ryzykował jednak zbytnio, starał się raczej schodzić niż zjeżdżać, bo nie miał tej wiary co Sam w niezawodną moc cienkiej liny. Mimo to dwakroć po drodze trafił na takie miejsce, gdzie musiał całkowicie jej zaufać, bo na gładkiej ścianie nawet krzepkie hobbickie palce nie znajdowały nic, czego by się mogły uczepić, a półki były zbyt odległe jedna od drugiej. W końcu Frodo także stanął na równinie.

- Udało się! – krzyknął. – Umknęliśmy górom Emyn Muil. Pytam, co dalej? Kto wie, czy wkrótce nie zatęsknimy do twardej skały pod nogami.

Lecz Sam nie odpowiadał; patrzał uparcie do góry, ku szczytowi urwiska.

- Och, półgłówek ze mnie! Gamoń! – jęknął. – Moja piękna lina! Uwiązana tam w górze do pnia, a my tutaj na dole! Nie mogliśmy dostarczyć wygodniejszej drabiny dla tego szpiega Golluma! Już lepiej było postawić drogowskaz z napisem „Tędy droga!” Przeczuwałem, że jakieś szydło wylezie z worka, za łatwo nam poszło.

- Jeżeli masz sposób, żeby zjechać na linie i mieć ją nadal przy sobie, możesz mi odstąpić tytuł półgłówka i gamonia, a także wszystkie inne, jakimi cię Dziadunio obdarzył – rzekł Frodo. – Wleź z powrotem na grań, odwiąż linę i zjedź raz jeszcze, proszę bardzo.

Sam podrapał się w głowę.

- Niech pan wybaczy, panie Frodo, nie znam takiego sposobu – odparł. – Ale przykro mi tę linę zostawić mimo wszystko. – Pogłaskał koniec liny i potrząsnął nią z lekka. – Ciężko rozstać się z każdą rzeczą, która pochodzi z kraju elfów. Może Galadriela sama sznur plotła? Galadriela! – szepnął, ze smutkiem kiwając głową. Spojrzał znów do góry i po raz ostatni, jakby na pożegnanie, pociągnął linę.

Ku zdumieniu hobbitów węzeł puścił. Sam padł na wznak, a długie szare zwoje cicho osunęły się i ułożyły na jego brzuchu. Frodo wybuchnął śmiechem.

- Kto zaciągnął tak dobrze węzeł? – spytał. – Szczęście, że nie puścił wcześniej! Pomyśleć, że zawierzyłem twojemu supełkowi całą moją żywą wagę.

Sam jednak nie śmiał się wcale.

- Zgoda, proszę pana, że po górach wspinać się nie umiem – rzekł urażonym tonem – ale na linach i węzłach znam się naprawdę. To u nas, że tak powiem, rodzinne rzemiosło. Mój dziadek, a po nim stryj Andy, najstarszy brat Dziadunia, prowadzili warsztat powroźniczy przez długie lata. Ani w Shire, ani gdzie indziej na świecie nie ma mistrza, który by lepszy węzeł założył na ten pniak, niż ja założyłem.

- W takim razie lina musiała się zerwać, przetrzeć na ostrej krawędzi skały – powiedział Frodo.

- Założę się, że nie – odparł Sam, jeszcze bardziej tym drugim przypuszczeniem dotknięty. – Nie, nie zerwała się, nie przetarła nawet jedna nitka.

- A więc jednak supeł zawinił.

Sam potrząsnął głową nic nie odpowiadając. W zamyśleniu przesuwał linę w palcach.

- Niech pan mówi, co chce, panie Frodo – powiedział wreszcie – ale ja myślę, że lina sama z siebie przybiegła, kiedy na nią zawołałem.

Zwinął linę i pieczołowicie schował do worka.

- Jakimkolwiek sposobem to się stało, najważniejsze, że jest – stwierdził Frodo. – Teraz jednak trzeba się zastanowić nad następnym krokiem. Wkrótce noc zapadnie. Jakie śliczne gwiazdy! Jaki piękny księżyc!

- To dodaje otuchy, prawda? – rzekł Sam podnosząc wzrok ku niebu. – Gwiazdy przypominają o elfach. Księżyc rośnie. Nie widzieliśmy go przez dwie ostatnie noce, bo było chmurno. Teraz już dość jasno świeci.

- Tak – powiedział Frodo – ale w pełni będzie dopiero za kilka dni. Nie sądzę, byśmy mogli wędrować przez bagnisko przy świetle półksiężyca.

Z zapadnięciem nocnego mroku rozpoczęli nowy etap marszu. Po jakimś czasie sam obejrzał się na przebytą drogę. Wylot żlebu znaczył się czarną plamą na szarym urwisku.

- Cieszę się, że ściągnęliśmy linę – powiedział. – Przynajmniej zadaliśmy tej pokrace niezłą zagadkę. Niech popróbuje człapać swoim sposobem z półki na półkę po skalnej ścianie.

Od podnóży urwiska poszli dzikim pustkowiem, klucząc wśród głazów i kamieni, mokrych i oślizłych po ulewnym deszczu. Teren wciąż jeszcze opadał dość stromo. Nie oddalili się od gór więcej niż kilkadziesiąt kroków, gdy drogę zagrodziła im szczelina, która znienacka ukazała się tuż przed nimi, ziejąc czarną głębią. Nie była zbyt szeroka, lecz nie tak wąska, by odważyli się przez nią przeskoczyć, i to po ciemku. Wydawało im się, że słyszą bulgot wody na dnie. Na lewo od nich szczelina skręcała ku północy, z powrotem pod góry, tędy więc w żaden sposób iść nie mogli, przynajmniej dopóki noc trwała.

- Trzeba chyba zawrócić na południe wzdłuż urwiska – rzekł Sam. – Może znajdziemy jakiś zaciszny kąt albo nawet jaskinię czy coś w tym rodzaju.

- Masz rację – odparł Frodo. – Jestem zmęczony i nie miałbym siły dłużej leźć wśród kamieni po nocy, mimo że każda chwila droga. Gdyby tak mieć równą ścieżkę przed sobą, maszerowałbym, póki by się pode mną nogi nie ugięły!

Droga wzdłuż podnóży Emyn Muil nie okazała się wcale mniej uciążliwa. Nie znaleźli też nigdzie przytulnego schronu, nic prócz nagich kamiennych stoków, coraz wyższych i bardziej stromych w miarę, jak cofali się na południe. W końcu wyczerpani rzucili się po prostu na ziemię pod osłoną głazu, sterczącego niemal u stóp urwiska. Jakiś czas siedzieli skuleni i smutni drżąc z zimna na kamieniach, lecz potem sen ich zmógł, mimo że usiłowali się przed nim bronić. Księżyc płynął wysoko po bezchmurnym już niebie. Nikła biała poświata rozjaśniała skalne stoki i zalewała chłodnym blaskiem urwisko pod żlebem tak, że ogromna ściana zdawała się jasnoszarą płachtą poznaczoną gdzieniegdzie czarnymi plamami.

- Wiesz co, Samie – rzekł w pewnej chwili Frodo wstając i otulając się szczelniej płaszczem – prześpij się trochę i weź tymczasem również mój koc, a ja pospaceruję i będę pełnił wartę. – Nagle wzdrygnął się i chwycił Sama za rękaw. – Co to? – szepnął. – Spójrz na urwisko!

Sam spojrzał i zachłysnął się z wrażenia.

- Tss! – rzekł. – To on. Gollum. Do stu żmij i padalców! A ja się cieszyłem, że zadaliśmy mu zagadkę i że nie będzie umiał zleźć ze skały! Niech pan patrzy! Lezie jak obrzydły pająk po ścianie.

Po prostopadłej i zupełnie gładkiej, jak się zdawało w bladym świetle księżyca, ścianie spuszczał się mały, ciemny stwór, lgnąc do skały rozcapierzonymi kończynami. Może jego miękkie, czepliwe ręce i palce u nóg znajdowały szpary i chwyty, których żaden hobbit nie zmacałby ani nie umiał wykorzystać, wyglądało to jednak tak, jakby spełzał po prostu na lepkich łapach niby olbrzymi drapieżny owad. Lazł głową w dół, węsząc drogę przed sobą. Od czasu do czasu z wolna podnosił głowę, obracał ją na długiej, chudej szyi, a wówczas hobbitom migały dwa blade, lśniące światełka: oczy Golluma na jedno mgnienie błyskające w poświacie księżyca, co prędzej znów zasłonięte powiekami.

- Czy pan myśli, że on nas widzi? – spytał Sam.

- Nie wiem – odparł Frodo cichutko – sądzę, że nie. Nawet przyjaznym oczom trudno rozróżnić w zmroku płaszcze elfów. Ja ledwie dostrzegam cię z odległości dwóch kroków. Słyszałem też, że on nie znosi słońca ani księżyca.

- To czemu złazi właśnie w tym miejscu? – spytał Sam.

- Cicho! – ostrzegł Frodo. – Możliwe, że nas wyczuł nosem. Słuch ma też, zdaje się, bystry jak elfy. Myślę, że coś usłyszał, może nasze głosy. Nakrzyczeliśmy się niemało schodząc z góry, a przed chwilą także głośno gadaliśmy.

- No, ja mam go już wyżej uszu – rzekł Sam. – Tym razem przebrał miarkę i w końcu powiem mu słówko prawdy, jeżeli go dopadnę. I tak już nie zdołalibyśmy wymknąć mu się niepostrzeżenie.

I Sam naciągnąwszy szary kaptur na twarz zakradł się chyłkiem pod urwisko.

- Ostrożnie! – szepnął Frodo idąc za nim. – Nie spłosz go. Jest groźniejszy, niżby można przypuszczać.

Spełzający czarny stwór miał już za sobą trzy czwarte drogi, znajdował się o jakieś piętnaście stóp czy może nawet mniej od podnóża ściany. Hobbici, przyczajeni bez ruchu w cieniu wielkiego głazu, nie odrywali od Golluma oczu. Słyszeli sapanie, a nawet od czasu do czasu świszczący oddech, który brzmiał jak przekleństwa. Kiedy podnosił głowę, wydało im się, że pluje. Potem znów ruszył dalej w dół. Był już tak blisko, że skrzekliwy, świszczący głos dochodził zupełnie wyraźnie.

- Sss! Ostrożnie, mój skarbie! Spiesz się powoli. Nie wolno nam narażać karku, mój skarbie, nie! Glum, glum! – Znów podniósł głowę, zamrugał w blasku księżyca i szybko zamknął ślepia. – Wstrętne, wstrętne, zimne światło... sss... szpieguje cię, mój skarbie, rani ci oczy.

Im niżej się opuszczał, tym lepiej rozróżniali w jego syku słowa.

- Gdzie się podział mój skarb, mój ssskarb? Bo to nasz ssskarb, nasz własssny, musimy go odebrać. Złodzieje, złodzieje, wstrętne małe złodziejaszki. Gdzie się ssschowali z moim ssskarbem? Niech ich licho. Nienawidzimy ich.

- Z tego by wynikało, że nie wie, gdzie jesteśmy – szepnął Sam. – Co on nazywa swoim skarbem? Czyżby...?

- Cicho! – szepnął Frodo. – Zbliża się, mógłby już dosłyszeć nasze szepty.

Gollum rzeczywiście zatrzymał się nagle i chwiał ogromną głową na chudej szyi z boku na bok, jakby nasłuchując. Na wpół odemknął blade ślepia. Sam pohamował się, chociaż ręka go świerzbiła. Z gniewem i wstrętem wlepił wzrok w obrzydłego stwora, który znów się ruszył nie przestając mruczeć i syczeć pod nosem. W końcu znajdował się już tylko o kilka stóp od ziemi, wprost nad głowami hobbitów. Ściana w tym miejscu opadała gwałtownie i była podcięta, nawet Gollum nie mógł w niej znaleźć punktu oparcia. Hobbici mieli wrażenie, że potwór chce się odwrócić głową ku górze, lecz w tym momencie odpadł od ściany, runął w dół z przeraźliwym świszczącym wrzaskiem. Skulił się w powietrzu jak pająk, gdy pęknie nić pajęczyny, na której zwisał. Sam poderwał się błyskawicznie z kryjówki i w paru susach dopadł podnóża urwiska. Nim Gollum dźwignął się z ziemi, hobbit siedział mu na karku. Lecz Gollum, nawet zaskoczony znienacka i rozbity, okazał się groźnym przeciwnikiem. Sam nie zdążył przycisnąć stwora, gdy już tamten oplótł go długimi ramionami i nogami, obezwładniając ręce, obejmując miękkim, lecz straszliwym uchwytem, zacieśniając z wolna oplot jak stryczek; lepkie palce sięgały hobbitowi do gardła, ostre zęby wpijały mu się w ramię. Sam, nie mogąc się bronić inaczej, usiłował przynajmniej tłuc okrągłą, twardą głową w twarz Golluma. Stwór syczał i pluł, ale nie rozluźniał uchwytu.

            Źle zapewne skończyłaby się dla Sama ta przygoda, gdyby nie Frodo, który skoczył naprzód z obnażonym Żądełkiem w garści. Lewą ręką złapał Golluma za rzadkie włosy, tak by blade, zionące jadem złości oczy musiały spojrzeć prosto w niebo.

- Puść mego przyjaciela, Gollumie – rzekł. – To jest Żądło. Jużeś je w życiu widział przed laty. Puść mego przyjaciela, bo inaczej poznasz się z tym Żądełkiem z bliska. Utnę ci łeb.

Gollum nagle opadł z sił, zmiękł niby mokry postronek. Sam wstał obmacując posiniaczone ramiona. Oczy płonęły mu gniewem, lecz nie mógł się zemścić, gdy nieszczęsny przeciwnik leżał na kamieniach kuląc się i skamląc.

- Nie rób nam krzywdy! Nie pozwól mu skrzywdzić nas, mój ssskarbie! Nie zechcą nas przecież skrzywdzić dobre małe hobbity? Nie mieliśmy złych zamiarów, to oni rzucili się na nas jak kocury na biedną mysz. My tacy biedni, samotni, glum, glum. Będziemy grzeczni, bardzo grzeczni, jeśli małe hobbity dla nas będą także grzeczne...

- No i co z tym paskudztwem zrobimy? – spytał Sam. – Ja radzę spętać dobrze nogi, żeby nie mógł dłużej za nami człapać.

- Ależ to byłaby dla nas śmierć, śmierć – chlipał Gollum. – Okrutne małe hobbity. Spętać nas chcą i porzucić wśród zimnych kamieni, glum, glum.

Łkanie bulgotało mu w gardle.

- Nie! – rzekł Frodo. – Jeślibyśmy musieli go zabić, to jednym ciosem, na miejscu. Ale w tej sytuacji nie możemy go zabić. Nieszczęsny stwór! Ostatecznie nic złego nam nie zrobił.

- Jak to? – odparł Sam rozcierając obolałe ramię. – W każdym razie na pewno miał ku temu jak najlepsze chęci, a założę się, że je ma w dalszym ciągu. Udusi nas, gdy pośniemy, o tym tylko marzy.

- Zapewne masz słuszność – rzekł Frodo. – Ale nie w tym rzecz. – Zamyślił się na długą chwilę. Gollum leżał cicho, przestał chlipać. Sam stał nad nim, nie spuszczając go z oczu.

A Frodowi zabrzmiały w uszach wyraźne, chociaż odległe głosy przeszłości:

„Szkoda, że Bilbo nie przebił mieczem podłego stwora, skoro miał sposobność! Szkoda: litość wstrzymała jego rękę. Litość i miłosierdzie nie pozwoliły mu zabijać bez koniecznej potrzeby. Nie czuję litości dla Golluma. Zasłużył na śmierć. Zasłużył! Racja. Wielu z tych, którzy żyją, zasłużyło na śmierć. Niejeden też z tych, którzy zasłużyli na życie, umarł. Czy możesz tym umarłym zwrócić życie? Nie szafuj więc pochopnie śmiercią w imię sprawiedliwości, bo narazisz własne bezpieczeństwo. Nawet najmądrzejsi mędrcy nie wszystko wiedzą”.

- Dobrze – odpowiedział głośno i opuścił miecz. – Boję się, ale jak widzisz, nie tknę tego stwora. Teraz, gdy go zobaczyłem, poczułem nad nim litość.

Sam zdziwiony patrzał na swego pana, który przemawiał jakby do kogoś niewidzialnego. Gollum podniósł głowę.

- Tak, tak, jesteśmy nieszczęśliwi – zaskomlał. – Litości, litości! Hobbici nas nie zabiją, dobrzy mali hobbici.

- Nie zabijemy cię – rzekł Frodo – lecz nie puścimy cię także na wolność. Bo po tobie można się spodziewać tylko podstępów i złośliwości, Gollumie. Pójdziesz z nami, będziemy cię mieli na oku. Nic gorszego cię nie spotka, ale musisz nam pomóc w miarę swoich możliwości. Odpłać nam, żeśmy ci darowali życie.

- Tak, tak, odpłacimy – zasyczał Gollum. – Zacne małe hobbity! Pójdziemy z nimi. Znajdziemy w ciemnościach bezpieczne ścieżki. Ale dokąd to spieszycie przez te dzikie pustkowia, bardzo jesteśmy ciekawi, bardzo ciekawi?

Podniósł wzrok na hobbitów i chytry, żywy błysk mignął mu w bladych, przymrużonych oczach.

            Sam zmarszczył brew i zagryzł usta. Czuł jednak, że w postawie Froda jest coś niezwykłego i że żadnym argumentem nie zmusi go do zmiany decyzji. Mimo wszystko zdumiała go odpowiedź Froda.

            Frodo patrzył prosto w oczy Gollumowi, a nieszczęsny stwór kulił się i wił pod tym spojrzeniem.

- Wiesz dużo albo przynajmniej domyślasz się, Smeagolu, wielu rzeczy – powiedział surowym, spokojnym tonem. – Zdążamy oczywiście do Mordoru. A ty, jeśli się nie mylę, znasz drogę do tego kraju.

- Ach! Sss! – syknął Gollum zatykając uszy rękami, jak gdyby ta otwarta mowa, te głośno wymawiane imiona raniły go. – Domyślaliśmy się, domyślali – szepnął. – I nie chcieliśmy, żeby hobbici tam doszli. Nie, ssskarbie, małe, dobre hobbity nie powinny tam iść. Popioły, popioły, prochy, susza, kopalnie, szyby, orkowie, tysiące orków. Dobre hobbity niech tam nie idą, nie, to nie jest miejsce dla nich.

- A więc ty tam byłeś? – nalegał Frodo. – I ciągnie cię tam znowu, co?

- Tak. Tak. Nie! – wrzasnął Gollum. – Raz zaszliśmy przypadkiem, prawda, mój skarbie, że to był przypadek? Ale nie wrócimy już, nie! – Nagle zmienił głos, a także język i szlochając mówił jak gdyby nie do hobbitów: - Zostaw mnie w spokoju, glum! Och, jak boli. Moje biedne ręce, glum! Ja... my... ja nie chcę wracać. Nie mogę go odnaleźć. Jestem zmęczony. Ja... my nie możemy go znaleźć, glum, glum, nigdzie go nie ma. Tamci czuwają nieustannie. Krasnoludy, ludzie, elfy, straszliwe elfy ze świetlistymi oczyma. Nie mogę. Ach! – Wstał i zaciskając długie ręce w kościsty, bezcielesny węzeł potrząsał nimi w stronę wschodu. – Nie! – krzyknął. – Nie dla ciebie! – Znów osłabł. – Glum, glum – zachlipiał przypadając twarzą do ziemi. – Nie patrz na nas! Odejdź! Idź spać!

- On nie odejdzie ani też nie zaśnie na twój rozkaz, Smeagolu – rzekł Frodo. – Ale jeśli naprawdę chcesz się od niego znów uwolnić, musisz mi pomóc. W tym celu, niestety, trzeba znaleźć najpierw ścieżkę prowadzącą do niego. Nie będę jednak od ciebie wymagał, żebyś szedł z nami aż do końca, aż za bramę tego kraju.

Gollum usiadł i popatrzał na Froda spod przymrużonych powiek.

- On jest tam – zaskrzeczał. – Jak zawsze. Orkowie zaprowadzą cię na miejsce. Orków bez trudu spotkasz na wschodnim brzegu rzeki. Nie proś o to Smeagola. Biedny, biedny Smeagol odszedł bardzo dawno temu. Zabrali mu jego skarb i Smeagol jest zgubiony.

- Może go odnajdziemy, jeśli pójdziesz z nami – powiedział Frodo.

- Nie, nie, przenigdy! Stracił swój skarb – odparł Gollum.

- Wstań! – rozkazał Frodo.

Gollum wstał i cofnął się pod urwisko.

- Mów! – rzekł Frodo. – Czy łatwiej ci wskazać nam drogę za dnia, czy też nocą? Jesteśmy zmęczeni, ale jeśli wolisz noc, ruszymy natychmiast.

- Wielkie światła rażą nasze oczy, to boli – jęknął Gollum. – Ta biała twarz na niebie także przeszkadza, ale wkrótce schowa się za góry, wtedy pójdziemy. Teraz niech sobie dobre hobbity chwilę odpoczną.

- Siadaj więc i nie waż się ruszyć – rzekł Frodo.

Hobbici usiedli przy nim, biorąc go między siebie; plecami oparli się o kamienną ścianę, nogi rozprostowali swobodnie. Obeszło się bez słów, obaj rozumieli, że żadnemu z nich nie wolno oka zmrużyć ani na chwilę. Księżyc sunął leniwie po niebie. Cień od gór wydłużał się i zatapiał cały krajobraz przed nimi w mroku, ale nad ich głowami gęsto i jasno świeciły gwiazdy. Wszyscy trzej trwali bez ruchu. Gollum, skulony, opierał brodę o kolana, płaskie dłonie i stopy położył na ziemi, oczy miał zamknięte; hobbici spostrzegli jednak, że stwór czuwa w napięciu, rozmyślając i nasłuchując. Frodo chyłkiem spojrzał na Sama. Oczy ich spotkały się i porozumiały. Osunęli się, odchylili głowy wstecz, przymrużyli powieki. Po chwili już obaj oddychali równo, głośno. Gollumowi ręce zadrżały lekko. Niemal niedostrzegalnym ruchem obrócił głowę w lewo, w prawo, odemknął najpierw jedno, potem drugie oko. Hobbici nie drgnęli nawet.

            Nagle ze zdumiewającą zwinnością i szybkością Gollum dał susa, podrywając się jak pasikonik czy też żaba jednym zamachem z ziemi, i skoczył w ciemność. Ale Frodo i Sam na to właśnie czekali. Gollum nie zdążył zrobić drugiego kroku, gdy Sam już siedział mu na karku, a Frodo nadbiegając szarpnął go za nogę i powalił.

- Twoja lina przyda nam się, Samie – powiedział.

Sam wydobył linę z tobołka.

- Dokąd to pan się wybierał w tej kamienistej i zimnej okolicy, panie Gollumie? – mruknął. – Bardzo jesteśmy tego ciekawi, bardzo ciekawi. Pewnie chciałeś poszukać swoich kumotrów orków, co? Obrzydły zdrajco! Zasłużyłeś, żeby ci sznur na szyję założyć i przyciągnąć pętlę.

Gollum leżał cicho i nie próbował stawiać oporu. Za całą odpowiedź rzucił Samowi szybkie, nienawistne spojrzenie.

- Chodzi tylko o to, żeby nam nie umknął – powiedział Frodo. – Chcemy, żeby szedł z nami, więc nie można pętać mu nóg ani rąk, bo używa ich na równi niemal z nogami. Zawiąż mu w kostce jeden koniec liny, a drugi trzymaj mocno w garści.

Stał nad Gollumem, podczas gdy Sam zaciągał węzeł. Skutek tego zabiegu był dla obu hobbitów zgoła niespodziany: Gollum zaczął wrzeszczeć cienkim, rozdzierającym głosem, trudnym dla słuchaczy do zniesienia. Zwijał się, usiłował zębami dosięgnąć kostki i przegryźć sznur. Krzyczał coraz okropniej. Wreszcie Frodo musiał uwierzyć, że stwór naprawdę cierpi nad siły. Nie mogły jednak sprawiać mu takiego bólu więzy. Frodo zbadał je uważnie, pętla nie była wcale zbyt ciasno zaciśnięta, a nawet zdawała się zupełnie luźna. Sam miał ręce znacznie łagodniejsze niż język.

- Co ci jest? – spytał Frodo. – Skoro próbowałeś uciec, musimy cię związać, ale nie chcemy cię dręczyć.

- Boli, boli! – chlipał Gollum. – Mrozem przejmuje, gryzie! Robota elfów, przeklętych elfów! Och, niedobre, okrutne hobbity! Właśnie dlatego chcieliśmy od nich uciec, mój skarbie. Przeczuwaliśmy, że to są okrutne, złe hobbity. Zadają się z elfami, ze strasznym elfami, które mają świetliste oczy. Zdejmijcie to! Boli!

- Nie, nie zdejmę z ciebie więzów – odparł Frodo – chyba że... – urwał i namyślał się przez chwilę – chyba że istnieje taka przysięga, której mógłbym, gdybyś ją złożył, zaufać.

- Przysięgniemy, że będziemy robili, co każesz, tak, tak! – powiedział Gollum, wciąż wijąc się i chwytając za spętaną kostkę u nogi. – Boli!

- Przysięgniesz? – spytał Frodo.

- Smeagol – rzekł Gollum niespodzianie wyraźnym głosem, otwierając szeroko oczy i patrząc na Froda z dziwnym błyskiem w źrenicach – Smeagol przysięgnie na swój skarb.

Frodo wyprostował się i gdy przemówił, znowu zdumiał Sama treścią i surowym tonem swoich słów.

- Na skarb? Czyżbyś się ośmielił? – rzekł. – Pomyśl!

 

Jeden, by wszystkimi rządzić i w ciemności związać.

 

- Czy zechcesz wobec niego zobowiązać się, Smeagolu? Taka przysięga zwiąże cię na pewno. Ale on jest bardziej jeszcze niźli ty zdradziecki. Może przekręcić twoje słowa. Strzeż się, Smeagolu.

Gollum skulił się na ziemi.

- Na skarb! Na skarb! – powtarzał.

- A co przysięgniesz? – spytał Frodo.

- Że będę dobry, bardzo dobry! – odparł Gollum. Czołgał się u nóg Froda, wił się, szeptał ochrypłym głosem, dygotał, jakby do szpiku kości przejęty grozą własnych słów: - Smeagol przysięgnie, że nigdy, nigdy nie dopuści, żeby go Tamten dostał. Nigdy. Smeagol was ocali. Ale musi przysiąc na swój skarb.

- Nie! – odparł Frodo spoglądając na Golluma z góry okiem surowym, lecz pełnym litości. – Chodzi ci tylko o to, żeby go zobaczyć i dotknąć, chociaż wiesz, że to cię może przyprawić o szaleństwo. Nie! Przysięgniesz, ale tylko w jego obecności, nie kładąc na nim ręki. Wiesz, gdzie on jest. Wiesz, Smeagolu. Masz go przed sobą.

Przez moment zdawało się Samowi, że jego pan urósł, a Gollum się skurczył. Wysoki, poważny cień, władca, ukrywający blask swej potęgi pod szarym obłokiem; u jego stóp zaś mały, skomlący psiak. Lecz nie byli sobie mimo wszystko obcy, istniało między nimi dziwne jakieś podobieństwo i rozumieli nawzajem swoje myśli. Gollum podniósł się i zaczął sięgać rękoma do piersi Froda, łasząc się u jego kolan.

- Łapy przy sobie! – rozkazał Frodo. – Złóż teraz przyrzeczenie.

- Przyrzekamy, tak, przyrzekamy – powiedział Gollum – służyć panu mojego skarbu. Pan dobry, Smeagol dobry, glum, glum.

Nagle się rozpłakał chwytając zębami kostkę u swej nogi.

- Zdejmij więzy, Samie – rzekł Frodo.

Sam posłuchał, chociaż niechętnie. Gollum wyprostował się błyskawicznie jak zbity kundel, co służy na dwóch łapach, kiedy pan go wreszcie pogłaszcze. Od tej chwili dokonała się w nim jakby przemiana, która utrwaliła się na pewien czas. Mniej syczał, mniej chlipał, mówił wprost do hobbitów, a nie do siebie nazywając się skarbem. Kurczył się i cofał, gdy zbliżali się do niego lub spłoszyli go jakimś żywszym ruchem, unikał zetknięcia z płaszczami elfów, lecz zdawał się przyjazny i rozbrajająco zabiegał o ich łaski. Ilekroć któryś z hobbitów zażartował lub gdy Frodo odezwał się do niego łagodnie, Gollum wybuchał gdaczącym śmiechem i brykał z radości, a najlżejszą naganę z ust Froda oblewał łzami. Sam rzadko się do niego odzywał. Ufał mu jeszcze mniej niż przedtem, ten odmieniony Smeagol budził w nim gorsze obrzydzenie niż dawny Gollum.

- Ano, Gollumie, czy jak cię tam zwą – rzekł – jazda! Księżyc zaszedł, noc upływa. Ruszajmy.

- Tak, tak – przytaknął Gollum podrygując gorliwie. – Idziemy. Jest tylko jedno przejście między północnym a południowym trzęsawiskiem. Ja je wypatrzyłem. Orkowie tamtędy nie chodzą, nie znają ścieżki. Orkowie nie przeprawiają się przez bagna, wolą je okrążać na mile wkoło. Szczęście, że przyszliście tą właśnie drogą. Szczęście, że spotkaliście Smeagola. Smeagol was poprowadzi!

Odbiegł parę kroków i obejrzał się pytająco, jak pies, gdy zaprasza swego pana na przechadzkę.

- Czekajże! – krzyknął Sam. – Nie wyprzedzaj nas zanadto. Będę ci deptał po piętach, a linkę mam w pogotowiu.

- Nie, nie! – powiedział Gollum. – Smeagol przyrzekł.

Ruszyli w głęboką noc pod jasnymi, surowymi gwiazdami. Zrazu Gollum prowadził na północ, z powrotem drogą, którą tu przyszli, potem skręcił skośnie w prawo, oddalając się od stromej krawędzi Emyn Muil piarżystym stokiem, który zbiegał ku rozległym bagnom ciągnącym się w dole. Szybko, cicho sunęli przez ciemności. Czarna cisza zalegała ogromne pustkowia na przedprożu Mordoru.


 

Rozdział 2

Przez moczary

 

G

ollum szedł raźno, wysuwał szyję i głowę naprzód, często pomagał sobie rękami. Frodo i Sam musieli dobrze wyciągać nogi, żeby mu dotrzymać kroku; zdawało się jednak, że stwór już nie myśli uciekać, ilekroć bowiem hobbici zostali w tyle, przystawał i czekał na nich. Po pewnym czasie doprowadził ich na skraj tej samej rozpadliny, którą już raz napotkali na swej drodze, lecz teraz w miejscu bardziej oddalonym od gór.

- Tutaj! – wykrzyknął Gollum. – Tak, tu jest ścieżka w dół. Tędy dojdziemy aż tam, daleko! – tłumaczył pokazując na południo–wschód, ku trzęsawiskom. Bił od nich smród ciężki i przykry nawet w chłodnym nocnym powietrzu.

Gollum kręcił się tam i sam wzdłuż krawędzi rozpadliny, wreszcie zawołał:

- Tutaj! Można zejść. Smeagol raz już przeszedł tą ścieżką. Schował się przed orkami.

Schodził pierwszy, a hobbici za nim w głąb ciemnego parowu. Zejście okazało się nietrudne, bo rozpadlina miała tu nie więcej niż piętnaście stóp głębokości, a ze dwanaście szerokości. Na dnie płynęła woda, jedna z wielu małych rzeczułek ściekających z gór do stojących stawów i rozlewisk na moczarach. Gollum skręcił w prawo, mniej więcej na południe, i brnął płytkim kamienistym potokiem człapiąc płaskimi stopami. Cieszył się wodą, chichotał do siebie, a nawet próbował skrzeczącym głosem nucić jakąś niby – piosenkę:

 

Ziemia zmarznięta

Stopy nam pęta

         I rani ręce.

Głazy jak gnaty,

Które przed laty

         Były czymś więcej –

Lecz w stawie woda –

Cóż za ochłoda

         Rękom i stopom.

Naszym życzeniem...

 

- Aha! Czego sobie życzymy? – rzekł zerkając z ukosa na hobbitów. – Zaraz powiemy! – zagdakał. – On to kiedyś odgadł, Baggins odgadł.

Oczy mu zalśniły, a Samowi, który spostrzegł ten błysk w ciemnościach, nie wydał on się wcale przyjemny.

 

Nie dyszy pierś,

Zimny jak śmierć;

Nie łaknie, a pije wciąż więcej,

W kolczudze – żelazem nie brzęczy;

Sucha ziemia – on tonie,

Wyspa – a on w tej stronie

Widzi olbrzymią górę;

Fontanna tryska w chmurę –

On okiem swym

W fontannie widzi dym.

         O, cóż to za wesele!

A dla nas chyba

Jakaś by ryba

         Połaskotała gardziele...

 

Piosenka przypomniała Samowi natrętnie pewną troskę, która nękała go już od chwili, gdy zrozumiał, że jego pan chce Golluma wziąć za przewodnika: sprawę wyżywienia. Nie przypuszczał, żeby Frodo o tym myślał, lecz podejrzewał, że Gollum myśli na pewno. Czym ten stwór żywił się przez cały czas samotnej wędrówki? „Nie jadał za dobrze – mówił sobie Sam – wygląda na głodomora. Nie jest wybredny, na bezrybiu zgodziłby się spróbować, jak smakuje hobbit, gdyby mu się udało przyłapać nas we śnie. Ale nie przyłapie, chyba żeby tu Sama Gamgee nie było”.

Maszerowali ciemnym, krętym wąwozem dość długo, a przynajmniej marsz zdawał się długi znużonym stopom Sama i Froda. Wąwóz skręcał ku wschodowi, rozszerzał się stopniowo i coraz był płytszy. Wreszcie niebo nad nimi zbladło pierwszym szarym brzaskiem przedświtu. Gollum dotychczas nie zdradzał zmęczenia, teraz jednak podniósł wzrok w górę i przystanął.

- Dzień już bliski – szepnął, jakby dzień uważał za niebezpieczną istotę, która może podsłuchać jego słowa i rzucić mu się do gardła. – Smeagol tu zostanie, ja tu zostanę, żeby Żółta Twarz mnie nie dostrzegła.

- Chętnie byśmy zobaczyli słońce – rzekł Frodo – ale zostaniemy z tobą, zbyt jesteśmy zmęczeni, żeby iść dalej bez odpoczynku.

- Niemądrze mówisz, że chętnie byście zobaczyli Żółtą Twarz – powiedział Gollum. – Ona by was pokazała innym. Dobre, roztropne hobbity zostaną ze Smeagolem. Tu wkoło pełno orków i złych stworzeń. Mają dobre oczy. Schowajcie się razem ze mną.

Przycupnęli wszyscy trzej pod skalistą ścianą wąwozu, która tutaj nie była wyższa od rosłego człowieka; u jej podnóży leżały kamienie płaskie i suche; potok płynął wąskim korytem bliżej przeciwległej ściany. Frodo i Sam siedli na jednym kamieniu, plecami oparci o skałę. Gollum z pluskiem brodził po wodzie.

- Trzeba coś przegryźć – rzekł Frodo. – Pewnie jesteś głodny, Smeagolu? Niewiele mamy prowiantu, ale podzielimy się z tobą, czym możemy.

Na dźwięk słowa: „głodny” zielonkawe światełka błysnęły w bladych oczach Golluma, wytrzeszczonych tak, że niemal z orbit wyłaziły pośród mizernej, chudej twarzy. Na chwilę wrócił do dawnego swojego języka:

- Głodni jesteśmy, głodni, mój ssskarbie – zasyczał. – Co też oni jadają? Może mają sssmaczne rybki?

Wysunął język spomiędzy ostrych, żółtych zębów i oblizał bezkrwiste wargi.

- Nie, ryb nie mamy – odparł Frodo. – Tylko to – rzekł pokazując kawałek lembasa – no i wodę, jeśli tutejsza woda nadaje się do picia.

- Tak, tak, dobra woda – powiedział Gollum. – Pijcie, pijcie, póki możecie. Ale co oni tam mają, mój ssskarbie? Czy to kruche? Czy smaczne?

Frodo ułamał kęs suchara i podał mu na liściu, w który lembas był zawinięty. Gollum powąchał liść i nagle zmienił się na twarzy; grymas obrzydzenia wykrzywił mu usta, w oczach mignął wyraz dawnej złośliwości.

- Smeagol zna ten zapach! – rzekł. – Liście z lasu elfów, fu! Cuchną. Smeagol wlazł tam na drzewo i nie mógł później zmyć zapachu z rąk, ze swoich biednych, z naszych biednych rąk.

Odrzucając liść ukruszył odrobinę lembasa i włożył do ust. Splunął natychmiast i zaniósł się kaszlem.

- Och, nie! – krzyknął plując i prychając. – Chcecie otruć, zadusić biednego Smeagola. Kurz, popiół, tego nie możemy jeść. Smeagol musi głodować. Trudno, nie będziemy się gniewać. Hobbity dobre. Smeagol przyrzekł. Umrzemy z głodu. Nie możemy jeść hobbickiego jedzenia. Umrzemy z głodu. Biedny, chudy Smeagol.

- Bardzo mi przykro – powiedział Frodo – nic jednak nie mogę na to poradzić. Myślę, że te suchary poszłyby ci na zdrowie, gdybyś ich zechciał spróbować. Ale pewnie nawet spróbować nie możesz, jeszcze na to nie czas.

Hobbici w milczeniu żuli lembasy. Samowi od dawna smak ich nie wydawał się tak znakomity jak tego ranka, może dlatego, że dziwne zachowanie się Golluma przypomniało mu o niezwykłych właściwościach sucharów. Czuł się jednak skrępowany, bo Gollum przeprowadzał wzrokiem każdy kęs, który hobbici nieśli do ust, niczym pies czekający pod stołem na resztki z obiadu pana. Dopiero gdy skończyli posiłek i zaczęli się układać na spoczynek, Gollum uwierzył wreszcie, że nie schowali przed nim żadnych smakołyków. Oddalił się o parę kroków i siadł samotnie, chlipiąc z cicha.

- Proszę pana! – szepnął Sam do Froda, niezbyt zresztą dbając, czy Gollum te dwa słowa usłyszy, czy nie. – Musimy trochę się przespać koniecznie, ale nie obaj naraz, skoro jest tuż obok ten stwór, bo przyrzeczenie przyrzeczeniem, a głód głodem. Założę się, że chociaż z Golluma przezwał się Smeagolem, lepszych obyczajów tak prędko nie nabierze. Niech pan teraz śpi, panie Frodo, zbudzę pana, kiedy już w żaden sposób nie będę mógł oczu trzymać otwartych. On się przecież kręci i wije tak samo jak przedtem, a jest nie uwiązany.

- Masz rację, Samie – odrzekł Frodo nie zniżając głosu. – Zmienił się, nie jestem jednak pewny, jak głęboko ta zmiana sięga. W gruncie rzeczy myślę, że nie ma powodu do obaw, przynajmniej tymczasem. Czuwaj, jeśli chcesz. Pozwól mi przespać dwie godziny, nie więcej, a potem mnie obudź.

Frodo był tak zmęczony, że zanim skończył mówić, głowa już mu opadła na piersi i zasnął natychmiast. Gollum jak gdyby wyzbył się strachu. Zwinięty w kłębek, ułożył się do snu nie pytając o nic więcej. Oddychał z lekkim poświstem przez zacięte żeby, leżał jednak nieruchomo jak głaz. Sam zląkł się po chwili, że regularne oddechy towarzyszy ukołyszą jego także do snu, więc wstał i zaczął się przechadzać. Trącił Golluma lekko nogą. Tamtemu tylko ręce drgnęły i rozwarł zwinięte pięści, zaraz jednak znieruchomiał znowu. Sam pochylił się i prosto w ucho szepnął mu: - Ryba! – lecz Gollum i na to hasło ani się nie odezwał, ani nawet nie sapnął głośniej.

            Sam podrapał się w głowę.

- Chyba rzeczywiście śpi – mruknął do siebie. – Gdybym ja był taki jak Gollum, nie zbudziłby się już nieborak nigdy.

Zaświtała mu myśl o mieczu i powrozie, lecz odtrącił ją i usiadł u boku swego pana.

            Kiedy się ocknął, niebo w górze było szare i ciemniejsze niż wówczas, gdy jedli śniadanie. Sam zerwał się na równe nogi. Zdziwił się, że jest taki żwawy i głodny, aż nagle zrozumiał, że przespał cały dzień, co najmniej dziewięć godzin. Frodo, wciąż jeszcze pogrążony we śnie, leżał obok wyciągnięty jak długi. Golluma nigdzie w pobliżu nie było widać. Sam, czerpiąc z Dziaduniowego skarbca wyzwisk, robił sobie gorzkie wyrzuty, lecz pocieszył się myślą, że Frodo, jak się okazało, miał słuszność: na razie Gollum nie był niebezpieczny. Bądź co bądź obaj hobbici żyli i nikt im we śnie gardeł nie poderżnął.

- Biedaczysko! – powiedział z niejakim zawstydzeniem. – Ciekawe, gdzie się podziewa?

- Niedaleko, niedaleko! – odpowiedział mu głos z góry. Sam podniósł wzrok i zobaczył na tle wieczornego nieba wielką głowę Golluma i jego odstające uszy.

- Ejże, co ty tam robisz? – krzyknął Sam, bo na ten widok nieufność ocknęła się znowu w jego sercu.

- Smeagol jest głodny – rzekł Gollum. – Wkrótce wróci.

- Wracaj natychmiast! – krzyknął Sam. – Ejże! Wracaj!

Ale Gollum już zniknął.

Krzyk obudził Froda. Usiadł trąc oczy pięściami.

- Co tam znowu? – spytał. – Czy się coś złego stało? Która to godzina?

- Nie wiem – odparł Sam. – Po zachodzie słońca, jak się zdaje. Gollum poszedł sobie. Mówił, że jest głodny.

- Nie martw się – rzekł Frodo. – Nic na to nie poradzimy. Zobaczysz, on wróci. Przyrzeczenie jeszcze go jakiś czas będzie wiązało. Zresztą nie zechce rozstać się ze swoim skarbem.

Frodo wcale się nie przejął, gdy mu Sam powiedział, że obaj spali jak susły przez wiele godzin tuż obok Golluma, w dodatku zgłodniałego i nie spętanego.

- Nie przemawiaj do siebie językiem swego Dziadunia – rzekł. – Byłeś wyczerpany, a wreszcie wszystko dobrze się skończyło: obaj jesteśmy wypoczęci. Czeka nas ciężka, najcięższa droga.

- Myślę, jak będzie z zaprowiantowaniem – rzekł Sam. – Ile czasu zajmie nam doprowadzenie naszej sprawy do końca? I co potem zrobimy, jak już wykonamy zadanie? Ten chleb podróżny elfów rzeczywiście krzepi nadzwyczajnie, ale, że tak powiem, brzucha nie napełnia jak należy; przynajmniej mojego, bez obrazy szanownych osób, co te sucharki piekły. W każdym razie choć po trosze jeść co dzień trzeba, a lembasów nie przybywa. Liczę, że zapas starczy najwyżej na jakieś trzy tygodnie, i to jeśli będziemy zaciskali pasów. Dotychczas szafowaliśmy jadłem trochę zbyt hojnie.

- Nie wiem, ile czasu zajmie nam doprowadzenie sprawy do... do końca – odparł Frodo. – Zamarudziliśmy niestety w górach. Ale, Samie Gamgee, hobbicie kochany, najukochańszy, najlepszy z przyjaciół, nie sądzę, żebyśmy potrzebowali troszczyć się o to, co będzie potem. Powiedziałeś: wykonać zadanie. Czy wolno nam żywić nadzieję, że je wykonamy kiedykolwiek? A jeśli nawet to się uda, kto wie, co z tego wyniknie? Kiedy Jedyny zginie, a my zostaniemy w pobliżu Ognia? Zastanów się, Samie, czy jest prawdopodobne, żeby nam wówczas był chleb potrzebny? Myślę, że nie. Zebrać siły, żeby dotrzeć do Góry Przeznaczenia – oto wszystko, czego możemy od siebie wymagać. Ale to dużo, obawiam się nawet, że za dużo, przynajmniej dla mnie.

Sam skinął głową w milczeniu. Ujął rękę Froda, pochylił się nad nią. Nie pocałował jej, lecz skropił łzami. Potem odwrócił się, otarł nos rękawem, wstał, przeszedł parę kroków usiłując pogwizdywać i powtarzając co chwila między jednym a drugim gwizdem: - Gdzie się ta pokraka zawieruszyła?

Gollum zresztą zjawił się wkrótce z powrotem, nadszedł jednak cichcem, tak że usłyszeli go dopiero wówczas, gdy stanął przed nimi. Palce i gębę miał umazane błotem. Ślinił się i żuł jeszcze, ale co żuł – hobbici nie pytali, a nawet woleli się nad tym nie zastanawiać.

„Jakieś gady, robaki, czy inne oślizłe paskudztwa z bagien – pomyślał Sam. – Brr! Obrzydliwy stwór. Nieszczęsna pokraka”. Gollum nic nie mówił, dopóki nie napił się wody i nie umył w strudze. Potem zbliżył się do hobbitów, oblizując wargi.

- Teraz mi lepiej – powiedział. – Czy wypoczęliśmy? Czyśmy gotowi do drogi? Dobre hobbity, spały smacznie. Ufają Smeagolowi, prawda? To dobrze, to bardzo dobrze.

            Następny etap marszu podobny był do poprzedniego. W miarę jak się posuwali, wąwóz stawał się coraz płytszy, zbiegał w dół coraz łagodniej. Dno było nie tak już kamieniste, grunt pod nogami miększy, ściany zmieniły się w niewysokie ziemne skarpy. Wąwóz wił się i skręcał. Noc miała się ku końcowi, lecz chmury zasłoniły i gwiazdy, i księżyc tak, że wędrowcy poznawali bliskość świtu jedynie po rozlewającym się z wolna nikłym szarym brzasku. O zimnej godzinie przedświtu doszli do końca strumienia. Brzegi tu wznosiły się płaskimi, porosłymi mchem wzgórkami. Przez kamienny, wyszczerbiony próg strumień z bulgotem spadał w brunatne bagnisko i ginął. Suche trawy chwiały się i szeleściły, chociaż wędrowcy nie czuli wcale wiatru.

            Na prawo, na lewo i na wprost jak okiem sięgnąć ciągnęły się w mętnym półświetle w stronę południa i wschodu moczary i bagna. Znad czarnych, cuchnących rozlewisk podnosiły się kłęby mgły i oparów. Nieruchome powietrze nasycone było duszącym smrodem. Daleko, niemal dokładnie na południu, majaczyły górskie ściany Mordoru niby czarny wał postrzępionych chmur zbitych nad groźnym, zasnutym mgłą morzem.

            Hobbici byli teraz całkowicie zdani na łaskę i niełaskę Golluma. Nie wiedzieli i nie mogli zgadnąć w nikłym, mętnym świetle, że znaleźli się ledwie na północnym skraju bagien, których główny obszar ciągnął się dalej na południe stąd. Gdyby znali okolicę, mogliby, nieco opóźniając marsz, zawrócić, skręcić na wschód i dotrzeć po twardym gruncie do jałowej równiny Dagorlad, gdzie ongi rozegrała się wielka bitwa pod bramami Mordoru. Co prawda niewiele ta droga dawała im nadziei. Nie było się gdzie ukryć na otwartej, kamienistej płaszczyźnie, przez którą prowadził szlak orków i żołnierzy nieprzyjacielskiej armii. Nawet płaszcze z Lorien nie stanowiłyby tutaj dla hobbitów ochrony.

- Jaki teraz kurs obierzemy, Smeagolu? – spytał Frodo. – Czy musimy brnąć przez te cuchnące moczary?

- Nie musimy – odparł Gollum. – Nie musimy, jeżeli hobbici chcą jak najszybciej dojść do ciemnych gór i stanąć przed Władcą. Można się trochę cofnąć, obejść koło – zatoczył chudym ramieniem od północy na wschód – i twardą, zimną drogą dojdziemy wprost do bram jego kraju. Tam mnóstwo sług gospodarza wypatruje gości i z radością prowadzi ich od razu do niego. Tak, tak. Jego Oko strzeże tej drogi nieustannie. Dawno, dawno temu dostrzegło na niej Smeagola. – Gollum zadrżał. – Ale od tego czasu Smeagol nie próżnował, tak, tak, pracowały moje oczy, nogi, nos. Teraz znam inne drogi. Trudniejsze, dalsze, powolniejsze, ale lepsze, jeżeli nie chcemy, żeby Tamten nas zobaczył. Idźcie za Smeagolem! On was poprowadzi przez moczary, przez mgły, przez dobre, gęste mgły. Idźcie za Smeagolem ostrożnie, a może zajdziecie daleko, bardzo daleko, zanim Tamten was złapie.

Dzień już był niemal biały, ranek bezwietrzny i posępny, nad bagnami kłębiły się ciężkie opary. Ani jeden promień słońca nie przebijał niskiego pułapu chmur, a Gollum przynaglał, żeby maszerować dalej nie zwlekając ani chwili. Toteż po krótkim popasie ruszyli znów i zanurzyli się w ciemnym, milczącym świecie, tracąc z oczu wszystkie inne krainy, góry, z których niedawno zeszli, i góry, ku którym zdążali. Szli cicho, pojedynczym szeregiem: pierwszy Gollum, potem Sam, na końcu Frodo.

            Frodo zdawał się najbardziej zmęczony i chociaż posuwali się wolno, często zostawał w tyle. Hobbici wkrótce przekonali się, że obszar, który z dala wyglądał jak jedno ogromne trzęsawisko, jest w rzeczywistości pokryty niezmierzoną siatką rozlanych wód, miękkich błot i krętych, ledwie cieknących strumieni. Bystre oko i zwinne nogi mogły wśród nich odnaleźć ścieżkę. Gollum z pewnością miał i wzrok bystry, i nogi zwinne, i bardzo mu te przymioty były tutaj użyteczne. Ustawicznie kręcił głową to w prawo, to w lewo, węszył i mruczał coś pod nosem. Niekiedy podnosił rękę zatrzymując hobbitów, a sam szedł naprzód na czworakach, próbując gruntu rękami i stopami lub nasłuchując z uchem przyciśniętym do ziemi.

            Krajobraz był ponury i monotonny. Chłodna, lepka zima trwała jeszcze na tym pustkowiu. Nic się nie zieleniło, prócz bladego kożucha wodorostów na ciemnych zwierciadłach mętnych, gęstych wód. Zwiędła trawa i butwiejące trzciny sterczały z morza mgły jak nędzne pamiątki po zapomnianym od dawna lecie.

            Około południa dzień się nieco rozwidnił, a mgły podniosły wyżej, rozcieńczone i trochę bardziej przejrzyste. Wysoko ponad zgnilizną i oparami tej krainy złote słońce wędrowało pięknym światem, którego fundament stanowiły olśniewające białe obłoki, lecz tu, w dole, wędrowcy dostrzegali jedynie wyblakłe, nikłe, bezbarwne światło, nie dające ciepła. Gollum wszakże krzywił się i kulił nawet przed tak wątłym dowodem obecności słońca. Wstrzymał pochód, przycupnęli na odpoczynek niby małe, zaszczute zwierzątka na skraju wielkiej, brunatnej kępy sitowia. Cisza panowała dokoła głęboka, ledwie mącił jej powierzchnię kruchy szelest pustych pióropuszy trzcin i połamanych traw, kołyszących się w lekkim podmuchu, niedostrzegalnym przez hobbitów.

- Ani ptaszka! – markotnie zauważył Sam.

- Ani ptaszka! – powtórzył Gollum. – Ptaszki dobre! – Oblizał się. – Tu nie ma ptaszków. Są tylko węże, gady, robaki w kałużach. Mnóstwo stworzeń, paskudnych stworzeń. Ale ptaszków nie ma – zakończył żałośnie.

Sam spojrzał na niego z obrzydzeniem.

            Tak minął trzeci dzień wędrówki hobbitów z Gollumem. Zanim w szczęśliwszych krajach wydłużyły się wieczorne cienie, ruszyli dalej; posuwali się wytrwale naprzód, rzadko i na krótko zatrzymując się w marszu, a i to nie tyle dla odpoczynku, ile przez wzgląd na Golluma, bo tutaj już i on musiał być bardzo ostrożny, i często wahał się długą chwilę nad wyborem drogi. Znaleźli się w samym sercu Martwych Bagien i w zupełnych ciemnościach. Szli wolno, pochyleni, jeden tuż za drugim, naśladując pilnie każdy ruch przewodnika. Teren był coraz bardziej podmokły, wszędzie dokoła rozlewały się wielkie stojące kałuże i z każdym krokiem trudniej było miedzy nimi trafić na pewny grunt, gdzie by można postawić nogę nie zapadając się w chlupoczące błoto. Gdyby nie to, że wszyscy trzej wędrowcy nie ważyli wiele, żaden by nie przebrnął przez trzęsawisko.

            Noc zapadła głęboka, nawet powietrze wydawało się czarne i tak gęste, że zapierało dech w piersiach. Gdy zjawiły się światełka, Sam przetarł oczy, podejrzewając, że mu się coś przywidziało ze zmęczenia. Najpierw kątem lewego oka zobaczył jedno światełko, bladozielony ognik, który zgasł zaraz w oddali; potem wszakże rozbłysły nowe, niektóre jak dym przeświecający czerwienią, inne jak przymglone płomyki rozchwiane nad niewidzialną świecą; tu i ówdzie rozpościerały się nagle szeroko, jakby widmowe ręce strzepywały je z upiornych całunów. Lecz ani Frodo, ani Gollum nie odzywali się słowem. Sam nie mógł dłużej znieść milczenia.

- Co to jest? – spytał szeptem Golluma. – Co to za światła? Otaczają nas ze wszystkich stron. Czy to pułapka? Kto ją zastawia?

Gollum podniósł głowę. Przed nim rozlewała się ciemna woda, czołgał się na czworakach to w jedną, to w drugą stronę, szukając drogi.

- Tak, otaczają nas – odszepnął. – Błędne ogniki. Świece umarłych, tak, tak. Nie zwracaj na nie uwagi. Nie patrz na nie! Nie goń ich! Gdzie jest pan?

Sam obejrzał się i stwierdził, że Frodo znowu zamarudził. Nie było go widać wśród nocy. Sam cofnął się o kilka kroków, nie śmiejąc jednak oddalać się ani nawoływać głośno; ochrypłym głosem powtarzał tylko imię swego pana. Niespodzianie natknął się na niego w ciemności. Frodo stał zatopiony w myślach, wpatrzony w blade światełka. Rece trzymał sztywno opuszczone wzdłuż ciała, kapało z nich błoto i woda.

- Panie Frodo, chodźmy – rzekł Sam. – Nie wolno na nie patrzeć, Gollum mówi, że nie wolno. Musimy trzymać się Golluma i nie ustawać, póki nie przebrniemy przez te przeklęte moczary... jeśli w ogóle przez nie przebrniemy.

- Dobrze – odparł Frodo, jakby zbudzony ze snu. – Chodźmy!

Wracając pospiesznie, sam potknął się zahaczywszy nogą o jakiś stary korzeń czy o sterczącą kępę. Upadł ciężko, wyciągając przed siebie ręce, które zapadły głęboko w gęstą maź; twarz jego znalazła się tuż nad powierzchnią czarnego rozlewiska. Rozległ się syk, wionęło cuchnącym oparem, światełka zamigotały, zatańczyły, zawirowały. Przez jedno okamgnienie czarna tafla wody wydała się oknem powleczonym ciemną, brudną glazurą, przez które zajrzał do wnętrza. Wyszarpnął ręce z błota i odskoczył z krzykiem.

- Tam są pod wodą umarli! – powiedział ze zgrozą. – Trupie twarze!

Gollum roześmiał się.

- Tak, tak, Martwe Bagna, przecież tak się nazywają! – zaskrzeczał. – Nie trzeba w nie zaglądać, kiedy się świece palą.

- Kto tam jest? Co? – pytał Sam dygocąc i odwracając się do Froda, który stał teraz tuż za nim.

- Nie wiem – odparł Frodo sennym głosem. – Ale ja także coś widziałem. W stawach, kiedy się świece palą. Głęboko, głęboko pod czarną wodą widać wszędzie blade oblicza. Widziałem. Twarze posępne, złe, inne zaś szlachetne i smutne. Wiele dumnych i pięknych, wodorosty wplątały się w ich srebrzyste włosy. Ale wszystkie martwe, rozkładające się, zgniłe. Jarzą się okropnym światłem. – Frodo zakrył dłońmi oczy. – Nie wiem, kto to jest, zdawało mi się, że rozróżniam ludzi i elfów, ale prócz nich także orków.

- Tak, tak – rzekł Gollum. – Wszyscy martwi, wszyscy zgnili. Elfy, ludzie, orkowie. Martwe Bagna. Dawno, dawno temu odbyła się tutaj wielka bitwa, opowiadano o niej Smeagolowi, kiedy był mały, kiedy byłem mały, zanim skarb się znalazł. Wielka bitwa. Duzi ludzie, miecze, straszliwe elfy, wrzask orków. Bili się na równinie pod Czarną Bramą przez długie dni, przez całe miesiące. Ale od tamtych czasów moczary rozlały się szerzej i pochłonęły groby; wciąż dalej się rozlewają, wciąż dalej.

- Ależ wieki minęły od tamtej bitwy – powiedział Sam. – Umarli nie mogą naprawdę być po dziś dzień tutaj. To chyba jakieś złe czary Krainy Cienia?

- Kto wie? Smeagol nie wie – powiedział Gollum. – Nie można ich dosięgnąć, nie można ich dotknąć. Próbowaliśmy kiedyś, mój skarbie. Ja kiedyś spróbowałem, ale nie mogłem ich dosięgnąć. To są cienie, można je tylko widzieć, nie można dotknąć. Nie, mój skarbie. Oni wszyscy umarli.

Sam ponuro spojrzał na niego i wzdrygnął się, bo miał wrażenie, że odgadł, po co Gollum usiłował dosięgnąć tych cieni.

- Wolałbym ich nie widzieć nigdy więcej! – oświadczył. – Czy nie myślisz, że warto by prędzej stąd odejść?

- Tak, tak, chodźmy, ale powolutku, powolutku – odparł Gollum. – Bardzo ostrożnie! Bo inaczej hobbici zapadną się w bagna i przyłączą się do umarłych, i zapalą swoje świeczki. Trzymajcie się Smeagola! Nie patrzcie na światła!

Czołgając się skręcił w prawo w poszukiwaniu ścieżki okrążającej rozlaną wodę. Hobbici szli tuż za nim, przychyleni do ziemi, często jego wzorem uciekając się do pomocy rąk. „Jeśli to potrwa dłużej, będzie z nas trzech ślicznych Gollumów sunących gęsiego” – myślał Sam.

            Wreszcie dotarli do końca czarnego rozlewiska i przeprawili się za nie pełznąc lub skacząc z jednej zdradzieckiej kępy na drugą. Często musieli brodzić po wodzie cuchnącej jak gnojówka, często wpadali w nią po kolana lub nurzali w niej ręce, aż wreszcie byli od stóp do głów umazani lepkim błotem i każdy czuł, że jego towarzysze śmierdzą.

            Noc miała się ku końcowi, gdy nareszcie wydostali się na pewny grunt. Gollum syczał i szeptał do siebie, lecz zdawał się zadowolony; tajemniczym sposobem, dzięki połączonym zmysłom dotyku i powonienia, a także dzięki niezwykłej pamięci odtwarzającej w ciemnościach kształty raz widziane, poznawał miejsce, na którym się znaleźli, i znów bez wahania wskazywał dalszą drogę.

- Teraz naprzód! – powiedział. – Dobre hobbity! Dzielne hobbity! Bardzo, bardzo zmęczone, pewnie, że zmęczone. My także, mój skarbie. Ale trzeba jak najprędzej wyprowadzić naszego pana spośród tych świateł, tak, tak, trzeba koniecznie!

I z tymi słowy ruszył niemal biegiem, skręcając w długą jak gdyby miedzę, która dzieliła dwie ściany wysokich trzcin. Hobbici podążali za nim jak mogli najspieszniej. Gollum jednak po chwili przystanął nagle i zaczął podejrzliwie węszyć wkoło, sycząc i znów objawiając niepokój czy może niezadowolenie.

- Co tam znowu? – fuknął Sam, fałszywie tłumacząc sobie to zachowanie Golluma. – Czemu kręcisz nosem? Nawet zatykając nos o mało nie mdleję od tego smrodu. Cuchniesz ty, cuchnie pan Frodo, wszystko tutaj cuchnie.

- Tak, tak, Sam także cuchnie. Biedny Smeagol czuje, ale dobry Smeagol znosi to cierpliwie. Chce pomóc dobremu panu. Nie o to chodzi. Wiatr się odwrócił, pogoda się zmienia. Smeagol niepokoi się, martwi.

Ruszył znów naprzód, ale wyraźnie był zaniepokojony, co chwila przystawał, prostował grzbiet, kręcił szyją obracając twarz to na wschód, to na południe. Hobbici jednak wciąż jeszcze nie słyszeli ani nie czuli nic, co by tłumaczyło obawy Golluma. Nagle stanęli wszyscy trzej jak wryci i wytężyli słuch. Frodowi i Samowi wydało się, że z daleka dolatuje przeciągły, ponury krzyk, wysoki, przenikliwy i okrutny. Zadrżeli. W tym samym momencie wyczuli jakiś ruch w powietrzu. Zrobiło się bardzo zimno. Gdy stali tak, nadstawiając uszu, usłyszeli szum, jakby z oddali nadciągał wicher. Światła we mgle zachybotały się, przyćmiły, zgasły.

            Gollum nie ruszał się z miejsca. Trząsł się i bełkotał cos do siebie, dopóki podmuch wiatru nie owiał ich świszcząc i hucząc nad moczarami. Rozwidniło się na tyle, że widzieli, choć niewyraźnie, bezkształtne smugi mgły kłębiące się i przewalające nad ich głowami. Podnieśli wzrok i stwierdzili, że powała chmur pęka i rozprasza się szybko. Od południa spośród strzępków pędzącej chmury wychynął jasny księżyc.

            Zrazu jego widok ucieszył Froda i Sama, lecz Gollum skulił się przy ziemi przeklinając Białą Twarz. I wtedy hobbici patrząc w niebo i chciwie wdychając świeższy powiew zobaczyli mały obłoczek nadlatujący od wrogich gór, czarny cień oderwany od ciemności Mordoru, złowieszczy, skrzydlaty kształt. Przemknął na tle księżycowej tarczy i ze straszliwym okrzykiem oddalił się na wschód prześcigając w pędzie wiatr.

            Padli na twarze, odruchowo przywarli do zimnej ziemi. Lecz groźny cień zatoczył krąg i wrócił przelatując tym razem niżej, wprost nad nimi, zgarniając potwornymi skrzydłami cuchnące opary bagniska. Potem zniknął, odleciał z powrotem do Mordoru, jakby gnany gniewem Saurona. Za nim z szumem pomknął wiatr opuszczając ziemne pustkowie Martwych Bagien. Nagą płaszczyznę jak okiem sięgnąć, aż po odległą groźną ścianę gór, zalała zwodnicza księżycowa poświata.

            Frodo i sam wstali przecierając oczy, jak dzieci zbudzone z koszmarnego snu, i ze zdumieniem stwierdzili, że noc spokojna i zwyczajna trwa nad światem. Gollum jednak leżał wciąż na ziemi jakby ogłuszony. Z trudem go dźwignęli, lecz przez długą chwilę jeszcze nie chciał podnieść twarzy, klęczał podpierając się na łokciach i wielkimi płaskimi dłońmi ściskał głowę.

- Upiory! – jęczał. – Skrzydlate upiory! Skarb jest ich panem. Widzą wszystko, wszystko. Nic się przed nimi nie ukryje. Przeklęta Biała Twarz! I wszystko powiedzą jemu. On widzi, on wie. Och, glum, glum, glum!

Dopiero gdy księżyc zaszedł i skrył się za Tolbrandirem, nieszczęsny Gollum ośmielił się wstać i poruszyć.

            Od tej przygody Sam zauważył, że Gollum znowu się zmienia. Łasił się jeszcze gorliwiej i udawał życzliwość, lecz Sam spostrzegł ukradkowe, niewyraźne spojrzenia, które rzucał niekiedy na hobbitów, szczególnie na Froda, A poza tym Gollum znów bełkotał i używał swoich dziwacznych wyrażeń. Nie było to jedyne zmartwienie Sama: Frodo zdawał się bardzo zmęczony, bliski zupełnego wyczerpania. Nic nie mówił o tym, bo w ogóle rzadko teraz się odzywał, nie skarżył się, lecz robił wrażenie istoty obarczonej za ciężkim i z każdą chwilą cięższym brzemieniem. Wlókł się teraz coraz wolniej, tak że Sam musiał często prosić Golluma, żeby zatrzymał się i poczekał, inaczej bowiem Frodo zostałby samotny na pustkowiu.

            Frodo rzeczywiście czuł, jak z każdym krokiem zbliżającym go do bram Mordoru rośnie i przytłacza go do ziemi ciężar Pierścienia, który niósł na łańcuszku u szyi. Bardziej jeszcze niż to brzemię gnębiła go myśl o Oku, bo tak sobie nazwał Nieprzyjaciela. Nie tylko Pierścień zginał mu kark, zmuszał do kulenia się i garbienia w marszu. Oko! Coraz wyraźniej, z coraz większą grozą wyczuwał wrogą, napiętą potężnie wolę, usiłującą przebić ciemność i chmury, ziemię i ciało, żeby go dostrzec, spętać morderczym spojrzeniem, obnażyć i obezwładnić. Osłony, które go jeszcze dotychczas chroniły, stały się bardzo cienkie i słabe. Frodo wiedział dokładnie, gdzie jest siedlisko i ośrodek tej woli. Wiedział to tak, jak człowiek z zamkniętymi oczyma umie pokazać, gdzie jest słońce. Stał twarzą w twarz z obcą potęgą, promienie bijące od niej padały wprost na jego czoło.

            Gollum zapewne czuł coś bardzo podobnego. Lecz hobbici nie mogli zgadnąć, co się dzieje w jego udręczonym sercu, gdy się szamocze między rozkazami Oka, pożądliwością, którą budzi w nim bliskość Pierścienia, i więzami obietnicy, danej pod naciskiem strachu, pod grozą miecza. Frodo o tym nie myślał, a Sam przede wszystkim troszczył się o swego pana i nie zważał nawet na ciemną chmurę, która okryła jego własne serce. Pilnował, żeby Frodo szedł zawsze przed nim, nie spuszczał go ani na chwilę z oka, gotów chwiejącego się podtrzymać ramieniem, pokrzepić zacnym, choć nieudolnym słowem.

            Gdy wreszcie zaświtał dzień, hobbici ze zdumieniem zobaczyli, jak bardzo zbliżyły się do nich złowrogie góry. Było zimno, w dość czystym powietrzu ściany Mordoru, jakkolwiek wciąż jeszcze odległe, nie majaczyły mglistą groźbą na widnokręgu, lecz piętrzyły się czarnymi wieżami u drugiego krańca ponurego pustkowia. Doszli do granicy bagien, które tu przechodziły w rozległą płaszczyznę torfowisk i wyschłego, spękanego błota. Teren nieco się podnosił i wydłużonymi, niskimi fałdami, jałowy i bezlitosny ciągnął się aż ku pustkowiu, leżącemu u bram Saurona.

            Póki szary dzień nie przeminął, kryli się skuleni jak robaki pod czarnym kamieniem, żeby nie wypatrzył ich okrutnymi oczyma przelatujący skrzydlaty potwór. Reszta wędrówki zapadła w cień strachu, w którym pamięć nie odnajdywała później żadnego jaśniejszego momentu. Dwie noce jeszcze brnęli przez puste bezdroża. Powietrze, jak im się zdawało, nabrało dziwnej ostrości i przesycone było gorzkim, przykrym zapachem, dusznym i wysuszającym gardła.

            Wreszcie piątego ranka wspólnego marszu z Gollumem zatrzymali się znów na popas. Przed nimi w nikłym świetle brzasku olbrzymie góry sięgały pułapu chmur i dymów. Od ich podnóży wysuwały się potężne szkarpy i skalne rumowiska; od najbliższych z nich nie dzieliło hobbitów więcej niż kilkanaście mil. Frodo ze zgrozą rozglądał się wokół. Straszne były Martwe Bagna i jałowe pustkowia Ziemi Niczyjej, lecz jeszcze okropniej przedstawiał się kraj, który wstający dzień z wolna odsłaniał przed jego przerażonymi oczyma. Nawet na rozlewiskach topielców musiało o swojej porze zjawiać się blade widmo wiosny, ale tutaj z pewnością nigdy nie mogła zakwitnąć wiosna ani lato. Nie było ani śladu życia, nawet marnych porostów czy grzybów, karmiących się zgnilizną. Sadzawki dymiły oparami, zasypane popiołem i pełne błota, sinobiałe i szare, jakby góry wszystkie nieczystości ze swoich trzewi wyrzygały na okoliczne pola. Wysokie kopuły spękanej i pokruszonej skały, olbrzymie stożki ziemi poznaczone ognistymi piętnami rdzy i trujących jadów wznosiły się niby potworne nagrobki niezliczonymi szeregami, które wyłaniały się stopniowo, w miarę jak rozjaśniał się z wolna dzień. Dotarli na granicę spustoszonej ziemi u wrót Mordoru, był to wieczny pomnik niszczycielskiej pracy dokonanej przez niewolników Czarnego Władcy, pomnik, który miał przetrwać nawet wówczas, gdy inne jego dzieła zostaną unicestwione; kraj splugawiony i skażony nieodwracalnie, chyba że Wielkie Morze wtargnęłoby tutaj i zatopiło tę ziemię w falach niepamięci.

- Mdli mnie od tego widoku – powiedział Sam.

Frodo milczał. Długą chwilę stali tak, jak ludzie zatrzymują się na krawędzi snu, w którym czają się okropne koszmary, wiedząc jednak, że tylko przez ich mroki prowadzi droga do następnego jasnego ranka. Dzień rozwidniał się coraz ostrzejszym światłem. Ziejące rozpadliny i zatrute wzgórza ukazały się w okrutnej jasności. Słońce wzeszło wysoko, posuwało się wśród chmur i kłębów dymu, lecz nawet blask słoneczny był tutaj bezsilny. Hobbici nie powitali światła z radością, zdawało się bowiem nieprzyjazne, ujawniające całą ich bezsilność; byli jak małe, kwilące widma zabłąkane wśród popielisk Czarnego Władcy.

            Zbyt znużeni, żeby iść dalej, wyszukali jakieś zaciszniejsze miejsce na odpoczynek. Chwilę siedzieli w milczeniu pod kopcem żużla, lecz wypełzały z niego cuchnące dymy, które wgryzały się w gardła i zapierały oddech. Gollum wstał pierwszy. Splunął, zaklął i odsunął się na czworakach bez słowa, bez spojrzenia w stronę hobbitów. Frodo i Sam powlekli się za nim. Trafili na szeroki, niemal dokładnie kolisty lej, odgrodzony od zachodu wysoką skarpą. Ziało z niego chłodem i pustką, a na dnie stała gęsta, cuchnąca, mieniąca się tęczowo oleista maź. W tym wstrętnym dole ukryli się mając nadzieję, że nie dosięgnie ich tutaj czujne Oko.

            Dzień upływał leniwie. Wędrowcom dokuczało pragnienie, lecz wypili tylko po kilka kropel wody z manierek, napełnionych przed czterema dniami w wąwozie, który teraz, gdy go wspominali, zdawał im się zacisznym i pięknym zakątkiem. Hobbici kolejno pełnili wartę. Zrazu mimo zmęczenia obaj czuli, że nie zasną, ale potem, gdy słońce zaczęło się zniżać wśród powolnie przepływających chmur, Sam zdrzemnął się wreszcie. Frodo miał czuwać. Leżał oparty plecami o zbocze leja, ciężar jednak nie zelżał wcale na jego piersi. Frodo patrzył w górę na zasnute dymami niebo i widział na nim dziwne zjawy, ciemne sylwety jeźdźców, twarze znajome z przeszłości. Stracił rachubę czasu, chwilę wahał się między snem a jawą, aż w końcu zapadł w sen.

            Sam zbudził się nagle: wydało mu się, że jego pan go woła. Był wieczór. Frodo nie mógł wołać, bo spał i we śnie osunął się niżej, niemal na dno leja. Gollum przysiadł obok niego. Sam w pierwszej chwili myślał, że Gollum usiłuje obudzić Froda, lecz wkrótce spostrzegł, że dzieje się coś zupełnie innego. Gollum gadał sam ze sobą. Smeagol toczył spór z jakąś tkwiącą w nim drugą istotą, która przemawiała jego własnym głosem, ale nadając mu skrzeczące i syczące brzmienie.

- Smeagol przyrzekł – mówił jeden głos.

- Tak, tak, mój skarbie – zasyczał drugi.

- Przyrzekliśmy, żeby ocalić skarb, nie dopuścić do oddania go w ręce Tamtego. Ale on do Tamtego zdąża. Tak, każdy krok zbliża go do Tamtego. Co hobbit zamierza zrobic ze skarbem, chcielibyśmy wiedzieć, bardzo byśmy chcieli wiedzieć.

- Nie wiem. Nic nie poradzę. Pan ma go przy sobie. Smeagol przyrzekł dopomóc panu.

- Tak, tak, bo to pan skarbu. Ale jeśli to my będziemy panem skarbu, moglibyśmy dotrzymać przyrzeczenia pomagając sami sobie.

- A Smeagol obiecał, że będzie bardzo, bardzo dobry. Hobbit dobry. Zdjął okrutny powróz z nogi Smeagola. Zawsze do niego przemawia grzecznie.

- Bardzo, bardzo dobry, mój skarbie! Bądźmy dobrzy, dobrzy jak ryby, ale sami dla siebie. Nic złego nie zrobimy hobbitom, nie.

- Ale skarb dotrzymuje przyrzeczenia – powiedział Smeagol.

- Więc go sobie weź – odparł drugi głos. – Wtedy my będziemy panem skarbu, glum! Niech przed nami pełza na brzuchu ten drugi hobbit, ten niemiły, podejrzliwy hobbit, glum!

- Ale tego dobrego hobbita nie będziemy karać?

- Jeżeli nie masz ochoty, to nie. Jednakże to jest Baggins, mój skarbie, tak, Baggins. A Baggins cię okradł. Znalazł skarb i nie przyznał się do tego. Nienawidzimy Bagginsa.

- Nie, nie tego przecież.

- Tak, tak, każdego Bagginsa. Każdego, kto ma w ręku skarb. Musimy skarb odzyskać.

- Tamten zobaczy. Tamten się dowie. Tamten zabierze nam go znowu.

- Tamten widzi. Wie. Słyszał, jak składaliśmy to głupie przyrzeczenie wbrew jego rozkazom. Musimy skarb odzyskać. Upiory go szukają. Trzeba go wziąć.

- Nie dla Tamtego.

- Nie, mój najmilszy. Pomyśl, skarbie, jak będziesz go miał, możesz uciec, nawet przed Tamtym. Może nabierzemy też siły wielkiej, większej, niż mają Upiory. Książę Smeagol. Gollum Wielki. Sławny Gollum. Co dzień świeża ryba, trzy razy dziennie świeże ryby, prosto z morza. Mój prześliczny Gollumku! Musisz go dostać. Chcemy, chcemy, chcemy go mieć.

- Hobbitów jest dwóch. Obudzą się przed czasem i zabiją nas – jęknął Smeagol, sprzeciwiając się ostatnim jeszcze wysiłkiem. – Nie dziś. Nie teraz.

- Chcemy go mieć! Ale... – Głos urwał i długą chwilę milczał, nim podjął znowu: - Nie teraz? Może racja. Ona mogłaby nam potem pomóc. Mogłaby, tak, tak.

- Nie, nie! Nie chcę w ten sposób! – zaskomlił Smeagol.

- Tak! Chcemy go mieć! Chcemy!

Za każdym razem, gdy przemawiał ten drugi skrzeczący głos, długie ramie Golluma wysuwało się z wolna naprzód, pełznąc ku piersi Froda, lecz cofało się gwałtownie, gdy odzywał się głos Smeagola. W końcu obie ręce z drgającymi, zakrzywionymi palcami sięgnęły hobbitowi do gardła.

            Sam leżał bez ruchu zafascynowany tym dwugłosem, lecz spod półprzymkniętych powiek czujnie śledził każdy ruch Golluma. W prostocie ducha uważał dotychczas, że Gollum może być niebezpieczny tylko dlatego, ponieważ był głodny; bał się, że stwór zechce wreszcie zjeść hobbitów. Dopiero teraz zrozumiał, że nie na tym polega groźba. Gollum odczuwał straszliwy czar Pierścienia. Tamten – to był oczywiście Czarny Władca, ale kogo miał na myśli Gollum mówiąc: „ona pomoże”? Zapewne w swoich wędrówkach zawarł przyjaźń z jakąś nikczemną poczwarą. Sam nie miał jednak czasu zastanawiać się dłużej nad tą zagadką, bo sytuacja stała się zbyt groźna. Musiał działać. Ciężki bezwład przykuwał go do ziemi, ale hobbit zdobył się na wysiłek i usiadł. Instynkt ostrzegł go, że trzeba zachować wielką ostrożność i nie wolno zdradzić, że słyszał naradę Golluma ze Smeagolem. Westchnął głośno i ziewnął potężnie.

- Która to godzina? – spytał zaspanym głosem.

Gollum syknął przez zęby przeciągle. Zerwał się i chwilę stał napięty, groźny, potem zwiotczał nagle, opadł na czworaki i dopełznął na skraj leja.

- Dobre hobbity! – powiedział. – Dobry Sam. Śpiochy, śpiochy. Spały pod opieką Smeagola. Ale już jest wieczór. Ciemno. Czas ruszać.

„Wielki czas! – pomyślał Sam. – Czas też, żebyśmy się rozstali”.

Ale potem przyszło mu do głowy, że Gollum błąkający się po świecie nie będzie dla hobbitów mniej niebezpieczny niż w roli przewodnika i towarzysza wędrówki. – Licho go nadało! Szkoda, że się własną ślina nie udławił – mruknął Sam. Zsunął się po zboczu niżej i obudził swego pana.

            Ku własnemu zdziwieniu Frodo czuł się znacznie pokrzepiony. Miał sny. Czarny Cień oddalił się, a hobbita na tej spustoszonej ziemi nawiedziła świetlista zjawa. Nic z niej nie zostało w jego pamięci, mimo to było mu weselej i lżej na sercu. Brzemię nie ciążyło tak strasznie jak przedtem. Gollum powitał przebudzenie Froda radośnie, jak pies powracającego pana. Chichotał, gadał, prztykał w palce, ocierał się o kolana hobbita. Frodo uśmiechnął się do niego.

- Słuchaj no! – rzekł. – Byłeś przewodnikiem dobrym i wiernym. Zaczyna się ostatni etap wędrówki. Poprowadź nas do Bramy, niczego więcej od ciebie nie będziemy żądali. Podprowadź nas do Bramy, a potem idź, dokąd chcesz, byle nie do naszych wrogów.

- Do Bramy? – zaskrzeczał Gollum, jakby zdziwiony i przerażony. – Do Bramy, powiada nasz pan? Tak, tak powiedział. Dobry Smeagol robi wszystko, co pan każe. Tak. Ale jak podejdziemy bliżej, zobaczymy, zobaczymy, co wtedy pan powie. Nie będzie to piękny widok, nie, o nie!

- Przestań skrzeczeć – rzekł Sam – i ruszajmy wreszcie.

O zmierzchu wygramolili się z głębi leja i z wolna zaczęli torować sobie drogę przez martwy kraj. Wkrótce jednak ogarnął ich znów ten sam lęk, którego zaznali, kiedy skrzydlaty upiór przeleciał nad bagniskiem. Zatrzymali się, przypadli do cuchnącej ziemi, lecz nie zobaczyli nic na ponurym wieczornym niebie i groza szybko przeminęła; potwór leciał zapewne bardzo wysoko i spieszył się, wysłany z jakimś rozkazem z Barad-Duru. Po chwili Gollum wstał i pomrukując, drżąc na całym ciele powlókł się dalej.

            W godzinę mniej więcej po północy cień grozy spadł na nich po raz trzeci, lecz zdawał się jeszcze bardziej odległy, jakby przemknął nad chmurami pędząc ze straszliwą szybkością ku zachodowi. Golluma jednak obezwładnił lęk, nieszczęśnik trząsł się, przeświadczony, że są śledzeni i że Nieprzyjaciel wie o ich obecności.

- Trzy razy! – chlipał. – Trzy razy to ostrzeżenie. Wyczuł nas, wyczuli skarb. Skarb jest ich panem. Nie można dalej iść tą drogą. Nie można, nie!

Nic nie pomagały prośby ani łagodne słowa. Dopiero gdy Frodo gniewnym tonem wydał rozkaz i rękę oparł na głowicy miecza, Gollum dźwignął się z ziemi, ale burczał pod nosem i szedł przed hobbitami niby obity pies.

            Tak wlekli się do końca ponurej nocy, póki nie zaświtał nowy dzień trwogi; szli w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, nie widząc nic, nie słysząc nic prócz wichru świszczącego im koło uszu.


 

Rozdział 3

Czarna Brama jest zamknięta

 

N

im zaświtał nowy dzień, skończyli swój marsz do Mordoru. Za sobą mieli bagna i pustkowia. Przed sobą potężne, czarne góry, hardo wznoszące głowy na tle bladego nieba.

            Od zachodu strzegł Mordoru mroczny łańcuch Efel Duath, Gór Cienia, od północy - poszarpane szczyty i łyse grzbiety Ered Lithui, Gór Popielnych, szare jak popiół. Dwa te łańcuchy stanowiły dwie ściany jednego muru opasującego posępne równiny Lithlad i Gorgoroth wraz z rozlanym pośród nich olbrzymim gorzkim jeziorem czy morzem wewnętrznym Nurnen, w miejscu zaś, gdzie się stykały, wysuwały długie ramiona ku północy; między tymi ramionami otwierał się głęboki wąwóz. To był Kirith Gorgor, Straszny Przesmyk, wejście do kraju Nieprzyjaciela. Z dwóch stron piętrzyły się nad nim urwiska, a wstępu broniły dwie pionowe skały, czarne i nagie. Na nich sterczały Zęby Mordoru, dwie potężne, wysokie wieże. Ongi wznieśli je ludzie z Gondoru, dumni i silni po obaleniu Saurona i jego ucieczce; z tych wież miały czuwać straże, by go nie dopuścić, gdyby kiedykolwiek próbował wrócić do swego królestwa. Lecz potęga Gondoru zmierzchła, ludzie zgnuśnieli, na wiele lat wieże opustoszały. Wówczas powrócił Sauron. Rozsypujące się w gruzy strażnice odbudował, uzbroił, obsadził czujną załogą. Z kamiennych ścian czarne okna patrzały na północ, na wschód i zachód, a w każdym z nich zawsze czuwały bystre oczy.

            Wylot wąwozu od urwiska zagrodził Czarny Władca kamiennym szańcem. Była w nim jedna jedyna brama, cała z żelaza, a po jej blankach nieustannie przechadzali się strażnicy. W skale u podnóży gór wywiercono z obu stron setki jaskiń i lochów, w których czaiły się zastępy orków, gotowe na jeden znak Władcy wypełznąć niby armie czarnych mrówek na wojnę. Zęby Mordoru zmiażdżyłyby każdego, kto by spróbował między nimi się przemknąć, chyba że szedłby na wezwanie Saurona lub znał tajemne hasło, otwierające Morannon, Czarną Bramę tego królestwa.

            Frodo i Sam z rozpaczą patrzyli na wieże i obronny szaniec. Nawet z dala i w mętnym porannym świetle widać było ruch czarnych strażników na murach i warty pod bramą. Hobbici wyglądali zza krawędzi skalistej rozpadliny, gdzie leżeli ukryci w cieniu najdalej na północ wysuniętej skarpy Gór Cienia. Kruk mknąc przez zamglone powietrze z tej kryjówki wprost na czarny szczyt najbliższej wieży miałby mniej niż ćwierć mili do przelecenia. Cienka, kręta smuga dymu biła z niej w górę, jakby u jej fundamentów we wnętrzu skały tlił się ogień.

            Dzień wstał, zblakłe słońce ukazało się zza martwego grzbietu Gór Popielnych. Nagle wrzask buchnął z mosiężnych gardzieli trąb, z wież strażniczych odezwał się hejnał, a zewsząd z tajemnych kazamat i wysuniętych placówek odpowiedziano trąbieniem; w dali zaś, odległe, lecz głębokie i złowieszcze, zadudniły zwielokrotnione echem wśród wydrążonych gór bębny i zagrały wojenne rogi Barad-Duru. Nowy dzień trwogi i trudu świtał dla Mordoru; nocne straże odwołane zeszły do swoich podziemnych kwater, a na ich miejsca nadciągnęli żołdacy o srogich, okrutnych oczach i objęli wartę. Blanki warownej bramy zalśniły stalą.

- Ano, doszliśmy! - rzekł Sam. - Jesteśmy pod Bramą, ale zdaje mi się, że dalej nie zajdziemy. Ależby mi Dziadunio wygarnął słowa prawdy, gdyby mnie tu zobaczył. Nieraz powtarzał, że źle skończę, jeżeli nie będę ostrożniejszy. Co prawda wątpię, czy jeszcze w życiu z Dziaduniem się spotkam. Straci okazję tryumfowania "a co, nie mówiłem"? Szkoda. Chętnie bym się zgodził wysłuchać wszystkiego, co miałby do powiedzenia, niechby gderał ile sił w płucach, bylebym znów mógł popatrzeć w twarz mojego staruszka. Musiałbym tylko wykąpać się przedtem, boby mnie nie poznał... Myślę, że nie trzeba już pytać, którędy dalej pójdziemy; nie ruszymy ani kroku dalej, chyba że poprosimy orków o pomoc.

- Nie, nie! na nic! - powiedział Gollum. - Nie można iść dalej. Smeagol wam to mówił: dojdziemy do Bramy, a tam zobaczymy. Zobaczyliśmy. Tak, tak, mój skarbie, zobaczyliśmy. Smeagol z góry wiedział, że hobbici tędy przejść nie mogą. tak, tak, Smeagol wiedział.

- To po jakie licho tutaj nas przyprowadziłeś? - rzekł Sam, zbyt rozżalony, żeby się zdobyć na rozsądek i sprawiedliwość.

- Pan kazał. Pan powiedział: prowadź do Bramy. Dobry Smeagol posłuchał pana. Pan kazał, pan mądry.

- Kazałem - przyznał Frodo. Twarz jego miała wyraz surowy i zacięty, ale nieulękły. Był brudny, wynędzniały, ledwie żywy ze zmęczenia, lecz trzymał się teraz prosto i oczy świeciły mu jasno. - Kazałem, bo postanowiłem wejść do Mordoru, a nie znam innej drogi. Toteż pójdę przez Bramę. Żadnego z was nie proszę, żeby mi towarzyszył.

- Nie, nie, panie! - jęknął Gollum wyciągając do niego ręce z rozpaczą. - Tędy nie można! To na nic! Nie zanoś skarbu Tamtemu! Tamten wszystkich nas pożre, jeśli dostanie skarb, pożre cały świat. zachowaj skarb, dobry panie, i zlituj się nad Smeagolem. Nie oddawaj skarbu Tamtemu. Albo odejdźmy stąd, powędrujemy do pięknych krajów, a skarb zwróć małemu Smeagolowi. Tak, tak, panie, zwróć skarb Smeagolowi! Smeagol będzie go strzegł pilnie. Zrobi wiele dobrego, a najwięcej dobrym hobbitom. Hobbici niech idą do domu. Niech się nie zbliżają do tej Bramy!

- Kazano nam iść do Mordoru, więc pójdę - rzekł Frodo. - Jeśli jest tylko jedna jedyna droga, nie mam wyboru. Niech się stanie, co się stać musi.

Sam milczał. Patrząc w twarz Froda zrozumiał, że słowa na nic się nie zdadzą. W gruncie rzeczy od początku nie miał nadziei na szczęśliwe zakończenie wyprawy, lecz jako dzielny i pogodny hobbit obywał się bez nadziei, dopóki mógł odsuwać od siebie rozpacz. Teraz nadszedł kres wysiłków. Sam przez całą drogę wytrwał wiernie przy swoim panu, po to właściwie z nim poszedł, był więc zdecydowany nie opuścić go do końca. jego pan nie pójdzie do Mordoru samotnie. On będzie mu towarzyszył, tyle przynajmniej zyskają, że pozbędą się wreszcie Golluma.

            Gollum jednak wcale nie chciał się z nimi rozstać, jeszcze nie. Ukląkł przed Frodem załamując ręce i skrzecząc.

- Nie tędy, panie! - błagał. - Jest inna droga. Naprawdę jest! Inna, ciemniejsza, trudniejsza do odszukania, bardziej ukryta. Ale Smeagol ją wam wskaże.

- Inna droga? - z powątpiewaniem spytał Frodo patrząc z góry badawczo w oczy Golluma.

- Tak, tak! naprawdę! Była inna droga. Smeagol ją znalazł. Chodźmy, przekonamy się, czy jeszcze jest.

- Nic o tym przedtem nie wspominałeś.

- Nie. Pan nie pytał. Pan nie mówił, jakie ma zamiary. Nic nie mówił biednemu Smeagolowi. Powiedział: zaprowadź do Bramy, a potem idź, gdzie chcesz. Smeagol mógłby teraz odejść, uczciwie mógłby odejść. Ale teraz pan mówi: postanowiłem pójść do Mordoru przez Bramę. Więc Smeagol bardzo się przestraszył. Nie chce stracić dobrego pana. Obiecał, pan mu kazał obiecać, że ocali skarb. Ale pan chce skarb zanieść Tamtemu, iść prosto w czarne ręce Tamtego. Smeagol musi ocalić i pana, i skarb, dlatego przypomniał sobie o innej drodze, która kiedyś na pewno była. Dobry pan. Smeagol także dobry, bardzo dobry, zawsze pomaga.

Sam zmarszczył brwi. Gdyby mógł wzrokiem przewiercić Golluma na wylot, stwór byłby już dziurawy jak sito. Hobbita osaczyły wątpliwości. Pozory przemawiały za tym, że Gollum jest szczerze zrozpaczony i gorąco pragnie pomóc Frodowi. Lecz Sam pamiętał podsłuchany dwugłos i nie mógł uwierzyć, by Smeagol, przez tak długie lata ujarzmiany, wziął teraz górę nad Gollumem. Nie jego przecież głos wypowiedział ostatnie słowo w dyspucie. Sam przypuszczał, że dwie połowy tego stwora, Smeagol i Gollum (czy też Krętacz i Śmierdziel, jak ich w myślach przezwał), zawarły rozejm i chwilowy sojusz. Żaden z nich nie chciał, żeby Pierścień dostał się Nieprzyjacielowi. Obaj chcieli ustrzec Froda od wpadnięcia Tamtemu w ręce i woleli nie spuszczać go z oka jak najdłużej, w każdym razie dopóty, póki Gollumowi nie uda się zdobyć skarbu. W istnienie innej drogi do Mordoru Sam nie bardzo wierzył.

"Dobrze chociaż, że ani jedna, ani druga połowa tego starego łotra nie wie, co pan Frodo naprawdę zamierza zrobić - myślał. - Gdyby Gollum wiedział, że pan Frodo będzie się starał zniszczyć ten jego skarb raz na zawsze, niedługo czekalibyśmy na awanturę. Śmierdziel tak się trzęsie ze strachu przed Nieprzyjacielem - a w jakiś sposób jest czy przynajmniej był od jego rozkazów zależny - że raczej nas zdradzi, niż da się przyłapać na udzielaniu nam pomocy, a może też będzie wolał nas wydać tamtemu w łapy, niż pozwolić, by jego skarb stopniał w ogniu. Na mój rozum tak to wygląda. Miejmy nadzieję, że pan Frodo namyśli się, zanim coś postanowi. Rozumu przecież mu nie brakuje, tylko serce ma za miękkie. Żaden Gamgee nie zgadnie, co panu Frodowi może przyjść do głowy".

Frodo nie od razu odpowiedział Gollumowi. Podczas gdy Sam w swojej sprytnej, lecz nieco powolnej mózgownicy rozważał te wątpliwości, Frodo stał z oczyma zwróconymi ku czarnym urwiskom Kirith Gorgor. Rozpadlina, do której się schronili, była wydrążona w stoku niewielkiego wzgórza, nieco powyżej poziomu równiny. Między wzgórzem a wysuniętą skarpą górskiej  ściany ciągnęła się długa na kształt rowu dolina. W świetle ranka wyraźnie stąd było widać szare, zapylone drogi zbiegające się pod Bramą Mordoru; jedna z nich wiła się kręto na północ, druga zbaczała ku wschodowi w mgłę czepiającą się podnóży Gór Popielnych; trzecia zaś ostrym łukiem otaczała zachodnią wieżę strażniczą, a potem prowadziła wzdłuż doliny do stóp pagórka, na którego zboczu przyczaili się hobbici, i przebiegała o kilka zaledwie stóp pod ich kryjówką. Nieco dalej skrajem górskiego ramienia skręcała na południe w głęboki cień osłaniający cały zachodni skłon Gór Cienia i ginęła z oczu na wąskim pasie ziemi, dzielącym łańcuch gór od Wielkiej Rzeki.

            Patrząc tak Frodo wyczuł niezwykły ruch na równinie. Jak gdyby cała ogromna armia ruszyła przez nią marszem, lecz ukryta za zasłoną oparów i dymów unoszących się nad bagniskiem i pustkowiem. Tu i ówdzie przebłyskiwały jednak włócznie i hełmy, a płaskimi polami wzdłuż dróg przemykały oddziały konne. Frodowi stanął w pamięci widok oglądany z Amon Hen ledwie kilka dni temu, chociaż tamta godzina zdawała mu się teraz odległa o lata całe. Zrozumiał, że nadzieja, która na krótką chwilę oszołomiła jego serce, była zwodnicza. Trąby zagrały nie na pobudkę do boju, lecz na powitanie. To nie zastępy ludzi z Gondoru nacierały na twierdzę Czarnego Władcy, to nie polegli przed wiekami mężni rycerze szukali pomsty za dawną klęskę. Ludzie z obcych plemion, osiadłych na rozległych przestrzeniach wschodu, zbierali się na rozkaz swego wodza; armie, które obozowały przez noc u jego Bramy, teraz miały wejść przez nią, by powiększyć jeszcze rosnącą potęgę Mordoru. Jakby nagle uświadamiając sobie grozę położenia i teraz dopiero spostrzegając, że stoi w świetle ranka tak blisko straszliwego Nieprzyjaciela, Frodo szybko naciągnął cienki szary kaptur na głowę i cofnął się w głąb rozpadliny. Zwrócił się do Golluma:

- Smeagolu, raz jeszcze ci zaufam. Zdaje się, że to los każe mi przyjąć pomoc od ciebie, od istoty, od której najmniej tego oczekiwałem, a tobie każe, byś udzielił pomocy hobbitowi, którego tak długo tropiłeś z jak najgorszymi zamiarami. Jak dotąd oddałeś mi wielką przysługę i dotrzymałeś wiernie obietnicy. Tak, gotów jestem to potwierdzić – dodał zerkając na Sama – bo dwakroć byliśmy zdani na twoje wolę i nie zrobiłeś nam krzywdy. Nie próbowałeś nawet odebrać mi tego, czego szukałeś i pragnąłeś od dawna. Oby po raz trzeci udała się sztuka! Ostrzegam cię jednak, Smeagolu: jesteś w niebezpieczeństwie.

- Tak, tak, panie! – odparł Gollum. – W okropnym niebezpieczeństwie! Smeagol trzęsie się cały ze strachu, ale nie ucieka. Musi pomóc dobremu panu.

- Nie mam na myśli niebezpieczeństwa, które nam wszystkim trzem grozi – powiedział Frodo. – Jest inne, które ciebie wyłącznie dotyczy. Zaprzysiągłeś na to, co nazywasz swoim skarbem. Pamiętaj! Siła tego skarbu wiąże cię i zmusza do dotrzymania słowa, ale będzie starała się na swój przewrotny sposób zwieść cię, ku twej zgubie. Już się dałeś uwieść. I głupio się z tym zdradziłeś. Powiedziałeś: „zwróć skarb Smeagolowi”. Nigdy więcej nie powtórz tego! Nie pozwalaj tej myśli zagnieździć się w twojej głowie. Nie odzyskasz go nigdy. Ale jeśli będziesz go pożądał, możesz bardzo źle skończyć. Powiadam ci: nie odzyskasz go nigdy. W ostatecznym niebezpieczeństwie włożę go na palec, Smeagolu, on zaś, który tak długo miał nad tobą władzę, ujarzmi cię znowu. Cokolwiek ci wówczas rozkażę, posłuchasz mnie, skoczysz w przepaść albo rzucisz się w ogień. Bo taki dam rozkaz. Ostrzegam cię, pamiętaj Smeagolu!

Sam spojrzał na Froda z uznaniem a zarazem ze zdumieniem, bo takiego wyrazu na jego twarzy nigdy jeszcze nie widział i nigdy nie słyszał takiego tonu w jego głosie. Zawsze w głębi duszy myślał, że niepojęta dobroć pana Froda wypływa z pewnego zaślepienia. Oczywiście, nie wątpił mimo to, wbrew logice, że pan Frodo jest najmądrzejszą osobą pod słońcem, ma się rozumieć, jeśli pominąć Gandalfa i starego pana Bilba. Tym bardziej mógł podobną omyłkę popełnić Gollum, który Froda znał krócej i łatwo dał się złudzić biorąc dobroć za zaślepienie. Niespodziane słowa hobbita przeraziły go i zgnębiły. Przypadł do ziemi i bełkotał niezrozumiale, wciąż tylko powtarzając: „dobry pan!”

Frodo chwilę czekał cierpliwie, potem odezwał się nieco mniej surowo:

- A teraz, Gollumie czy Smeagolu, jeśli wolisz to imię, powiedz, jaka jest ta inna droga, i wytłumacz mi, jeśli możesz, czy daje ona dość nadziei, żebym miał prawo zboczyć dla niej z prostej ścieżki. Mów, bo czas nagli!

Lecz Gollum był zanadto oszołomiony, pogróżka z ust Froda zamąciła mu w głowie zupełnie. Trudno było wydobyć od niego jakieś zrozumiałe wyjaśnienie, tak chlipał, skrzeczał, urywał w pół słowa, czołgając się u nóg hobbitów i błagając ich obu o litość nad „biednym małym Smeagolem”. Dopiero po długiej chwili, gdy się nieco uspokoił, Frodo zdołał z jego bełkotu zrozumieć, że idąc drogą skręcającą ku zachodowi od Gór Cienia trafią wreszcie na rozdroże w kręgu ciemnych drzew. Stamtąd w prawo wiedzie droga do Osgiliath i mostu na Anduinie; druga zaś droga, środkowa, prowadzi daleko na południe.

- Daleko, daleko, daleko – mówił Gollum. – Nigdy tą drogą nie szliśmy, ale mówią, że biegnie sto mil, aż nad wielką wodę, która nigdy nie przestaje się burzyć. Tam jest mnóstwo ryb i ogromnych ptaków, które jedzą ryby. Dobre ptaki. Ale myśmy tam nigdy nie byli, niestety, nie! Nie mieliśmy tego szczęścia. A jeszcze dalej podobno są kraje, gdzie Żółta Twarz bardzo mocno grzeje, gdzie rzadko widać chmury, gdzie mieszkają ludzie o ciemnych twarzach, wielcy wojownicy. Nie chcemy wcale poznać tych krajów.

- Nie! – rzekł Frodo. – Ale do rzeczy. Dokąd prowadzi trzecia droga?

- Tak, tak, jest trzecia droga – przyznał Gollum. – Skręca w lewo. Od razu wspina się pod górę, wije się i pnie ku ogromnym cieniom. A kiedy okrąży czarną skałę, zobaczysz, nagle zobaczysz tuż nad sobą i zechcesz się schować choćby pod ziemię.

- Co zobaczę? Co takiego?

- Starą, bardzo starą twierdzę, teraz bardzo straszną. Słyszeliśmy opowieści o niej od podróżnych z południa, dawno temu, kiedy Smeagol był młody. Tak, tak, słuchaliśmy wielu opowieści wieczorami, siedząc nad brzegiem Wielkiej Rzeki w cieniu wierzb, kiedy rzeka także była jeszcze młoda, glum, glum.

Zaczął płakać i mruczeć. Hobbici czekali cierpliwie.

- Opowieści z południa - podjął znowu Gollum - o wysokich ludziach z błyszczącymi oczyma, o domach jak góry z kamieni, o srebrnej koronie króla i o jego Białym Drzewie. Piękne opowieści! Duzi Ludzie budowali wysokie wieże; jedna była srebrnobiała, przechowywano w niej kamień jasny jak księżyc, a dokoła opasywały ją grube mury. Tak, mnóstwo opowieści słyszeliśmy o Księżycowej Wieży.

- To pewnie Minas Ithil, wieża, którą zbudował Isildur, syn Elendila - rzekł Frodo. - Isildur właśnie obciął palec Nieprzyjacielowi.

- Tak, tak, ma tylko cztery palce u Czarnej Ręki, ale i cztery mu wystarczają - powiedział wzdrygając się Gollum. - Znienawidził gród Isildura.

- Czyż on nie nienawidzi wszystkiego? - rzekł Frodo. - Ale co ma wspólnego Wieża Księżycowa z naszą drogą?

- Wieża, panie, była i jest, wielka wieża, białe domy i mury, ale teraz już nie piękne, nie dobre. Tamten podbił je dawno temu. Teraz to okropne miejsce. Podróżni drżą na jego widok, uciekają, unikają nawet jego cienia. Ale pan musiałby tamtędy iść. To jedyna inna droga. Bo tam góry są niższe, a stara droga pnie się wyżej, wyżej, aż na ciemną przełęcz i potem spada w dół, w dół, znowu do Gorgoroth. - Gollum zniżył głos do szeptu i dygotał cały.

- Co to nam pomoże? - spytał Sam. - Nieprzyjaciel z pewnością zna swoje góry i strzeże tej drugiej drogi, tak jak i tej przez Bramę. Wieża chyba nie stoi pustką?

- O, nie, nie! - odparł Gollum. - Wydaje się pusta, ale nie jest, nie! Mieszkają w niej okropne stwory, orkowie, tak, orkowie, są tam zawsze, ale prócz nich gorsze stwory, gorsze są tam także. Droga wspina się prosto w cień murów i prowadzi przez bramę. Nikt na niej kroku nie zrobi, żeby go nie dostrzegli. Ci, co siedzą w wieży, wszystko widzą. Milczący Wartownicy.

- A więc ty radzisz odbyć nowy długi marsz na południe po to, żeby wpaść w taka samą albo gorszą pułapkę jak tutaj - rzekł Sam. - Jeżeli w ogóle doszlibyśmy tak daleko.

- Nie, nie! - powiedział Gollum. - Hobbici muszą się zastanowić, zrozumieć. Tamten nie spodziewa się ataku od strony Księżycowej Wieży. Jego Oko jest okrągłe, ale niektórych miejsc pilnuje czujniej niż innych. Wszystkiego naraz nie może widzieć, nie, jeszcze nie może. Podbił cały kraj na zachód od Gór Cienia aż po Rzekę i ma w swoim ręku mosty. Myślę, że nikt nie może podejść pod Wieżę Księżycową bez wielkiej bitwy na mostach albo też bez łodzi, które on by na Rzece zawczasu dostrzegł.

- Ty, jak się zdaje, wiesz dużo o nim i jego myślach - rzekł Sam. - Czyś z nim niedawno rozmawiał? Czy też nasłuchałeś się plotek od swoich kumotrów orków?

- Niedobry hobbit, nieroztropny - odparł Gollum, z gniewem odwracając się od Sama do Froda. - Smeagol rozmawiał z orkami, tak, rozmawiał, zanim spotkał pana, rozmawiał z różnymi stworami. Mówi to, co słyszał od wielu. Największe niebezpieczeństwo grozi Tamtemu od północy, więc nam także tu najniebezpieczniej. Tamten wyjdzie przez Czarną Bramę, może już wkrótce, lada dzień. Tylko tędy może wyjść wielkie wojsko. Ale od zachodu Tamten niczego się nie boi, tam czuwają Milczący Wartownicy.

- Otóż to! - powiedział Sam nie dając się zbić z tropu. - A my pójdziemy tam, zapukamy do bramy i spytamy grzecznie, czy jesteśmy na właściwej drodze do Mordoru. Czy może ci wartownicy są tak milczący, że nic nam nie odpowiedzą? Bzdura. Z tym samym powodzeniem możemy tutaj próbować szczęścia, przynajmniej nóg oszczędzimy.

- Nie kpij - syknął Gollum. - To nie żarty, nie, nie zabawa. W ogóle nie trzeba wchodzić do Mordoru. Ale jeżeli pan powiada, że musi tam wejść, że chce, to trzeba próbować jakiejś drogi. Ale pan nie powinien iść do tych strasznych wież. Nie, nie! I w tym pomoże mu Smeagol, dobry Smeagol, chociaż nikt mu nie chce wytłumaczyć, po co to wszystko. Smeagol raz jeszcze pomoże. Smeagol znalazł. Wie.

- Co znalazłeś? - spytał Frodo.

Gollum skulił się i znów zniżył głos do szeptu.

- Małą ścieżynkę, która prowadzi pod górę, a potem schody, wąskie schodki, tak, tak, bardzo długie, bardzo wąskie. I jeszcze jedne schody. A potem - szeptał coraz ciszej - tunel, ciemny tunel i w końcu małą szczelinę i ścieżkę wysoko nad przełęczą. tamtędy Smeagol wydostał się z ciemności. Ale to było dawno, dawno temu. Może ścieżki już nie ma. A może, może jest...

- Wszystko to wcale mi się nie podoba - rzekł Sam. - Nie może to być takie łatwe, jak gadasz. Jeżeli ścieżka po dziś dzień istnieje, na pewno jest strzeżona. czy dawniej nie była strzeżona? Mów, Gollumie!

Gdy to mówił, spostrzegł, czy może wydało mu się, że w oczach Golluma błysnęło zielone światełko. Gollum mruczał, lecz nie odpowiadał.

- Czy nie jest strzeżona? - spytał surowo Frodo. - Czy to prawda, że ty, Smeagolu, uciekłeś z kraju ciemności? Czy nie wyszedłeś raczej za pozwoleniem i z polecenia Nieprzyjaciela? tak przecież sądził Aragorn, który cię przed paru laty odnalazł na Martwych Bagnach.

- Kłamstwo! - syknął Gollum, a na dźwięk imienia Aragorna znów oczy zaświeciły mu złością. - On nakłamał o mnie, tak, nakłamał. Uciekłem o własnych siłach, biedny Smeagol uciekł. Kazano mi szukać skarbu, to prawda, toteż szukałem, szukałem. Ale nie dla Czarnego, nie dla Tamtego. Skarb jest nasz, był mój, przecież ci to mówiłem. Uciekłem.

Frodo był dziwnie przeświadczony, że w tym wypadku Gollum nie odbiega od prawdy tak daleko, jak można by z pozoru przypuszczać; wierzył, że Gollum znalazł drogę do Mordoru, czy też przynajmniej łudził się, że wydostał się stamtąd dzięki własnej przemyślności. Przede wszystkim Frodo zauważył, że Gollum powiedział "ja", a to było oznaką rzadką , lecz dość pewną, że resztki dawnej prawdomówności biorą w nim chwilowo górę nad znikczemnieniem. Ale nawet gdyby Gollumowi można było co do tego szczegółu zaufać, Frodo nie zapomniał o podstępach Nieprzyjaciela. Możliwe, że czuwający w Czarnej Wieży władca umyślnie pozwolił Gollumowi uciec albo nawet sam tę ucieczkę ułożył i wszystko o niej wiedział. W każdym razie Gollum na pewno wiele zataił.

- Raz jeszcze pytam - rzekł - czy owa tajemna droga nie była strzeżona?

Gollum jednak, odkąd wspomniano Aragorna, zaciął się i stracił chęć do rozmowy. Miał obrażoną minę kłamcy, któremu nie wierzą, gdy raz wyjątkowo powiedział prawdę czy przynajmniej część prawdy. Nie odpowiadał.

- Czy nie jest strzeżona? - powtórzył Frodo.

- Może, może. W tym kraju nie ma bezpiecznych miejsc - odparł ponuro Gollum. - Nie ma. Ale pan musi albo spróbować tej ścieżki, albo zawrócić do domu. Innej drogi nie ma.

Więcej nic z niego nie zdołali wydobyć. Nie umiał czy też może nie chciał powiedzieć, jak się nazywa to straszliwe miejsce i przełęcz pod nim.

            A nazywało się Kirith Ungol i miało okropną sławę. Aragorn mógłby hobbitom pewnie tę nazwę wyjawić i wytłumaczyć jej znaczenie. Gandalf ostrzegłby ich przed nią. Lecz tu byli zdani na własne siły, Aragorn przebywał bardzo daleko, Gandalf stał wśród ruin Isengardu i zmagał się ze zdrajcą Sarumanem, który umyślnie starał się go jak najdłużej przetrzymać. Co prawda nawet w chwili gdy wymawiał ostatnie słowa do Sarumana, gdy palantir padł krzesząc skry na schodach pod Orthankiem, Gandalf pamiętał o Frodzie i samie, poprzez wielkie dzielące ich przestrzenie słał ku nim myśli, usiłując natchnąć hobbitów nadzieją i wesprzeć współczuciem. Może Frodo wyczuł to bezwiednie, tak jak przedtem na Amon Hen, chociaż myślał, że Gandalf odszedł na zawsze w ciemności Morii, w najdalszą drogę. Hobbit siedział na ziemi długą chwilę i z głową spuszczoną na piersi w milczeniu usiłował przypomnieć sobie wszystko, co Gandalf mu kiedykolwiek mówił. Lecz nie mógł w pamięci odnaleźć nic, co by mu teraz pomogło w wyborze. Za wcześnie zabrakło im przewodnictwa Gandalfa, o wiele za wcześnie, nim jeszcze zbliżyli się do Czarnego Kraju. Gandalf nie pouczył ich, jakim sposobem mają wejść w jego granice. Może sam nie wiedział. Do północnej twierdzy Nieprzyjaciela, Dol Guldur, Gandalf kiedyś dotarł. Czy jednak zawędrował do Mordoru, na Górę Ognia, do Barad-Duru, odkąd Czarny Władca wzmógł się ponownie na siłach? Frodo przypuszczał, że raczej nie. I oto on, mały niziołek z Shire'u, prosty hobbit z cichego kraiku, miał znaleźć drogę, na którą nie umiał czy nie ważył się wstąpić nikt z wielkich. Srogi mu przypadł los. Lecz Frodo zgodził się na ten los dobrowolnie, wtedy, we własnym domu, owego dnia zeszłorocznej wiosny, tak dziś odległej, jak rozdział z legendy o młodości świata, kiedy to złote i srebrne drzewa kwitły na ziemi. Wybór był trudny. Którą drogą powinien pójść? A jeśli obie prowadzą w grozę i śmierć, czy warto zastanawiać się nad wyborem?

            Dzień upływał. Głęboka cisza zalegała nad małą, szarą jamką, w której przycupnęli, tuż nad granicą krainy trwogi; cisza niemal namacalna, jak gęsta zasłona oddzielająca ich od reszty świata. Blada kopuła nieba poznaczona smugami dymu zdawała się wysoka i odległa, jakby ku niej spoglądali z wielkiej głębi, poprzez ciężkie od smutnych myśli powietrze. Nawet orzeł, gdyby zawisł pod słońcem, nie wypatrzyłby w tej kryjówce hobbitów, skulonych pod brzemieniem losu, milczących, nieruchomych, owiniętych w cienkie, szare płaszcze. Może przez jedno mgnienie zatrzymałby wzrok na drobnej, płasko na ziemi rozpostartej postaci Golluma, lecz wziąłby ją pewnie za szkielet zamorzonego głodem ludzkiego dziecka, okrytego resztką łachmanów, z nogami i ramionami bielejącymi jak kość i wychudłymi do kości; ta odrobina mięsa niewarta była nawet dziobnięcia.

            Frodo skłonił twarz na kolana, ale Sam leżał na wznak, podłożywszy ręce pod głowę, i spod kaptura patrzał w pustkę nieba. Bo niebo przez dłuższy czas było puste. Nagle Samowi wydało się, że dostrzega ciemną sylwetkę ptaka, który zataczał koła w promieniu dostępnym jego oczom, zawisał w powietrzu, krążył znowu, oddalał się, wracał. Potem przyłączył się do niego drugi ptak, trzeci, czwarty... Z daleka wydawały się maleńkie, lecz Sam poznawał, chociaż nie wiedział po czym, że są olbrzymie, skrzydła mają szeroko rozpięte i latają bardzo wysoko. Zasłonił oczy i skurczył się, przywarł do ziemi. Zdjął go ten sam strach, który kiedyś ostrzegł hobbitów o zbliżaniu się Czarnych Jeźdźców, to samo bezradna przerażenie, którym przejął ich okrzyk, niesiony wiatrem, i cień migający na tle księżycowej tarczy. Tym razem jednak strach był nie tak przytłaczający, mniej natarczywy. Niebezpieczeństwo groziło z dala. Groziło wszakże niechybnie. Frodo również je wyczuł. Myśli zmąciły się w jego głowie. Poruszył się, zadrżał, lecz nie podniósł oczu. Gollum zwinął się w kłębek jak spłoszony pająk. Skrzydlate stwory zatoczyły koło i zniżając ostro lot zawróciły do Mordoru. Sam odetchnął głęboko.

- Jeźdźcy znowu się kręcą, ale teraz w powietrzu - powiedział ochrypłym szeptem. - Widziałem ich. czy myślisz, że mogli nas dostrzec? Byli bardzo wysoko. Jeżeli to są ci sami Czarni Jeźdźcy, nie widzą dobrze przy świetle dziennym, prawda?

- Nie, chyba niewiele widzą - odparł Frodo. - Ale ich wierzchowce widzą. Te skrzydlate stwory, których teraz dosiadają, zapewne mają wzrok bystrzejszy niż wszystkie inne istoty na świecie. To jakby olbrzymie drapieżne ptaki. Czegoś szukają, obawiam się, że Nieprzyjaciel jest zaalarmowany.

Uczucie grozy minęło, lecz zasłona ciszy pękła. Przez pewien czas hobbici czuli się odcięci od świata jak gdyby na niewidzialnej wyspie; teraz znów byli odsłonięci, wystawieni na niebezpieczeństwo. Mimo to Frodo nie odzywał się do Golluma, nie oznajmiał, co postanowił. Przymknął oczy, jakby drzemał albo zaglądał w głąb własnego serca i pamięci. W końcu otrząsnął się i wstał; Sam był pewien, że jego pan wymówi rozstrzygające słowo, lecz Frodo niespodziane szepnął:

- Słuchaj. Co to jest?

Na nowo ogarnął ich strach. Usłyszeli śpiew i chrypliwe krzyki. Zrazu zdawały się bardzo dalekie, rosły jednak z każdą chwilą i wyraźnie zbliżały się ku nim. Wszystkim trzem błysnęła myśl, że Czarne Skrzydła wyśledziły ich i nasłały zbrojnych żołnierzy, by ich porwali w niewolę. Dla straszliwych sług Saurona nie istniały przecież odległości ani przeszkody. Hobbici i Gollum przywarli do ziemi nasłuchując. Głosy i szczęk oręża dochodziły już z bardzo bliska. Frodo i sam wysunęli mieczyki z pochew. O ucieczce nie było co myśleć.

            Gollum podniósł się z wolna i jak robak wypełzł na krawędź rozpadliny. Ostrożnie, cal za calem posuwał się w górę, aż znalazł miejsce, gdzie mógł wyjrzeć na świat spomiędzy dwóch odłamków skały. Długą chwilę trwał bez ruchu, wstrzymując niemal oddech. Zgiełk teraz znów się oddalał i cichnął stopniowo. daleko, na murach Morannonu zadęto w róg. Gollum bezszelestnie osunął się z powrotem na dno kryjówki.

- To ludzie. Nowe wojska przybyły do Mordoru - rzekł cicho. - Ciemne Twarze. takich ludzi nigdy jeszcze nie widzieliśmy, nie, Smeagol nie widział. Są straszni. Mają czarne oczy i długie czarne włosy, i złote kolczyki w uszach. Tak, dużo pięknego złota. Niektórzy są wymalowani na policzkach czerwoną farbą i ubrani w czerwone płaszcze. Niosą czerwone chorągwie i włócznie z czerwonymi ostrzami. Tarcze mają okrągłe, żółte i czarne, najeżone mnóstwem wielkich kolców. Niedobrzy ludzie. Okrutni, źli ludzie. Prawie tak samo dzicy jak orkowie, ale jeszcze więksi od orków. Smeagol myśli, że to ludzie z południa, zza ujścia Wielkiej Rzeki, bo przyjechali drogą z tamtej strony. Już są za Czarną Bramą, ale mogą nadciągnąć inni, ludzie wciąż przybywają do Mordoru. Kiedyś wszyscy tam się znajdą.

- A czy widziałeś olifanty? - spytał Sam, z ciekawości zapominając o strachu, bo zawsze był chciwy wiadomości o dalekich krajach.

- A co to jest te olifanty? - odpowiedział Gollum pytaniem. sam wstał, założył ręce za plecy, jak zawsze, gdy deklamował wiersze, i zaczął:

 

Szary jestem jak szczur,

Wielki - jak mur,

Mój nos jak wąż, jak trąba.

Kiedy śród trawy stąpam,

Dokoła ziemia drży

I drzewa trzeszczą.

W pysku mi błyszczą kły

Złowieszczo,

A uszy kłapią - kłap,

Gdy na południe człapię - człap!

Od iluż, iluż lat

Przemierzam świat -

Lecz nawet w śmierci chwili,

Gdy mi się łeb pochyli -

Nikt mnie nie ujrzy, bym się kładł!

Ja jestem O-li-fant,

Pustyni pan,

Olbrzymi, stary Olifant...

Kto raz mnie ujrzał, taki człek,

Zachowa obraz mój przez wiek.

Kto mnie nie widział, bądźmy szczerzy -

W istnienie moje nie uwierzy,

Bom Olifant, co rzadziej

Wędruje, niż się kładzie.

 

- To jest wierszyk, który wszyscy znają w Shire - oświadczył na zakończenie. - Może głupstwo, a może nie. Mamy swoje legendy i także coś niecoś słyszeliśmy o krajach na południu. Za dawnych dni hobbici od czasu do czasu wypuszczali się w szeroki świat. Nie wszyscy i nie we wszystko, co opowiadano, wierzyli. Jest nawet porzekadło: "nowinki z Bree" i "tyle prawdy, ile w plotkach z Shire". Ale słyszałem opowieści o dużych ludziach z południa. Nazywamy ich Swertami w tych legendach. Podobno dosiadają olifantów, kiedy jadą na wojnę. na grzbietach olifantów stawiają domy i wieże, i różne rzeczy, a te olifanty wyrywają drzewa i skały i rzucają nimi. Więc kiedy powiedziałeś, że jadą ludzie z południa w czerwieni i w złocie, spytałem, czy widziałeś też olifanty. Bo gdyby one tam były, niech tam, zaryzykowałbym i wytknąłbym głowę, żeby je zobaczyć. No, ale pewnie już nie będę miał w życiu okazji. Może zresztą wcale nie ma żadnych olifantów.

I Sam westchnął.

- Nie, nie ma olifantów - rzekł Gollum. - Smeagol nigdy o nich nie słyszał. Nie chce ich widzieć. Nie chce, żeby były na świecie. Smeagol chce odejść stąd i schować się w bezpieczniejszym miejscu. Smeagol chce, żeby pan stąd odszedł. Dobry pan, czy nie pójdzie za Smeagolem?

Frodo wstał. Kiedy Sam recytował stary wierszyk, tylekroć powtarzany w Shire wieczorem przy kominku, Frodo mimo wszystkich trosk śmiał się szczerze, a śmiech wyzwolił go z rozterki.

- Szkoda, że nie mamy tysiąca olifantów, a na ich czele Gandalfa na białym olifancie - rzekł. - Wtedy może byśmy sobie utorowali drogę do tego złego kraju. Ale nie mamy nic prócz własnych zmęczonych nóg. Trudno. No, Smeagolu, do trzech razy sztuka, może ta trzecia próba okaże się z wszystkich najpomyślniejsza. Pójdę za tobą.

- Dobry pan, mądry pan, miły pan! - krzyknął uradowany Gollum głaszcząc kolana Froda. - Dobry pan. Niech teraz dobre hobbity odpoczną w cieniu tego kamienia, jak najbliżej kamienia. Prześpijcie się, póki Żółta Twarz nie zniknie. potem pójdziemy prędziutko. Cicho, prędko, musimy biec jak cienie.


 

Rozdział 4

O ziołach i potrawce z królika

 

O

dpoczywali przez parę godzin, póki trwał dzień, przesuwając się w miarę, jak słońce wędrowało po niebie, aż wreszcie cień zachodniej krawędzi wydłużył się i wypełnił mrokiem całą rozpadlinę. Wówczas hobbici zjedli po kęsku lembasa i popili odrobiną wody. Gollum nie jadł nic, lecz wodę przyjął chętnie.

- Wkrótce będzie świeża woda - powiedział oblizując wargi. - Dobra woda płynie potokami do Wielkiej Rzeki, smaczna jest woda w okolicach, do których teraz idziemy. Może Smeagol znajdzie też coś do jedzenia. Jest głodny, bardzo głodny, glum, glum.

Przycisnął wielkie, płaskie dłonie do zapadniętego brzucha, a w jego oczach zatliło się zielone światełko.

            Mrok był gęsty, kiedy wreszcie ruszyli wypełzając z rozpadliny przez zachodnią krawędź i znikając niby zjawy w nierównym terenie na skraju drogi. Do pełni brakowało już tylko trzech dni, ale księżyc dopiero około północy wychynął zza gór i noc była bardzo ciemna. Wysoko na jednej z wież, zwanych Zębami Mordoru, błyszczało samotne czerwone światełko, lecz poza tym żaden sygnał ani głos nie zdradzał, że na Morannonie czuwa bezsenna straż.

            Przez wiele mil ścigało ich jakby czerwone oko, gdy biegli potykając się wśród kamieni i rumowisk zalegających tę jałową ziemię. Nie odważyli się iść drogą, lecz trzymali się jej lewego skraju i w miarę możności starali się posuwać równolegle do niej w pewnym nieznacznym oddaleniu. Wreszcie pod koniec nocy, kiedy wędrowcy porządnie już byli zmęczeni, bo pozwalali sobie na krótkie tylko chwile wytchnienia w marszu, oko zmalało, zmieniło się w drobny ognisty punkcik, a potem znikło: znaczyło to, że okrążyli już ciemne północne ramię gór i skręcili wprost na południe.

            Zatrzymali się na odpoczynek z uczuciem dziwnej ulgi w sercach, lecz nie na długo. Gollum naglił do pośpiechu. Wedle jego rachuby od Morannonu do rozdroża nad Osgiliathem było około trzydziestu staj i miał nadzieję, że przebędą je w ciągu czterech nocy. Znowu więc ruszyli i szli, póki brzask nie zaczął z wolna rozlewać się nad szerokim, szarym pustkowiem. Przebyli prawie osiem staj, hobbici wyczerpani nie mogli dłużej maszerować, nawet gdyby się nie lękali światła dziennego.

            Kiedy się rozwidniło, zobaczyli wokół krajobraz mniej tutaj nagi i spustoszony niż na północy. Góry groźnie piętrzyły się po lewej stronie, lecz bliżej wiła się droga na południe, w tym miejscu dość oddalona od podnóży górskiego łańcucha i skosem odbiegająca nieco ku zachodowi. Za nią, na zboczach, drzewa ciemniały niby chmury, po drugiej jednak stronie falował step porosły wrzosem, ostrą trawą i rozmaitymi krzewami, których nawet hobbici nie znali. Tu i ówdzie wystrzelały kępy smukłych sosen. Mimo zmęczenia wędrowcom znowu raźniej się trochę zrobiło na sercu; powietrze, świeże i wonne, przypominało im wyżynę dalekiej Północnej Ćwiartki. Czuli się tak, jakby ciążący nad nimi wyrok odroczono, i cieszył ich widok krainy, która od kilku lat dopiero znalazłszy się pod jarzmem Czarnego Władcy nie uległa jeszcze spustoszeniu. Nie zapomnieli jednak o niebezpieczeństwie i o Czarnej Bramie, przesłoniętej ponurą ścianą, lecz bardzo bliskiej. Rozejrzeli się za jakąś kryjówką, aby się schronić przed wrogimi oczyma, dopóki noc nie zapadnie.

            Dzień spędzili niezbyt wygodnie. Leżeli w bujnych wrzosach licząc wlokące się leniwie godziny nie przynoszące prawie zmian; byli jeszcze wciąż pod osłoną Gór Cienia, słońce świeciło blado. Frodo od czasu do czasu zasypiał głęboko i spokojnie; może ufał Gollumowi, a może po prostu zanadto był zmęczony, żeby się o cokolwiek troszczyć. Sam jednak ledwie się trochę zdrzemnął, usnąć nie mógł nawet wtedy, gdy się upewnił, że Gollum śpi jak suseł, pochlipując i drżąc, jakby go dręczyły koszmary. Nieufność, a bardziej jeszcze głód spędzały sen z powiek hobbita; od dawna tęsknił do porządnego, ciepłego posiłku.

            Kiedy z nadejściem wieczoru wszystko wokół poszarzało i zatarło się w mroku, ruszyli znowu. Wkrótce Gollum wyprowadził ich na południową drogę i odtąd mimo zwiększonego niebezpieczeństwa posuwali się szybciej. Pilnie nadstawiali uszu, czy za sobą lub przed sobą nie usłyszą tętentu kopyt, lecz noc minęła, a nie pojawił się w zasięgu ich wzroku i słuchu ani pieszy, ani konny nieprzyjaciel.

            Drogę tę zbudowano w zamierzchłych czasach; na odcinku trzydziestu mil od Morannonu była widocznie naprawiona niedawno, lecz im dalej na południe, tym bardziej dzika przyroda brała górę nad dziełem ludzi z pradawnych pokoleń. Ślad ich sztuki można było jeszcze odnaleźć w prostej, pewnie wytyczonej linii tego szlaku, który tu i ówdzie przecinał stok wzgórza lub śmiałym łukiem mosty przeprawiał się nad strumieniem. Lecz w miarę jak hobbici posuwali się naprzód, coraz rzadziej natrafiali na resztki kamiennej budowy, aż w końcu nie zostało z niej nic prócz zgruchotanych słupów sterczących spośród gąszczu krzewów lub omszałego bruku przeświecającego gdzieniegdzie spod zielska i mchu. Wrzosy, drzewa, paprocie zarosły skarpy, a nawet wdzierały się na środek drogi. Zwężała się wreszcie tak, że wyglądała na rzadko używaną polna dróżkę, lecz nie krążyła i nie błądziła, biegła w dalszym ciągu prosto i najkrótszym szlakiem prowadziła podróżnych do celu. Tak dotarli do północnego pogranicza kraju, który ludzie niegdyś nazywali Ithilien, pięknego kraju wzgórz, lasów i bystrych potoków. Noc rozpogodziła się, błysnęły gwiazdy, księżyc świecił pełnią, a hobbitom zdawało się, że powietrze pachnie coraz piękniej i coraz mocniej. Z pomruków i sapania Golluma wywnioskowali, że on także to czuje i że wcale się z tego nie cieszy. O pierwszym brzasku zatrzymali się znowu. Doszli do końca głębokiego i długiego wąwozu, którym droga wrzynała się między stromymi ścianami w kamienny grzbiet górski. Wspięli się na zachodnią skarpę, żeby wyjrzeć na okolicę.

            Niebo już się rozwidniało i w rannym świetle hobbici stwierdzili, że znacznie oddalili się od gór, które wygiętym łukiem cofały się ku wschodowi i ginęły z oczu na widnokręgu. Zwracając się na zachód widzieli łagodne wzgórza opadające ku odległej równinie owianej złocistą mgłą. Wokół widzieli niewielkie laski, rozdzielone dużymi polanami, a wśród pachnących żywicą drzew prócz jodeł, cedrów i cyprysów rozróżniali inne jeszcze odmiany, nie znane w Shire; wszędzie też rosło mnóstwo wonnych ziół i krzewów. Długa wędrówka z Rivendell przywiodła ich daleko na południe od ojczystego kraju, lecz dopiero w tej bardziej odsłoniętej okolicy hobbici odczuli różnicę klimatu. Tutaj wiosna już się zaczęła, młode pędy wystrzelały spośród mchów i darni, modrzewiom rosły jasnozielone palce, drobne kwiatki otwierały się w trawie, ptaki śpiewały. Ithilien, ogród Gondoru, dziś wyludniony, zachował mimo opustoszenia urok driady.

            Od południa i zachodu zwrócony ku ciepłym dolinom Anduiny, od wschodu osłonięty ścianą Efel Duathu, lecz na tyle od niej odległy, że nie padały nań cienie gór, od północy chroniony przez pasmo Emyn Muil, kraj ten stał otworem dla powiewów południa i wilgotnych wiatrów od dalekiego morza. Wiele olbrzymich drzew, zasadzonych w niepamiętnej przeszłości, starzało się bez opieki wśród tłumu swego niedbałego potomstwa; w zaroślach i gajach stały zbitą gęstwą tamaryszki, aromatyczne drzewa terpentynowe, oliwki i wawrzyny. Rósł także jałowiec i mirt, tymianek krzewił się bujnie i rozpełzał zdrewniałymi pędami wśród kamieni okrywając je grubym kobiercem; rozmaite odmiany szałwi kwitły błękitem, czerwienią lub jasną zielenią; obok majeranku i pietruszki Sam dostrzegał rozmaite wonne ziółka, których nie spotkał w swojej ogrodniczej praktyce w ojczyźnie. Ściany i rozpadliny pstrzyły się od rozpełzłych skalnych pnączy. Prymule i anemony kwitły wśród poszycia leśnego, asfodele i różne kwiaty liliowate kołysały w trawie na pół otwartymi koronami, a ciemniejsza zieleń otaczała jeziorka, rozlane w miejscach, gdzie spadające z gór potoki zatrzymywały się w chłodnych zagłębieniach na swej drodze ku Anduinie.

            Wędrowcy odwrócili się od drogi i zeszli niżej. Kiedy przedzierali się przez zarośla i brodzili w trawie, słodkie zapachy biły im w nozdrza. Gollum krztusił się i prychał, ale hobbici wciągali powietrze w płuca jak mogli najgłębiej, a Sam w pewnej chwili zaśmiał się w głos, po prostu z nadmiaru radości. Trzymali się biegu strumienia, który raźno spływał w dół, aż doprowadził ich do czystego jeziorka w płytkiej kotlinie; woda lśniła wśród ruin starego kamiennego zbiornika, jego rzeźbione obmurowanie zarosło niemal całkowicie mchem i głogiem. Kosaćce otaczały je wkoło kwiecistymi szablami, lilie wodne rozkładały płaskie liście na ciemnej, porysowanej drobnymi zmarszczkami tafli; jezioro było głębokie i chłodne, a u jego drugiego końca nurt odpływał dalej przez kamienny próg.

            Hobbici umyli się i napili do syta czystej, świeżej wody. Potem zaczęli rozglądać się za jakimś zacisznym schronieniem, bo chociaż ten kraj tchnął jeszcze takim urokiem, należał już teraz do terytorium Nieprzyjaciela. Wędrowcy nie odeszli daleko od drogi, a przecież nawet na tej niewielkiej przestrzeni natknęli się na ślady dawnych wojen i na świeże rany, zadane tej ziemi przez orków i innych nikczemnych służalców Czarnego Władcy: jamę odkrytą, pełną nieczystości i śmieci, drzewa podcięte w niszczycielskiej pasji i zostawione na pastwę powolnej śmierci, inne naznaczone runami lub złowieszczym godłem Oka wyrytym na żywej korze.

            Sam zapuścił się poniżej ujścia jeziora wąchając i oglądając nieznane kwiaty i drzewa; nie myślał przez tę chwilę o Mordorze, lecz niebezpieczeństwo przypominało mu o swej bliskiej obecności. Natrafił niespodzianie na krąg wypalonej trawy, a pośrodku zobaczył stos osmalonych, potrzaskanych kości i czaszek. Bujnie krzewiące się ciernie, głogi i powoje już zdążyły przesłonić zielenią to straszliwe miejsce rzezi i uczty, lecz ślady ognia były dość świeże. Sam pośpiesznie wrócił do towarzyszy, nic im jednak o swoim odkryciu nie powiedział. Wolał, żeby kości zostawiono w spokoju i żeby w nich Gollum nie przebierał łapami.

- Poszukajmy jakiegoś kąta, gdzie by się położyć – rzekł – ale nie w dole, raczej tam, w górze.

Nieco powyżej jeziora znaleźli miękkie posłanie w kępie suchych zeszłorocznych paproci. Nad nią gąszcz drzew laurowych o lśniących ciemnych liściach piął się po stromym zboczu uwieńczonym gajem starych cedrów. Tu hobbici postanowili spędzić dzień, który zapowiadał się pogodny i ciepły. W taki dzień miło byłoby spacerować po lasach i polankach Ithilien, lecz orkowie, chociaż boją się słonecznego blasku, mogli mieć tu swoje kryjówki i straże, a prócz orków wiele innych wrogich oczu zapewne czuwało nad tą krainą. Sauron ma mnóstwo różnych sług. Gollum w każdym razie nie zgodziłby się ruszyć, póki świeciła Żółta Twarz. Słońce wkrótce miało wyjrzeć zza ciemnego grzbietu gór, a wtedy Gollum osłabnie i skuli się unikając światła i ciepła.

            Sam już od dawna poważnie się niepokoił o zaopatrzenie w żywność. Teraz, kiedy groza niedostępnej Bramy została daleko za nimi, Sam nie był już tak jak pan oboejetny na wszystko, co może się z nimi zdarzyć po dopełnieniu misji; w każdym razie rozsądek nakazywał oszczędzać chleba elfów na najgorsze godziny, które ich jeszcze czekały. Tydzień prawie minął od dnia, gdy Sam wyliczył, że nawet przy wielkiej oszczędności lembasów nie starczy na dłużej niż trzy tygodnie.

„Nie zanosi się na to, żebyśmy w tym czasie doszli na Górę Ognia – myślał. – A może jednak zechcemy wrócić. Kto wie?”

W dodatku po całonocnym marszu, po kąpieli i odświeżeniu gardła Sam był jeszcze bardziej głodny niż zwykle. Marzyło mu się porządne śniadanie czy raczej kolacja w starej kuchni domku przy Bagshot Row. Zaświtał mu w głowie pewien pomysł, więc żywo zwrócił się do Golluma. Gollum właśnie swoim zwyczajem wymykał się chyłkiem na czworakach przez paprocie.

- Ej! Gollumie! – zawołał Sam. – Dokąd się wybierasz? Na polowanie? Słuchaj, stary grymaśniku, tobie nie smakują nasze suchary, ale wiedz, że ja także chętnie bym dla odmiany coś innego wziął na ząb. Twoje najnowsze hasło brzmi: zawsze do usług gotowy. Czy nie mógłbyś znaleźć czegoś odpowiedniejszego dla głodnego hobbita?

- Tak, tak, może znajdę – odparł Gollum. – Smeagol zawsze pomaga, jeżeli go proszą... grzecznie proszą.

- No, dobrze – powiedział Sam – prosiłem cię grzecznie, a jeśli to jeszcze za mało, proszę uniżenie.

Gollum zniknął. Nie było go przez czas dłuższy; Frodo zjadł parę okruchów lembasa, zakopał się głęboko w brunatne paprocie i usnął. Sam przyjrzał się swemu panu. Światło dnia ledwie dosięgało cienia pod drzewami, lecz widział bardzo wyraźnie twarz Froda i ręce nieruchomo spoczywające na ziemi po obu jego bokach. Przypomniały mu się tamte dni, kiedy Frodo leżał uśpiony w domu Elronda. Już wtedy czuwając przy nim Sam spostrzegł, że od czasu do czasu ciało hobbita prześwieca jak gdyby od wewnątrz nikłe światełko; teraz światło było jeszcze jaśniejsze i silniejsze. Frodo twarz miał spokojną, wyraz lęku i troski znikł z niej zupełnie; wydawała się jednak stara, stara i piękna, jakby długie lata wyrzeźbiły ją delikatnym dłutem i wydobyły niewidoczne przedtem szlachetne rysy, chociaż w zasadzie twarz się nie zmieniła. Sam Gamgee co prawda nie określił tej zmiany tak wymyślnie. Pokiwał głową, jakby słowa nic tu nie mogły pomóc, i szepnął do siebie: „Kocham go. Jest, jaki jest, a czasem prześwieca dziwnie. Ale tak czy owak, kocham go”.

            Gollum wrócił cichcem i zajrzał przez ramię Sama. Popatrzał na Froda, przymknął ślepia i wycofał się bezszelestnie. Sam poszedł za nim. Zastał go żującego coś i mamroczącego pod nosem. Na ziemi przy nim leżały dwa małe króliki, na które Gollum zerkał chciwie.

- Smeagol zawsze pomaga – rzekł. – Przyniósł króliki, dobre króliki. Ale pan śpi, Sam pewnie także chce spać. Sam pewnie nie chce już teraz jeść królików? Smeagol stara się pomóc, ale nie może upolować zwierzyny na zawołanie.

            Sam jednak wcale nie uważał, że już za późno na śniadanie, i jasno to Gollumowi oznajmił. Zwłaszcza jeśli są widoki na potrawkę z królika! Wszyscy hobbici umieją oczywiście gotować, bo tę sztukę wpajają im rodzice jeszcze przed abecadłem - do abecadła zresztą nie każdy dochodzi - Sam wszakże był wyjątkowo dobrym kucharzem nawet wśród hobbitów i nabył dodatkowej wprawy przyrządzając polowym sposobem posiłki w czasie wędrówki, ilekroć miał co do garnka włożyć. Nie tracąc nadziei wciąż nosił w swoim worku sprzęt kuchenny: hubkę, dwa małe płytkie rondelki tak dobrane, że jeden mieścił się w drugim, a prócz tego drewnianą łyżkę, krótki dwuzębny widelec i parę szpikulców; na dnie tobołka w płaskim drewnianym pudełeczku miał schowany skarb, cenny i już mocno nadszarpnięty: szczyptę soli. Potrzebował jeszcze ognia i pewnych dodatków. Wyciągnął nóż, otarł go do czysta, naostrzył na kamieniu i zaczął oprawiać króliki zastanawiając się, co dalej zrobić. Nie chciał zostawić śpiącego Froda samego ani na chwilę.

- Wiesz co, Gollum - rzekł. - Mam dla ciebie następną robotę. Idź i zaczerpnij wody do tych rondelków.

- Smeagol przyniesie wodę, tak - odparł Gollum. - Ale na co hobbitowi woda? Napił się już i umył.

- Mniejsza z tym - powiedział Sam, - Jeżeli nie zgadłeś, to dowiesz się wkrótce. Im prędzej wrócisz z wodą, tym wcześniej będziesz to wiedział. I nie zgub ani nie rozbij mi garnków, bo cię posiekam na kotlety.

Gollum zniknął, a Sam znowu popatrzył na swego pana. Frodo spał w dalszym ciągu spokojnie, lecz Sama uderzyła niezwykła chudość jego twarzy i rąk. "Chudy, wymizerowany - mruknął do siebie. - Czy to tak hobbit powinien wyglądać? Jak tylko ugotuję potrawkę, zbudzę go".

Zgarnął kopczyk najsuchszych paproci, nazbierał na pobliskim stoku trochę chrustu i drewek, na wierzch stosu przeznaczył złamaną gałąź cedrową, która mogła długo podtrzymać ogień. Wszystko to umieścił w wygrzebanym u stóp zbocza dołku, z dala od kępy uschłych paproci. Wprawnie, szybko skrzesał ogień za pomocą hubki i krzesiwa. Mały ogieniek nie dymił prawie wcale, za to roztaczał miły zapach. Sam właśnie klęczał pochylony nad ogniem osłaniając go i dokładając po trosze drewek coraz grubszych, gdy zjawił się Gollum; niósł ostrożnie rondle pełne wody i mamrotał coś do siebie.

Postawił rondle na ziemi i nagle zobaczył dzieło Sama. Krzyknął cienkim, skrzeczącym głosem, jakby przerażony i gniewny.

- Och! Sss! - syczał. - Nie! Niemądre hobbity, nieroztropne, tak, nieroztropne! Nie trzeba tego robić.

- Czego nie trzeba robić? - zdziwił się Sam.

- Tych wstrętnych czerwonych jęzorów! - syknął Gollum. - Ogień! Ogień! To bardzo niebezpieczne. pali, zabija. I może ściągnąć nieprzyjaciół, tak, tak!

- Chyba nie - odparł Sam. - Nie powinno się to zdarzyć, jeśli nie dołożysz do ognia mokrych liści, bo wtedy by się dymiło. Zresztą niech się dzieje co chce. zaryzykuję. Muszę ugotować króliki.

- Ugotować? - jęknął Gollum z rozpaczą. - Zepsuć dobre mięso, które Smeagol wam oddał, biedny głodny Smeagol! I po co? Po co, głupi hobbicie? Króliki są młode, miękkie, smaczne. Zjedz je, zjedz je tak.

Chwycił królika, już odartego ze skóry i leżącego przy ognisku.

- Uspokój się - rzekł Sam. - Co jednemu miód, drugiemu trucizna. Tobie w gardle staje nasz chleb, a nam twoje surowe mięso. Jeżeli dajesz mi w prezencie królika, wolno mi go ugotować, skoro tak chcę. Nikt ci nie każe przyglądać się, jak będę go zjadał. Złap sobie drugiego i zjedz po swojemu, w jakimś kącie, aby nie na moich oczach. Ty nie będziesz widzial ognia, a ja nie będę widział ciebie, co nam obu sprawi przyjemność. Przypilnuję, żeby ognisko nie dymiło, jeżeli ci na tym zależy.

Gollum oddalił się mrucząc i zniknął w paprociach. sam zajął się garnkami. "Hobbitowi do potrawki z królika - myślał - potrzeba trochę zieleniny i przypraw korzennych, a jeszcze bardziej ziemniaków, nie mówiąc już o chlebie. Tym razem muszę, zdaje się, poprzestać na ziołach".

- Gollum! - zawołał z cicha. - Mam do ciebie trzecią prośbę. Poszukaj ziół!

Gollum wytknął głowę z paproci, lecz minę miał nieprzyjazną i najwyraźniej nie był skory do pomocy.

- Parę listków laurowych, trochę tymianku i szałwi wystarczy, ale chcę je mieć, zanim się woda zagotuje.

- Nie! - odparł Gollum. - To się Smeagolowi wcale nie podoba. Smeagol nie lubi pachnących ziół. Nie jada trawy ani korzeni, nie, mój skarbie, chyba że umiera z głodu albo jest bardzo chory, biedny Smeagol.

- Ugotuję Smeagola na miękko w tym garnku, jeżeli nie zrobi tego, o co go grzecznie proszę - fuknął Sam. - Sam wpakuję twój łeb do wrzątku, mój skarbie. Gdyby nie pora roku nieodpowiednia, posłałbym biednego Smeagola również po rzepę, ziemniaki i marchew. Założę się, że w tym kraju rosną dziko różne dobre jarzynki. A dużo bym dał za kilka ziemniaków.

- Smeagol nie pójdzie, nie, mój skarbie, teraz nie - zasyczał Gollum. - Smeagol boi się i jest bardzo zmęczony, hobbit niedobry, nie, niedobry. Smeagol nie będzie kopał korzeni, marchwi ani ziemniaków. A co to jest, mój skarbie, ziemniaki?

- Ziemniaku, czyli kartofelki - odparł Sam - to ulubiona potrawa Dziadunia i najlepszy sposób zapełnienia pustego żołądka. Tu i teraz na pewno byś ich nie znalazł, więc nie szukaj. Bądź tylko łaskaw przynieść trochę zieleniny, a nabiorę o tobie lepszej opinii. Co więcej, jezeli się poprawisz i wytrwasz w dobrych obyczajach, obiecuję ci kiedyś ugotować ziemniaki tak, że będziesz palce lizał. Smażone ziemniaki i rybka to specjalność Sama Gamgee. Założę się, że nie pogardziłbyś tym daniem.

- Owszem, pogardziłbym! Zepsułbyś smaczną rybkę smażąc ją na patelni. Daj mi rybę na surowo, a te ziemniaki zjedz sobie sam.

- Nie ma na ciebie rady - rzekł Sam. - Idź spać.

W końcu musiał obejść się bez pomocy Golluma, ale nie chodził daleko po upragnione zioła, znalazł je na szczęście w pobliżu, gdyż nie chciał spuszczać z oka śpiącego Froda. Jakiś czas siedział pilnując ognia i czekając, żeby woda zakipiała. Godziny płynęły, dzień był jasny i ciepły, rosa wyschła na trawie i liściach. Wkrótce potrawka z królika gotowała się w rondelkach wraz z pęczkiem ziół. Sam niemal drzemał. Zostawił garnki na ogniu przez godzinę bez mała, próbując od czasu do czasu widelcem, czy mięso zmiękło, a łyżką, czy sos smaczny.

            Gdy uznał, że potrawka gotowa, odstawił ją i wczołgał się między paprocie do Froda. Frodo na pół odemknął oczy, kiedy Sam nad nim stanął, a potem zbudził się ze snu; a miał sen miły, bezpowrotnie stracony sen o spokoju.

- Co tam, Samie? - spytał. - czemu nie śpisz? Czy coś się stało? Która godzina?

- Ranek już biały - odparł Sam. - Wedle zegara w Shire byłoby pewnie pół do dziesiątej. Nic się nie stało złego, ale najlepiej też nie jest, bo nie ma cebulki, talerzy ani ziemniaków. Zaraz panu podam potrawkę i zupę, to panu dobrze zrobi. Będzie pan musiał jeść z kubka albo prosto z garnka, jak trochę ostygnie. Nie wziąłem z sobą porcelany ani nakryć jak się należy.

Frodo przeciągnął się i ziewnął.

- Powinien byś się przespać - powiedział. - Nie trzeba było rozpalać tu ogniska. Ale głodny jestem porządnie. Hm... Co to tak pachnie? Coś ty ugotował?

- Prezent od Smeagola - odparł Sam - parę młodych królików; zdaje się, że Gollum żałuje teraz swojej szczodrobliwości. Tylko że do potrawki nic nie ma prócz zieleniny.

Siedli razem w gąszczu paproci i jedli potrawkę prosto z rondli, dzieląc się starym widelcem i łyżką. Pozwolili sobie zagryźć kawałkiem lemabasa. dawno nie zaznali podobnej uczty.

- Hej, Gollum! - zawołał Sam i gwizdnął z cicha. - Chodź no tutaj. Ostatnia chwila, żebyś się rozmyślił. Zostało trochę potrawki, jeżeli chcesz skosztować.

Nie było odpowiedzi.

- No, trudno, pewnie poszedł, żeby coś sobie upolować. Skończymy bez niego - rzekł Sam.

- A potem musisz się przespać - powiedział Frodo.

- Ale niech pan się nie zdrzemnie, póki ja będę spał. Nie jestem całkiem pewny Smeagola, ten drugi, Śmierdziel, wciąż w nim tkwi i znowu chyba bierze górę. A jakby co do czego przyszło, założę się, że mnie pierwszego by udusił. Niedobrana z nas para, Smeagol nie lubi Sama, nie, mój skarbie, wcale go nie lubi.

Zjedli wszystko i sam poszedł nad strumyk, żeby umyć naczynia. Kiedy się wyprostował po tej robocie i odwrócił, spojrzał w górę na stok. Właśnie słońce podniosło się znad oparów czy mgieł, czy może cieni zalegających widnokrąg na wschodzie i promienie złociły drzewa i polany dokoła. nagle Sam spostrzegł cienką smugę niebieskawego dymu, doskonale widoczną w blasku słonecznym, bijącą w niebo znad gąszczu na zboczu. Z przerażeniem uświadomił sobie, że to jego kuchenka polowa dymi, ponieważ zaniedbał wygaszenia ognia.

- Ładna historia! Kto by się spodziewał, że tak będzie dymiło! - mruknął i pędem puścił się z powrotem na górę. Lecz nagle stanął i nadstawił uszu. Czy mu się zdawało, czy ktoś gwizdnął? Może to był głos jakiegoś nieznanego ptaka? Gwizd w każdym razie dochodził nie od zarośli, w których siedział Frodo. Znowu ktoś gwizdnął z innej strony. sam pobiegł, ile sił w nogach. Stwierdził, że od gałęzi sterczącej z ogniska zapaliła się sucha paproć, a z kolei od niej zatliła się trawa. Co prędzej zadeptał resztkę ognia, rozmiótł popiół, przykrył całe to miejsce wilgotną darnią. Potem wlazł między paprocie do legowiska Froda.

- Słyszał pan ten gwizd przed chwilą i drugi, który mu odpowiedział? - spytał. - Miejmy nadzieję, że to były ptaki, ale głos brzmiał na mój rozum tak, jakby ktoś naśladował ptaka. Niestety, mój ogieniek narobił trochę dymu. Jeżeli ściągnąłem na nas biedę przez swoje niedbalstwo, nigdy sobie tego nie daruję. Pewnie zresztą nie będę już miał okazji, nawet żebym chciał.

- Cicho! - szepnął Frodo. - Zdaje mi się, że słyszę jakieś głosy.

Dwaj hobbici zwinęli tobołki, żeby były gotowe na wypadek ucieczki, i wpełzli głębiej w paprocie. Tu przycupnęli nasłuchując. Nie mogli dłużej wątpić, głosy dochodziły wyraźnie, przyciszone i ostrożne, ale bliskie, coraz bliższe.

- Tu! Stąd podnosił się dym! - mówił ktoś. - na pewno w tym miejscu. W tym gąszczu paproci weźmiemy ich jak króliki w potrzask. Przekonamy się, co to za jedni.

- I dowiemy się, co wiedzą - dodał drugi głos.

Czterech ludzi naraz weszło z czterech stron w paprocie. Ani uciec, ani ukrywać się dłużej nie było sposobu, więc Frodo i Sam zerwali się na równe nogi, wsparli o siebie plecami i dobyli mieczyków.

            Widok, który im się ukazał, bardzo ich zdziwił, ale napastnicy zdumieli się jeszcze bardziej. Czterech rosłych ludzi stanęło przed hobbitami. Dwóch miało w rękach włócznie osadzone na grubym jasnym drzewcu, dwóch niosło łuki niemal tak wysokie jak oni sami, w kołczanach zaś długie strzały z jasnozielonymi piórami. Wszyscy mieli u boku miecze; ubrani byli w kolory zielone i brunatne różnych odcieni, jakby po to, żeby niepostrzeżenie przemykać przez polany Ithilien. Dłonie też nikły w zielonych rękawicach, a twarze pod kapturami i zielonymi maskami, tylko oczy z nich świeciły jasne i bystre. Frodowi stanął w pamięci Boromir, bo ludzie ci byli do niego podobni ze wzrostu i postawy, a także z mowy.

- Nie to znaleźliśmy, czegośmy szukali – rzekł jeden z nich. – Ale co właściwie znaleźliśmy?

- Nie orków – powiedział drugi zdejmując rękę z głowicy miecza, do której sięgnął, gdy mu błysnęło Żądełko Froda.

- Elfy? – z powątpiewaniem spytał trzeci.

- Nie! Nie elfy – odparł czwarty, najwyższy i jak się zdawało najstarszy między nimi rangą. – Elfy nie chadzają teraz po Ithilien. Elfy zresztą, jak słyszałem, są bardzo piękne.

- Czyli że my urodą nie grzeszymy, jeśli dobrze zrozumiałem – rzekł Sam. – Dziękujemy za komplement. Jak skończycie tę rozmowę na nasz temat, bądźcie łaskawi nam powiedzieć, kto wy jesteście i dlaczego zakłócacie odpoczynek strudzonym podróżnym?

Wysoki zielony człowiek zaśmiał się ponuro.

- Nazywam się Faramir, kapitan wojsk Gondoru – oświadczył. – Ale w tym kraju nie bywają podróżni, są tylko słudzy wieży Czarnej albo Białej.

- My nie jesteśmy niczyimi sługami – odezwał się Frodo. – Jesteśmy podróżnymi, chociaż kapitan Faramir nie chce w to, jak widzę, uwierzyć.

- Powiedzcie więc prędko, jak się zwiecie i po coście przyszli? – rzekł Faramir. – Mamy swoją robotę, nie czas i nie miejsce tutaj na zagadki i pogawędki. Mówcie! Gdzie jest trzeci wasz kompan?

- Trzeci?

- Tak, ten, co się tam czaił nad wodą, że ledwie mu nos wystawał. Źle mu z oczu patrzało. Pewnie szpieg, jakaś odmiana orkowego plemienia albo ich sługa. Wyśliznął nam się lisim sposobem.

- Nie wiem, gdzie się podział – odparł Frodo. – To przypadkowy towarzysz podróży, którego spotkaliśmy po drodze; za niego nie mogę odpowiadać. Jeżeli go złapiecie, proszę, nie róbcie mu krzywdy. Przyprowadźcie albo przyślijcie do nas. Nieszczęsny, nędzny stwór, ale chwilowo poczuwam się do opieki nad nim. Co do nas, jesteśmy hobbici z Shire’u, z dalekiego kraju na północo-zachodzie, zza wielu rzek. Ja nazywam się Frodo, syn Droga, a to jest Sam, syn Hamfasta, zacny hobbit na służbie u mnie. Odbyliśmy długą drogę z Rivendell, czyli Imladris, jak tę dolinę zwą niektórzy. – Gdy Frodo wymówił tę nazwę, Faramir drgnął, wyraźnie poruszony. – Mieliśmy siedmiu towarzyszy; jednego straciliśmy w Morii, z innym rozstaliśmy się na łące Parth Galen, nad wodogrzmotami Rauros, a byli wśród nich dwaj nasi współplemieńcy, jeden krasnolud, jeden elf i dwóch ludzi: Aragorn i Boromir, który pochodził z Minas Tirith, z grodu na południu.

- Boromir! – krzyknęli wszyscy czterej ludzie naraz.

- Boromir, syn Denethora? – spytał Faramir, a twarz jego przybrała dziwnie poważny wyraz. – Wędrowaliście z Boromirem? Wielka to nowina, jeśli prawdziwa. Wiedzcie, mali cudzoziemcy, że Boromir, syn Denethora, był Najwyższym Strażnikiem Białej Wieży, naszym wodzem. Bardzo go opłakujemy. Coście wy za jedni i co mieliście z nim wspólnego? Mówcie żywo, bo słońce już wysoko.

- Czy znane wam są zagadkowe słowa, których wyjaśnienia Boromir szukał w Rivendell? – spytał Frodo.

 

Znajdź miecz, który był złamany,

Szukaj go w Imladris.

 

- Znamy te słowa – odparł Faramir zdumiony. – A jeśli wy znacie je również, to już niejako dowód, że mówicie prawdę.

- Aragorn, którego wymieniłem przed chwilą, nosi u boku miecz, który był złamany – rzekł Frodo. – My jesteśmy niziołki, o których wspomina pieśń.

- To widzę – powiedział z namysłem Faramir. – A przynajmniej widzę, że przystaje do was ta nazwa. A co jest Zgubą Isildura?

- To jeszcze wciąż tajemnica – odparł Frodo – lecz niewątpliwie ona też wyjaśni się z czasem.

- Musimy dowiedzieć się czegoś więcej o tym i o sprawach, które was sprowadziły tak daleko na wschód, aż pod ten cień – rzekł wskazując góry, lecz nie wymieniając ich nazwy. – Lecz teraz nie czas po temu. Mamy pilną robotę. Jesteście w niebezpieczeństwie, nie zaszlibyście dzisiaj daleko ani drogą ani bezdrożem. Nim bowiem dzień ten dojrzeje do południa, niedaleko stąd rozegra się ostra bitwa. Wybór mielibyście między śmiercią albo szybką ucieczką z powrotem nad Anduinę. Zostawię dwóch ludzi przy was na straży, zarówno dla waszego jak i dla mojego bezpieczeństwa. Rozum wzbrania ufać zbytnio obcym, spotkanym przypadkowo w tych okolicach. Jeżeli wrócę, pogadamy.

- Wracaj szczęśliwie – rzekł Frodo kłaniając się nisko. – Cokolwiek myślisz o mnie, jestem przyjacielem nieprzyjaciół naszego jedynego Nieprzyjaciela. Poszlibyśmy z tobą razem, gdybyśmy mogli spodziewać się, że małe niziołki przydadzą się dzielnym i silnym dużym ludziom, i gdyby pozwalał na to mój obowiązek. Niech słońce świeci w waszych mieczach.

- Niewiele wiem o niziołkach, ale widzę, że plemię wasze zna rycerskie obyczaje – odparł Faramir – bądźcie zdrowi.

Hobbici znowu usiedli, lecz milczeli, nie dzieląc się myślami i wątpliwościami. Tuż obok w koronkowym cieniu laurowego drzewa zostali dwaj wartownicy. Co chwila zdejmowali zielone maski dla ochłody, bo dzień był już gorący, Frodo więc zobaczył ich twarze, smutne, dumne i dobrotliwe, jasną cerę, ciemne włosy i siwe oczy. Rozmawiali między sobą przyciszonym głosem, zrazu we Wspólnej Mowie, ale jakby staroświeckim stylem, potem przeszli na własny język, a Frodo ze zdumieniem stwierdził, że niewiele się on różni od języka elfów; spojrzał na wartowników z podziwem, zrozumiał bowiem, że muszą to być Dunedainowie z południa, ludzie z plemienia nad Westernesse.

            Po jakimś czasie spróbował ich zagadnąć, odpowiadali jednak powściągliwie i ostrożnie. Przedstawili się jako Mablung i Damrod, żołnierze Gondoru, wyznaczeni do strażowania w Ithilien, bo przodkowie ich tutaj mieszkali, dopóki kraju nie zagarnął Nieprzyjaciel. Z takich to ludzi król Denethor tworzył oddziały, które przeprawiały się tajemnie przez Anduinę (ale jakim sposobem, nie chcieli hobbitom wyjawić), by nękać orków i inne nieprzyjacielskie bandy grasujące między rzeką a Górami Cienia.

- Stąd do wschodniego brzegu Anduiny jest bez mała dziesięć staj – rzekł Mablung. – Nieczęsto zapuszczamy się tak daleko. Tym razem wszakże otrzymaliśmy szczególne zadanie. Mamy czekać w zasadzce na ludzi z Haradu. Bodaj ich piekło pochłonęło!

- Przeklęci południowcy! – dodał Damrod. – Pono między Gondorem a królami Haradu z dalekiego południa była ongi sąsiedzka zażyłość, chociaż nigdy do wielkiej przyjaźni nie doszło. Nasze granice podówczas sięgały na południu za ujście Anduiny, Umbar zaś, najbliższe z tamtejszych królestw, uznawało nasze zwierzchnictwo. Lecz to dawne czasy. Wiele pokoleń ludzkich przeminęło, odkąd witaliśmy u siebie ostatnich gości z tamtych krajów lub któryś z naszych do nich się udawał. Ostatnio doszły nas słuchy, że Nieprzyjaciel był u nich i że przeszli czy może wrócili na jego stronę, ponieważ zawsze łatwo ulegali jego woli, jak zresztą wiele plemion na wschodzie. Nie wątpię, że dni Gondoru są policzone, mury Minas Tirith skazane na zagładę, wielka jest bowiem potęga i przewrotność Czarnego Władcy.

- Mimo to nie zamierzamy siedzieć z założonymi rękami i nie pozwolimy mu na wszystko, czego by pragnął – rzekł Mablung. – Przeklęci południowcy ciągną starą drogą, żeby wzmocnić załogę Czarnej Wieży. Tak, użyli do tego drogi zbudowanej niegdyś przez budowniczych Gondoru. Maszerują, jak nam powiadano, bez straży, dufni, że potęga ich nowego pana tak jest wielka, iż sam cień jego gór starczy im za ochronę. Przybyliśmy, żeby dać im nauczkę. Parę dni temu donieśli nam zwiadowcy, że liczne pułki dążą ku północy. Jeden z nich, wedle naszych obliczeń, przejdzie jeszcze przed południem górnym szlakiem, który przecina drogę ukrytą w wąwozie. Na tym rozstaju będą mieli niespodziankę. Nie przejdą, póki kapitan Faramir stoi na czele swego oddziału. On teraz zawsze prowadzi na najniebezpieczniejsze wyprawy. Jego życia broni jakiś czar, może też los szczędzi go w boju, przeznaczając mu inny koniec.

Rozmowa urwała się, ludzie i hobbici milczeli nasłuchując. Wkoło panowała cisza pełna jakby napięcia. Sam przycupnąwszy na skraju gęstwiny paproci wyjrzał na swiat. Bystrym okiem dostrzegł w pobliżu wielu żołnierzy. Skradali się na stokach w pojedynkę lub długimi szeregami, zawsze w cieniu drzew i krzewów, niekiedy pełznąc w trawie i paprociach, gdzie w swej zielonobrunatnej odzieży byli prawie niewidzialni. Wszyscy mieli kaptury, maski i rękawice, uzbrojenie zaś takie jak Faramir i jego towarzysze. Wkrótce zniknęli posuwając się dalej. Słońce już niemal dosięgło szczytu nieba. Cienie skurczyły się znacznie.

„Ciekawe, gdzie się ten zatracony Gollum podziewa? – myślał Sam czołgając się z powrotem w głąb chaszczy. – Łatwo może się zdarzyć, że wezmą go za orka albo że go Żółta Twarz żywcem upiecze. Da sobie chyba radę bez mojej pomocy”. Ułożył się obok Froda i zasnął.

Ocknął się pod wrażeniem, że zbudziło go granie rogów. Usiadł. Było samo południe. Strażnicy czujni i wyprężeni stali w cieniu laurowych drzew. Nagle rogi odezwały się wyraźniej, a głos ich dochodził bez wątpienia z góry, zza szczytu wzgórza. Samowi wydało się, że słyszy również krzyki i dzikie wycie, ale bardzo nikłe, jakby dobywające się z odległej jaskini. Potem zgiełk bitewny wybuchnął tuż nad kryjówką hobbitów. Sam odróżniał wyraźnie zgrzyt stali ścierającej się ze stalą, szczęk mieczy spadających na żelazne hełmy, głuchy dźwięk ostrza napotykającego opór tarczy. Ludzie krzyczeli, a jeden jasny głos wzbijał się nad innymi wołając: - Gondor! Gondor!

- Myślałby kto, że stu kowali naraz kuje na kowadle – powiedział Sam do Froda. – Wolałbym, żeby bliżej już się do nas nie przysuwali.

Lecz zgiełk zbliżał się coraz bardziej.

- Idą! – krzyknął Damrod. – Patrzcie! Gromada południowców wyrwała się z pułapki i pędzi do drogi. Ku nam idą! Nasi za nimi, a kapitan na przedzie.

Sam, ciekawy widoku, przyłączył się do strażników. Wdrapał się nawet na gałąź rozłożystego lauru. Migały mu przed oczyma smagłe twarze ludzi w czerwieni mknących w dół stokiem, a w pewnej odległości za nimi zielone ubrania ścigających, młócących w pędzie mieczami. Strzały gęsto świszczały w powietrzu. Nagle któryś wojownik runął z krawędzi wzgórza, osłaniającej kryjówkę w paprociach, i druzgocąc swoim ciężarem wątłe krzewy zwalił się niemal wprost na hobbitów. Padł o parę stóp od nich w gąszcz paproci, twarzą do ziemi. Spod złotego kołnierza sterczała mu na karku strzała z zielonym piórem. Szkarłatny kaftan był podarty, pancerz z mosiężnych łusek pogięty i spękany; czarne włosy przeplecione złotymi nićmi w warkocze, nasiąkły krwią. W brunatnej dłoni ściskał jeszcze rękojeść złamanego miecza. Sam po raz pierwszy w życiu widział walkę ludzi z ludźmi i widok ten nie przypadł mu wcale do smaku. Rad był, że przynajmniej nie zobaczył twarzy zabitego. Jakie tez imię nosił ten człowiek, skąd pochodził, czy naprawdę miał serce do gruntu złe, czy też może kłamstwa lub groźby wywabiły go z domu w ren daleki marsz? Kto wie, czy nie wolałby – gdyby miał wybór – zostać spokojnie wśród swoich? Wszystkie te pytania przemknęły Samowi przez głowę, lecz nie zadomowiły się w niej, bo właśnie w chwili, gdy Mablung zrobił krok naprzód, żeby podejść do leżącego południowca, buchnęła na nowo wrzawa. Rozległy się krzyki i nawoływania, a wśród nich Sam dosłyszał przenikliwy ryk, jakby trąby. Potem ziemia zadrżała i zadudniła głucho jak pod ciosami olbrzymich taranów.

- Czuwaj! Czuwaj!- krzyknął Damrod do swego towarzysza. – Oby ich Valarowie odpędzili w bok! Mumak! Mumak!

Ku zdumieniu, zgrozie, a wreszcie i radości Sama spomiędzy drzew wychynął ogromny zwierz i puścił się pędem ze wzgórza w dół. Wielki, większy niż dom, znacznie większy wydał się hobbitowi; szara ruchoma góra. Strach i podziw, być może, powiększały stwora w oczach Sama, lecz mumak z Haradu był naprawdę olbrzymią bestią; na całym Śródziemiu nie spotyka się nic podobnego. Dziś żyjące jego potomstwo daje ledwie słabe wyobrażenie o wzroście i majestacie przodków. Biegł prosto na kryjówkę hobbitów, w ostatniej chwili zakołysał się i odsunął błyskawicznie, mijając ich ledwie o parę kroków. Ziemia pod nim drżała, nogi miał grube jak drzewa, uszy rozpostarte niby żagle, nos wydłużony na kształt węża prężącego się do skoku, małe czerwone oczka płonące gniewem. Wygięte, podobne do rogów kły były ozdobione złotymi wstęgami, lecz ociekały krwią. Czaprak ze szkarłatu i złota zwisał na boki w strzępach. Ruiny jakby wieży wojennej chwiały mu się na grzbiecie i rozsypywały coraz bardziej, gdy wściekle pędząc przeciskał się między drzewami. Lecz wysoko na karku tkwiła jeszcze żałosna, drobna postać – ciało krzepkiego wojownika, który wśród Swertów uchodził za wielkoluda.

            Olbrzymi zwierz parł przed siebie jak burza, oślepiony gniewem nie zważał na gąszcze ani rozlewiska. Strzały odbijały się bezsilne od jego grubej skóry. Ludzie pierzchali przed nim na wszystkie strony, wielu wszakże dopędził i zmiażdżył wdeptując w ziemię. Wkrótce zniknął hobbitom z oczu, tylko głos trąby i grzmot kroków długo dochodził jeszcze z oddali. Sam nigdy nie dowiedział się, jaki los spotkał potem mumaka, czy uszedł i czas jakiś żył na swobodzie, póki nie zginął z dala od ojczystego kraju lub nie wpadł w jakąś głęboką jamę; czy może w szale rzucił się w wody Wielkiej Rzeki i zatonął.

Sam westchnął głośno.

- Olifant! – powiedział. – A więc olifanty istnieją i jednego z nich widziałem na własne oczy. Co za świat! Ale w domu i tak nikt mi nie uwierzy. No, skończyło się widowisko, teraz się trochę prześpię.

- Śpij, póki można – rzekł Mablung. – Wkrótce kapitan nadejdzie, jeśli wyszedł z bitwy cało. A wtedy pewnie zaraz każe nam stąd ruszać. Bo gdy wieść o zasadzce dotrze do Nieprzyjaciela, niechybnie wyśle za nami pościg. Nie mamy czasu do stracenia.

- Idźcie, skoro musicie – rzekł Sam. – Ale mnie nie potrzebujecie z tego powodu budzić. Całą noc maszerowałem.

Mablung odpowiedział śmiechem.

- Nie myślę, żeby kapitan chciał was tutaj zostawić – rzekł. – Zobaczymy!


 

Rozdział 5

Okno na zachód

 

S

am miał wrażenie, że ledwie zdążył się zdrzemnąć, kiedy już go zbudzono; popołudnie miało się ku końcowi, Faramir nie tylko wrócił, lecz przyprowadził z sobą gromadę ludzi. Wszyscy uczestnicy wyprawy, którzy z niej uszli z życiem, zebrali się na pobliskim zboczu; było ich dwie, a może trzy setki. Rozsiedli się szerokim półokręgiem, a w jego ramionach Faramir siadł na ziemi, Frodo zaś stał przed nim. Wyglądało to prawie jak przesłuchanie jeńca.

            Sam wypełzł z gąszczu paproci, nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi, zajął więc miejsce u końca półkola, tak by wszystko dobrze widzieć i słyszeć. Patrzał i słuchał pilnie, gotów w każdej chwili skoczyć na pomoc swemu panu, gdyby zaszła potrzeba. Widział twarz Faramira, bo rycerz zdjął maskę; miała wyraz surowy i władczy, a w przenikliwym spojrzeniu jarzyło się światło bystrego rozumu. Szare oczy nieufnie wpatrywały się we Froda. Sam prędko zrozumiał, że kapitan nie jest przekonany opowieścią Froda i że wiele szczegółów budzi jego podejrzenia; wypytywał, jaką rolę Frodo grał w drużynie, która wyruszyła z Rivendell, dlaczego rozstał się z Boromirem, dokąd teraz zmierza. Ze szczególną natarczywością wracał wciąż do zagadki Zguby Isildura. Najwyraźniej wyczuł, że Frodo zataja przed nim jakąś niezwykle doniosłą sprawę.

- Przecież właśnie z pojawieniem się niziołków Zguba Isildura miała znów nam zagrozić, tak trzeba wnioskować ze słów przepowiedni – nalegał. – Jeśli więc wy jesteście owymi niziołkami, z pewnością przynieśliście z sobą ową rzecz, choć nie wiem, co to być może, na Radę u Elronda, o której wspominałeś. Tak więc musiał ją Boromir widzieć. Czy zaprzeczasz temu?

Frodo nie odpowiedział.

- A więc tak! – rzekł Faramir. – Z kolei chcę się od ciebie czegoś więcej dowiedzieć. Wszystko bowiem, co dotyczy Boromira, bardzo mnie obchodzi. Stare opowieści mówią, że Isildura zabiła strzała z orkowego łuku. Lecz takich strzał są tysiące, widok jednej z nich nie mógł być poczytany za zapowiedź Losu przez Boromira, księcia Gondoru. Czy tę rzecz masz przy sobie? Powiedziałeś, że jest ukryta. Czy może z własnej woli ją ukrywasz?

- Nie – odparł Frodo – nie moja w tym wola. Ta rzecz nie należy do mnie. Nie należy do nikogo ze śmiertelnych, wielkich czy małych. Gdyby ktokolwiek mógł do niej rościć prawa, to chyba tylko Aragorn, syn Arathorna, którego też wymieniłem jako przywódcę drużyny na drodze z Morii do wodogrzmotów Rauros.

- Dlaczego nie przewodził wam Boromir, książę kraju, który założyli sędziowie Elendila?

- Ponieważ Aragorn wywodzi się w prostej linii od Isildura, syna Elendila. Miecz, który nosi u boku, otrzymał w dziedzictwie po Elendilu.

Szmer zdziwienia obiegł krąg ludzki. Ten i ów głośno wykrzykiwał:

- Miecz Elendila! Miecz Elendila wraca do Minas Tirith! Wielka to nowina.

Lecz twarz Faramira pozostała niewzruszona.

- Może to prawda – rzekł – lecz Aragorn, jeśli przybędzie rzeczywiście do Minas Tirith, będzie musiał tak wysokie roszczenia uzasadnić i poprzeć niezbitymi dowodami. Wyruszyłem z grodu przed sześciu dniami i wiem, że do tego czasu ani on się nie zjawił, ani żaden z twoich towarzyszy.

- Boromir nie wątpił o prawach Aragorna – odrzekł Frodo. – Gdyby Boromir tu był, odpowiedziałby na wszystkie twoje pytania. Przed kilku dniami dotarł do wodogrzmotów Rauros i zamierzał stamtąd prosto iść do waszego grodu; myślę więc, że gdy tam wrócisz, niezadługo zaspokoisz ciekawość. Boromir wie, tak samo jak wszyscy uczestnicy wyprawy, jaką w niej miałem rolę do spełnienia, gdyż wyznaczył mi ją Elrond, dziedzic Imladris, w obecności całej Rady. Powierzono mi obowiązek i on to przywiódł mnie w te strony, lecz nie wolno mi go wyjawić nikomu, prócz członków drużyny. Powiem ci tylko, że kto walczy z Nieprzyjacielem, nie powinien stawiać przeszkód na mojej drodze.

Cokolwiek działo się w sercu Froda, głos jego brzmiał bardzo godnie, i Sam podziwiał swego pana. Faramira wszakże dumny ton nie zaspokoił.

- A więc tak! – rzekł. – Innymi słowy radzisz mi, żebym pilnował własnych spraw i odszedł do domu, tobie zaś pozwolił iść swoją drogą. Boromir, gdy wróci, wyjaśni wszystko. Gdy wróci, powiadasz. Czy byłeś Boromirowi przyjacielem?

Frodowi stanęła żywo w pamięci napaść Boromira i zawahał się na chwilę. Faramir surowo patrzał mu w twarz.

- Boromir był mężnym towarzyszem naszej wyprawy – powiedział wreszcie Frodo. – Tak, byłem mu przyjacielem.

Faramir uśmiechnął się posępnie.

- A więc zmartwiłaby cię wiadomość, że Boromir nie żyje?

- Zmartwiłaby mnie bardzo – rzekł Frodo, lecz nagle czytając w oczach Faramira, zająknął się i powtórzył: - Nie żyje? Czy to znaczy, że Boromir nie żyje? Wiesz, że on nie żyje? Czy też zastawiasz tylko pułapkę ze słów i drwisz ze mnie? A może chcesz mnie kłamstwem usidlić?

- Nawet orka nie usidlałbym kłamstwem – rzekł Faramir. - Jaką śmiercią zginął, tego spodziewamy się dowiedzieć od przyjaciela i towarzysza jego ostatniej drogi.

- Był zdrów i krzepki, gdy się rozstawaliśmy. Wedle moich wiadomości powinien żyć w dobrym zdrowiu. Lecz wiele niebezpieczeństw czyha na świecie.

- Wiele niebezpieczeństw – rzekł Faramir – a zdrada nie jest wśród nich najmniejszym.

Sama, gdy słuchał tej rozmowy, coraz większa ogarniała niecierpliwość i złość. Ostatnie słowo przebrało miarę i nie mogąc już się pohamować Sam skoczył na środek kręgu i podbiegł do pana.

- Z przeproszeniem pańskim, panie Frodo – rzekł – ale za długo już przeciąga się ta gawęda. Ten człowiek nie ma prawa odzywać się do pana tym tonem. Mało to pan wycierpiał dla jego dobra, dla dobra wszystkich Dużych Ludzi, jak i dla innych plemion. A pan, panie kapitanie, niech posłucha! – To mówiąc Sam stanął przed Faramirem z zadartą głową, z rękoma na biodrach, z taką miną, jakby przemawiał do młodocianego hobbita, który ośmielił się odpowiedzieć mu zuchwale na pytanie, dlaczego się kręci po cudzym sadzie. Pomruk oburzenia dał się słyszeć wśród ludzi, lecz niejeden uśmiechnął się, bo widok kapitana siedzącego na ziemi oko w oko z hobbitem, który mocno rozparłszy krótkie nogi kipiał gniewem, był rzeczywiście niecodzienny.

- Niech pan słucha, kapitanie! – rzekł Sam. – Do czego pan zmierza? Skończmy z tym, zanim wszystkie orki z Mordoru na kark nam spadną. Jeżeli pan podejrzewa, że mój pan zabił Boromira i uciekł, to pan ma źle w głowie, ale przynajmniej niech pan mówi otwarcie, co pan myśli. I niech pan otwarcie powie, co pan chce z nami zrobić. Bardzo to smutne, że ludzie, którzy podobno zwalczają Nieprzyjaciela, przeszkadzają innym w przyłożeniu na swój sposób ręki do tej walki i chcą koniecznie wtrącać się w ich sprawy. Tamten pewnie by się ucieszył, gdyby nas tu w tej chwili zobaczył. Pomyślałby, że zyskał nowego sprzymierzeńca.

- Uspokój się! – odparł Faramir, lecz bez gniewu. – Nie zabieraj głosu w obecności swego pana, bo on jest od ciebie mądrzejszy. Od żadnego z was nie potrzebuję przypomnienia o niebezpieczeństwie. Nie mam wiele czasu, lecz nie żałuje go na sprawiedliwe rozpatrzenie trudnej sprawy. Gdybym był tak niecierpliwy jak ty, od razu bym was uśmiercił, bez długich namysłów. Mam bowiem rozkaz nie żywić nikogo, kto po tym kraju włóczy się bez pozwolenia władcy Gondoru. Nie zabijam jednak ani ludzi, ani zwierząt bez potrzeby, a nawet gdy muszę, nie sprawia mi to przyjemności. Nie rzucam też słów na wiatr. Bądź spokojny. Siądź obok swego pana i milcz.

Sam, mocno zaczerwieniony, usiadł ciężko. Faramir zwrócił się znowu do Froda.

- Pytałeś, skąd wiem, że syn Denethora nie żyje. Żałobne wieści mają wiele skrzydeł. „Noc często przynosi złe nowiny”, powiada przysłowie. Boromir był moim bratem.

Cień smutku przemknął przez jego twarz.

- Czy pamiętasz jakiś szczególny znak, który Boromir nosił przy sobie?

Frodo zastanawiał się chwilę, bojąc się nowej pułapki i zadając sobie pytanie, jak się skończy ta rozprawa. Z trudem zdołał obronić Pierścień przed dumną zachłannością Boromira, ale czy oprze się takiej przewadze ludzi zbrojnych i silnych? W głębi serca jednak czuł, że Faramir, chociaż bardzo do brata podobny, jest od niego mniej zarozumiały, może surowszy, lecz także mądrzejszy.

- Pamiętam, że Boromir nosił róg u pasa - rzekł wreszcie.

- Dobrześ to zapamiętał, musiałeś go widzieć rzeczywiście - powiedział Faramir. - Spróbuj przywołać przed oczy pamięci ten wielki róg bawoli, okuty srebrem i zapisany starożytnym pismem. Róg ten przechodził w naszym rodzie z ojca na najstarszego syna od wielu pokoleń. Legenda mówi, że jeśli zagra gdziekolwiek na obszarach dawnego królestwa Gondoru, wzywając w potrzebie na pomoc, głos jego muszą usłyszeć przyjaciele.

Na pięć dni przed wyruszeniem na tę wyprawę, a więc dokładnie co do godziny jedenaście dni temu, usłyszałem głos tego rogu; granie dolatywało od północy, stłumione, jakby echo tylko odbijało je w moich myślach. Obaj z ojcem przyjęliśmy to za zły omen, tym bardziej że Boromir ani razu nie dał znaku życia, odkąd opuścił dom, a straże nie spostrzegły go nigdzie, gdy przekraczał granice. W trzy dni później zdarzyło mi się coś jeszcze dziwniejszego. Późnym wieczorem, w szarej pomroce przy księżycowym nowiu, siedziałem nad Anduiną patrząc w jej wiecznie toczący się naprzód nurt; trzciny szeleściły smutno. Zawsze nocą strażujemy pod Osgiliath nad rzeką, bo nieprzyjaciel opanował częściowo drugi brzeg i często stamtąd śle napaści, by łupić nowe ziemie. Lecz owego dnia o północy świat cały spał wśród ciszy. I wtedy zobaczyłem, a przynajmniej wydało mi się, że zobaczyłem, małą, połyskującą szarą łódkę dziwacznego kształtu, z wysoko wzniesioną rufą; spływała z nurtem, u wioseł ani u steru nie było w niej nikogo. Zdjął mnie lęk, bo otaczało ją blade światło. Zszedłem ze skarpy na sam brzeg, a potem do wody, bo ta łódź ciągnęła mnie nieodparcie. Zbliżyła się, wolniuteńko przesunęła się koło mnie tak blisko, że mogłem ją ręką dosięgnąć, lecz nie śmiałem dotknąć burty. Zanurzała się głęboko, jakby bardzo obciążona, i wydało mi się, że jest niemal pełna przeźroczej wody, od której bije blask, w tej wodzie zaś spoczywa uśpiony rycerz.

Na kolanach jego leżał złamany miecz. Ciało okryte było mnóstwem ran. To był Boromir, mój brat, martwy. Poznałem zbroję i miecz, poznałem jego kochaną twarz. Brakowało tylko rogu; jedna rzecz w jego stroju zdała mi się obca: piękny pas, jakby spleciony ze złotych liści. „Boromirze! - zawołałem. - Gdzie zgubiłeś róg? Dokąd płyniesz? O, Boromirze!” Lecz on już zniknął. Łódź porwana prądem oddalała się świecąc w ciemnościach. Był to jak gdyby sen, ale nie sen, bom się po nim nie zbudził. I nie wątpię, że brat mój umarł i popłynął z biegiem rzeki na morze.

- Niestety! - powiedział Frodo. - Musiał to być naprawdę Boromir, opis się zgadza. Złoty pas dostał w Lorien od pani Galadrieli. Ona bowiem przyodziała nas w szare płaszcze, które widzisz. Klamra przy nich także jest roboty elfów.

Pokazał zielonosrebrny liść spinający mu płaszcz pod szyją. Faramir obejrzał klejnot z bliska.

- Piękne! - rzekł. - Tak, to robota tych samych mistrzów. A więc przechodziliście przez Lorien? Z dawnych lat nazywaliśmy tę krainę Laurelindorenan, od wieków wszakże ludzie nic już o niej nie wiedzą - dodał łagodniej, patrząc na Froda z nowym podziwem w oczach. - Zaczynam rozumieć różne rzeczy, które w tobie zdawały mi się niepojęte. Czy zechcesz opowiedzieć coś więcej? Gorzka bowiem jest dla mnie myśl, że Boromir zginął tak blisko granic swego ojczystego kraju.

- Niemal wszystko, co mogłem, już ci opowiedziałem - odparł Frodo. - Lecz twoja opowieść przejęła mnie trwogą. Myślę, że była to zjawa tylko, cień złego losu, który czai się w przyszłości lub już się dopełnił. A może nawet kłamstwo, podsunięte czarami Nieprzyjaciela. Na Martwych Bagnach widziałem w rozlewiskach pod wodą twarze szlachetnych rycerzy z dawnych czasów, lecz to także było może złudzenie, które tamten swoją złowieszczą sztuką wywołał.

- Nie - rzekł Faramir. - Zjawy, które tamten zsyła, napełniają serca wstrętem, lecz moje serce wezbrało żalem i litością.

- Jakże jednak mogło się to zdarzyć prawdziwie? - spytał Frodo. - Zalana łódź nie przebyłaby kamiennych progów poniżej Tolbrandiru. Boromir zresztą zamierzał iść do domu przeprawiając się przez Rzekę Entów, a potem stepami Rohanu. Czyż łódź mogłaby spłynąć przez spienione, olbrzymie wodospady, nie zatonąć w kipieli u ich stóp, tym bardziej że, jak powiadasz, była pełna wody?

- Nie wiem - odparł Faramir. - Skąd pochodziła łódź?

- Z Lorien - przyznał Frodo. - W trzech takich łodziach spłynęliśmy Anduiną aż po wodogrzmoty. Łodzie również były przez elfy budowane.

- Przeszedłeś przez Ukryty Kraj - powiedział Faramir - ale zdaje się, żeś niewiele pojął z jego czarów. Ludzie, którzy mają do czynienia z Mistrzynią Magii mieszkającą z Złotym Lesie, wiedzą, że czeka ich mnóstwo dziwnych zdarzeń. Niebezpiecznie jest dla śmiertelnego człowieka wychodzić poza granice podsłonecznego świata, dawnymi laty mało kto wracał stamtąd nieodmieniony, jak u nas mówią... Boromirze! Boromirze! - krzyknął nagle. - Cóż rzekła ci piękna pani, nad którą śmierć nie ma władzy? Co ci przepowiedziała? Co zbudziła w twoim sercu? Czemuż zabłądziłeś do Laurelindorenan zamiast prostą, własną drogą pocwałować konno przez step Rohanu i stanąć o poranku w progu rodzinnego domu?

Znów zwracając się do Froda mówił łagodnym już teraz głosem:

- Myślę, że na te pytania mógłbyś mi odpowiedzieć, Frodo, synu Droga. Może jednak nie teraz i nie tutaj. Żebyś nie sądził, że wszystko, co ci mówiłem, było przywidzeniem, wiedz, że róg Boromira w końcu wrócił do kraju, a to już dowód, który można wziąć w rękę. Róg wrócił, lecz pęknięty na pół, jakby rozrąbany toporem czy mieczem. Dwie jego części osobno wyrzuciła woda na brzeg; jedną znaleziono w sitowiu, gdzie kryli się na czatach żołnierze Gondoru, na północnej granicy, poniżej ujścia Rzeki Entów. Drugą dostrzegł płynącą na fali jeden z naszych wartowników strzegących rzeki. najdziwniejszymi sposobami zbrodnia zawsze na jaw wychodzi. Teraz strzaskany róg, dziedzictwo pierworodnego syna, leży na kolanach Denethora, który w swojej stolicy czeka dalszych wieści. Czy o tym strzaskanym rogu nic mi nie możesz powiedzieć?

- Od ciebie dopiero usłyszałem, że został strzaskany - odparł Frodo. - Jeśli wszakże nie mylisz się w rachunku, słyszałeś głos rogu tego samego właśnie dnia, w którym rozłączyliśmy się, w którym ja z Samem opuściłem drużynę. Toteż grozą przejmuje mnie twoja opowieść, skoro bowiem Boromir znalazł się wówczas w niebezpieczeństwie i poległ, lękam się, że zginęli wszyscy moi towarzysze. A byli to moi bliscy krewni i przyjaciele. Czy teraz zgodzisz się zaniechać podejrzeń i zwolnisz mnie, abym mógł odejść swoją drogą? Jestem zmęczony, zbolały, wylękły. Mam jednak do spełnienia zadanie; może nie zdołam go wykonać, muszę jednak przynajmniej spróbować, zanim także zginę. Tym bardziej powinienem się spieszyć, jeżeli z całej drużyny tylko my dwaj, hobbici, pozostaliśmy żywi. Wracaj do swego kraju, dzielny kapitanie Gondoru, broń swego grodu, a mnie pozwól odejść tam, gdzie los wzywa.

- Ja nie znalazłem pociechy w rozmowie z tobą - rzekł Faramir - ty jednak wyciągasz z niej wnioski znacznie gorsze, niżby należało. Któż bowiem złożył Boromira w łodzi? Nie myślę, żeby przyszły oddać mu tę ostatnią posługę elfy z Lorien, na pewno też nie zrobili tego orkowie ani słudzy Tamtego. A więc musiał wyjść z życiem ktoś z twojej drużyny.

Cokolwiek wszakże stało się tam, na naszym północnym pograniczu, nie żywię już podejrzeń co do twojej roli, mój Frodo. Gorzkie doświadczenie nauczyło mnie sądzić sprawiedliwie ludzi z ich słów i z twarzy; myślę, że na niziołkach także umiem się poznać. Co prawda - dodał z uśmiechem - jest w tobie coś niesamowitego, Frodo, coś z elfa. Lecz z tej naszej rozmowy więcej wynikło, niż się spodziewałem. Powinienem was teraz zabrać z sobą do Minas Tirith, abyście złożyli zeznania Denethorowi; jeżeli to, co dzisiaj postanowię, wyjdzie na zgubę mego kraju, narażę też własne życie. Nie chcę więc rozstrzygać pochopnie, co dalej robić. Stąd wszakże trzeba ruszać nie zwlekając.

Zerwał się i wydał rozkazy. Żołnierze natychmiast rozdzielili się na małe grupki i zaczęli się rozpraszać różnymi drogami, znikając szybko w cieniu skał i drzew. Wkrótce zostali tylko Mablung i Damrod.

- Wy pójdziecie ze mną i z moją przyboczną strażą - rzekł Faramir do Froda i Sama. - Gościńcem południowym i tak nie moglibyście iść, jeśli nawet tamtędy prowadzi wasza droga. Przez kilka najbliższych dni byłoby to zbyt niebezpieczne, po naszej dzisiejszej zasadzce Nieprzyjaciel strzec będzie tego szlaku ze zdwojoną czujnością. Zresztą nie zaszlibyście dziś daleko, jesteście bardzo zmęczeni. My również. Zdążamy do kryjówki, którą mamy o niespełna dziesięć mil stąd. Orkowie i szpiedzy Nieprzyjaciela nic jak dotąd o niej nie wiedzą, a gdyby ją nawet odkryli, moglibyśmy bronić się tam długo przeciw wielkiej sile. Prześpimy się, odpoczniemy wszyscy, wy razem z nami. Jutro rano rozsądzę, co powinienem uczynić dal swojego i waszego dobra.

Frodo nie miał wyboru, musiał zgodzić się na to zaproszenie, które było właściwie rozkazem. Co prawda na razie nic lepszego nie mógłby zrobić, bo po wypadzie wojowników Gondoru droga przez Ithilien groziła większym niż kiedykolwiek niebezpieczeństwem.

            Ruszyli niezwłocznie, Mablung i Damrod szli pierwsi, a hobbici z Faramirem za nimi. Okrążywszy jezioro od tej strony, po której poprzednio wędrowcy kąpali się i czerpali wodę, przeprawili się przez strumień, wspięli na wydłużony stok i zagłębili w zielony cień lasu, opadającego ku zachodowi. Pospieszając o tyle, o ile hobbici mogli ludziom nadążyć, rozmawiali ściszonym głosem.

- Przerwałem dziś z wami rozprawę - rzekł Faramir - nie tylko dlatego, że czas nagli, jak słusznie Sam Gamgee przypomniał, lecz również dlatego, że zbliżyliśmy się do sedna spraw, których nie trzeba roztrząsać otwarcie w obecności zbyt wielu świadków. Z tego właśnie powodu zwróciłem rozmowę na inne tory i mówiłem o moim bracie zamiast wypytywać o Zgubę Isildura. Nie byłeś ze mną całkiem szczery, Frodo!

- Nie powiedziałem kłamstwa, a prawdy wyjawiłem tyle, ile mi było wolno - odparł Frodo.

- Nie mam ci tego za złe - rzekł Faramir. - W najtrudniejszym momencie znajdowałeś słowa zręczne i rozumne, jak mi się wydaje. Lecz dowiedziałem się z nich lub domyśliłem więcej, niż pozornie mówiły. Nie było przyjaźni między tobą a Boromirem, a w każdym razie nie rozstaliście się jak przyjaciele. I ty, i Sam Gamgee taicie jakąś urazę. Kochałem mojego brata serdecznie i rad bym pomścić jego śmierć, lecz znałem go dobrze. Zguba Isildura... Jestem pewny, że Zguba Isildura stała się kością niezgody i przyczyną sporów w waszej drużynie. Cenne to dziedzictwo, a takie rzeczy często maca zgodę między sprzymierzeńcami; pouczają nas o tym stare opowieści. Czy trafiłem w sedno?

- Blisko – odparł Frodo – lecz jeszcze nie w sedno. W drużynie do sporów nie doszło, była jedynie rozterka, bo nie wiedzieliśmy, jaką dalszą drogę obrać z Emyn Muil. Cokolwiek się wówczas stało, pamiętajmy przestrogę starych opowieści i nie rzucajmy zbyt pochopnie słów, gdy chodzi o sprawy takie, jak dziedzictwo.

- A więc zgadłem! Z samym tylko Boromirem miałeś kłopoty. Brat mój chciał pewnie, żebyś ów przedmiot zaniósł do Minas Tirith. Niestety. Przewrotny los pieczęcią tajemnicy zamyka usta tego właśnie, kto ostatni rozmawiał z Boromirem, i każe mu ukryć przede mną wiadomość najbardziej upragnioną: co działo się w sercu i myślach mego brata w przedśmiertnej godzinie. Nawet jeśli Boromir zbłądził, jestem przeświadczony, że umarł dobrą śmiercią, spełniając jakiś szlachetny czyn. Twarz bowiem miał piękniejszą niż za życia.

Wybacz mi, Frodo, że zrazu tak nalegałem, byś mówił mi, co wiesz o Zgubie Isildura. Nieroztropnie zrobiłem, nie było to miejsce ani pora stosowna. Nie miałem czasu zastanowić się spokojnie. Stoczyliśmy srogą bitwę, o niczym innym nie mogłem przez dzień cały myśleć. Lecz już podczas rozmowy z tobą, gdy wyczułem, że zbliżam się do sedna sprawy, umyślnie od niego odbiegłem. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że wśród rządzących naszym krajem przechowało się wiele ze starodawnej tajemnej wiedzy, o której poza naszymi granicami nikt nie ma pojęcia. Nasz ród nie wywodzi się od Elendila, jakkolwiek w żyłach naszych płynie krew numenorejska. Przodkiem naszym był Mardil, godny namiestnik, który rządził w zastępstwie króla, gdy ten wyruszał na wojnę. Mardil piastował władzę w imieniu Earnura, który nie wrócił nigdy z wyprawy i nie zostawił potomstwa, tak że na nim wygasła linia Anariona. Odtąd, to znaczy od wielu już pokoleń ludzkich, po dziś dzień państwem naszym rządzą namiestnicy.

Pamiętam, jak w dzieciństwie, gdy obaj uczyliśmy się historii naszego rodu i kraju, Boromir zżymał się gniewnie, że nasz ojciec nie jest królem. „Ile wieków trzeba czekać, żeby namiestnik mógł zostać królem, jeśli król nie wraca?” – spytał. „W innych krajach królowie są mniej dostojni, wystarczyłoby pewnie kilka lat – odpowiedział mu ojciec. – W Gondorze i dziesięciu tysiącleci byłoby mało”. Biedny Boromir. Przyznaj, że to wspomnienie z jego chłopięcych lat mówi o nim wiele.

- Tak – rzekł Frodo. – Mimo to zawsze odnosił się z należną czcią do Aragorna.

- Nie wątpię – powiedział Faramir. – Jeśli przekonano go, jak mówiłeś, o słuszności praw Aragorna, musiał go czcić głęboko. Lecz nie doszło do najcięższej próby. Nie wkroczyli razem do Minas Tirith ani też nie współzawodniczyli z sobą w boju na czele wojsk Gondoru... Znów jednak odbiegam od rzeczy. Otóż w rodzie Denethora z dawnej tradycji wiemy dużo o tajemnej starożytnej wiedzy, a ponadto w skarbcu przechowujemy księgi, tablice, zżółkłe pergaminy, a także kamienie, ba, nawet srebrne i złote liście pokryte napisami w różnych językach, znakami różnych alfabetów. Są wśród nich takie, których nikt dziś odczytać nie potrafi, reszta zaś dostępna jest dla nielicznych tylko uczonych. Mnie uczono tej sztuki, lecz jedynie część starych dokumentów zdołam odcyfrować. Właśnie te zgromadzone u nas pamiątki zwabiły do Gondoru Szarego Pielgrzyma. Pierwszy raz zobaczyłem go, gdy byłem małym chłopcem, potem dwa czy może trzy razy gościł u nas znowu.

- Szary Pielgrzym? – spytał Frodo. – Czy miał jakieś imię?

- Na modłę elfów nazywaliśmy go Mithrandirem – odparł Faramir – i to mu się podobało. „Wiele mam różnych imion w wielu różnych krajach – mówił. – Mithrandir dla elfów, Tharkun dla krasnoludów; Olorinem zwano mnie za niepamiętnych czasów mojej młodości na dalekim zachodzie; Inkanusem – na południu, Gandalfem – na północy. Na wschód zaś nie zapuszczałem się nigdy”.

- Gandalf! – rzekł Frodo. – Tak też myślałem. Gandalf Szary, ukochany doradca, przewodnik wyprawy, zginął w Morii.

- Mithrandir zginął? – zakrzyknął Faramir. – Zły los, jak widzę, prześladował waszą drużynę. Uwierzyć trudno, że mędrzec tak wielkiej wiedzy i potęgi – bo niezwykłych rzeczy dokazywał w naszym kraju – mógł zginąć! Z nim razem zabraknie światu znajomości wielu tajemnic. Czy jesteś pewny, że Mithrandir zginął? Może tylko porzucił was odchodząc swoją własną drogą?

- Niestety! – odparł Frodo. – Widziałem, jak runął w otchłań.

- Straszliwą i groźną historię masz, jak widzę, do opowiedzenia – rzekł Faramir – lepiej wszakże nie mówić o tym przed nocą. Teraz dopiero zrozumiałem, że Mithrandir był nie tylko mistrzem tajemnej wiedzy, lecz również przywódcą, który kierował wielkimi dziełami naszych czasów. Gdyby przebywał w naszym kraju, gdy biedziliśmy się nad zagadką snu, który nas nawiedził, wyjaśniłby nam z pewnością wszystko i nie musielibyśmy wyprawiać Boromira z poselstwem. Może jednak Mithrandir nic by nam nie powiedział, bo podróż była sądzona Boromirowi. Mithrandir nigdy nie odsłaniał przed nami tajemnic przyszłości ani nie zwierzał się ze swoich planów. Nie wiem, jakim sposobem uzyskał od Denethora wstęp do naszego skarbca; coś niecoś skorzystałem z jego pouczeń, chociaż rzadko mi ich chciał udzielać. Bardzo był zajęty badaniem dokumentów i wypytywał nas przede wszystkim o Wielką Bitwę, stoczoną na polach Dagorladu w czasach, gdy powstało królestwo Gondoru, a Tamten, którego imienia nie wymawiamy, strącony został ze swego tronu. Bardzo był ciekawy historii o Isildurze, lecz o tym niewiele mogliśmy mu powiedzieć; nic pewnego nie wiadomo o jego śmierci. – Faramir zniżył głos do szeptu. – Czegoś jednak dowiedziałem się lub domyśliłem, a strzegłem pilnie sekretu tego odkrycia: Isildur zabrał jakiś przedmiot, zanim opuścił Gondor, by nigdy już nie ukazać się wśród śmiertelnych ludzi. Myślę, że to jest właśnie odpowiedź na pytania Mithrandira. Lecz wówczas zdawało mi się, że to sprawa ważna jedynie dla badaczy starej tajemnej wiedzy. Nawet wtedy, gdy roztrząsaliśmy zagadkę słów zasłyszanych we śnie, nie przyszło mi do głowy, że chodzi o Zgubę Isildura. Wedle bowiem jedynej legendy, którą znaliśmy, Isildur zginął od strzały orka, a Mithrandir nic więcej o tym mi nie powiedział. Wciąż jeszcze nie odgadłem, co to naprawdę jest, lecz musi to być dziedzictwo związane z wielką władzą i z wielkim niebezpieczeństwem. Może jakaś straszliwa broń wynaleziona przez Władcę Ciemności. Jeśli to jest coś, co daje przewagę w boju, łatwo zrozumieć, że Boromir, dumny i nieustraszony, popędliwy, spragniony zwycięstwa dla Minas Tirith – a także wraz z chwałą ojczyzny własnej chwały – mógł tej rzeczy pożądać i że go ona kusiła. Nieszczęsny dzień, gdy wyruszył w swą podróż. Wybór ojca padłby z pewnością na mnie, lecz Boromir sam się ofiarował, przypominając, że jest starszy i dzielniejszy, co zresztą prawda, i nie chciał ustąpić.

Lecz teraz możesz się wyzbyć lęku. Ja tej rzeczy nie wezmę, nie schyliłbym się po nią, gdyby leżała na gościńcu. Nawet gdyby Minas Tirith chwiała się w posadach i gdybym ja tylko mógł ją uratować używając oręża Czarnego Władcy dla jej dobra i ku własnej sławie. Nie, nie pragnę takich tryumfów, wiedz o tym, Frodo, synu Droga.

- Nie pragnęła ich również Rada – rzekł Frodo – i nie pragnę ja. Wolałbym nic nie mieć wspólnego z takimi sprawami.

- Co do mnie - powiedział Faramir - pragnąłbym tylko ujrzeć znów Białe Drzewo, kwitnące na dziedzińcu królewskim, powrót Srebrnej Korony i Minas Tirith zażywającą pokoju; chciałbym, żeby Minas Anor jak ongi jaśniała światłem, smukła i piękna, jak królowa wśród innych królowych; nie chciałbym, żeby była panią mnóstwa niewolników, nawet gdyby była łagodną panią dobrowolnych niewolników. Wojna jest nieuchronna, skoro trzeba bronić życia przed niszczycielem, który wszystkich nas by pożarł; ale nie kocham lśniącego miecza za ostrość jego stali, nie kocham strzały za jej chyżość ani żołnierza za wojenną sławę. Kocham tylko to, czego bronią miecze, strzały i żołnierze: kraj ludzi z Numenoru. I chcę, żeby go kochano za jego przeszłość, za starożytność, za piękno i za dzisiejszą mądrość. Nie chcę, żeby się go lękano, chyba tak tylko, jak lękają się ludzie czcigodnego, rozumnego starca.

Nie bój się mnie. Nie żądam, byś mi więcej wyjawił. Nie proszę nawet, żebyś mi powiedział, czy teraz zbliżyłem się do sedna sprawy. Jeśli wszakże zaufasz mi, może będę mógł służyć ci radą w trudnym zadaniu, które stoi przed tobą, nie pytając, na czym ono polega; kto wie, może nawet mógłbym ci pomóc.

Frodo nie odpowiedział. Omal nie uległ tęsknocie do pomocy i rady, miał ochotę wyznać wszystko temu poważnemu młodzieńcowi, którego słowa zdawały się mądre i szlachetne. Coś jednak wstrzymało go w ostatniej chwili. Na sercu ciążyło mu brzemię trwogi i troski. Jeżeli z dziewięciu pieszych wędrowców tylko on i Sam pozostali na świecie - jak można było się obawiać - nikt prócz niego nie znał w pełni tajemnicy jego posłannictwa. Lepiej zawinić niesłuszną podejrzliwością niż pochopnymi słowy. Wspomnienie Boromira i okropnej przemiany, której uległ rycerz pod wpływem uroku Pierścienia, ożyło w pamięci Froda, gdy patrzał na Faramira i słuchał jego głosu, bo Faramir, chociaż tak bardzo różnił się od brata, był przecież do niego jak brat podobny.

            Szli przez długą chwilę w milczeniu wśród szarych i zielonych cieni u stóp starych drzew, przemykając bez szelestu między pniami; nad ich głowami świergotało mnóstwo ptaków, słońce złociło wypolerowany strop ciemnych liści w wiecznie zielonych lasach Ithilien.

            Sam nie brał udziału w rozmowie, chociaż przysłuchiwał jej się, nadstawiając jednocześnie swoich czujnych hobbickich uszu na łagodne głosy leśnej krainy. Zauważył, że między Faramirem a Frodem nie padło ani razu imię Golluma. Sam był z tego rad, ale czuł, że łudziłby się próżną nadzieją, gdyby myślał, że nigdy więcej o Gollumie nie usłyszy. Wkrótce też zorientował się, że jakkolwiek wędrują sami z Faramirem, w pobliżu jest mnóstwo ludzi, nie mówiąc już o Damrodzie i Mablungu, którzy to wynurzali się, to znikali w cieniu przed nimi; po obu stronach lasem przemykali się żołnierze, wszyscy dążąc spiesznie tajnymi ścieżkami do jakiegoś wytkniętego wspólnego celu.

            W pewnej chwili obejrzał się nagle, jakby na karku poczuł ukłucie szpiegującego spojrzenia, i wydało mu się, że dostrzegł drobną, ciemną sylwetkę przyczajoną za pniem drzewa. Otworzył usta, żeby powiedzieć o tym Frodowi, ale rozmyślił się mówiąc sobie: „Nie jestem pewny, czy mi się nie przywidziało. Po co przypominać o starym łajdaku, jeżeli pan Frodo i Faramir wolą o nim nie pamiętać? Szkoda, że ja nie mogę także zapomnieć”.

            Wreszcie las dokoła zrzedł, a teren zaczął coraz stromiej opadać. Skręcili w prawo i po kilku krokach znaleźli się nad małym strumieniem płynącym w wąskim jarze. Był to ten sam strumień, który daleko w górze wypływał z kolistego jeziora; tu nabrał rozpędu i bystrym nurtem rwał przez kamienne, głęboko wcięte łożysko, nad którym rozpościerały cienie skalne dęby i ciemne krzewy bukszpanu. Patrząc ku zachodowi wędrowcy widzieli w świetlistych oparach ciągnącą się w dole nizinę i rozległe łąki, a w wielkiej dali błyszczącą w ostatnich promieniach słońca szeroką wstęgę Anduiny.

- Teraz, niestety, muszę uchybić grzeczności - rzekł Faramir. - Mam jednak nadzieję, że wybaczycie to człowiekowi, który dotychczas wbrew rozkazom okazał wam tyle względów, że ani głów wam nie uciął, ani nie spętał was jako jeńców. Nie wolno bowiem nikomu, nawet Rohirrimom, walczącym u naszego boku, wstąpić na ścieżkę, którą odtąd pójdziemy, z nie zawiązanymi oczyma. Muszę wam dać przepaski na oczy.

- Twoja wola - odparł Frodo. - Nawet elfy tak postępują niekiedy; z zawiązanymi oczyma przeprowadzono nas przez granicę pięknego Lothlorien. Krasnolud Gimli bardzo się burzył, ale hobbici znieśli to cierpliwie.

- Ja prowadzę was do mniej pięknego schronienia - rzekł Faramir - lecz rad jestem, że się zgadzacie po dobroci, bo przykro byłoby zadawać wam gwałt.

Zawołał z cicha, natychmiast spośród drzew wysunęli się Damrod i Mablung podbiegając do kapitana.

- Zawiążcie gościom naszym oczy - powiedział Faramir. - Szczelnie, ale tak, by im przepaska nie dokuczała. Rąk nie trzeba im pętać. Dadzą słowo, że nie będą się starali nic podpatrzyć. Mógłbym im zaufać, że nie otworzą oczu nawet bez opaski, ale oczy same mrugają, kiedy noga się potyka. Prowadźcie ich ostrożnie, żeby nie ucierpieli w drodze.

Strażnicy zawiązali hobbitom oczy zielonymi chustkami i nasunęli im kaptury na twarze. Potem Mablung wziął jednego, a Damrod drugiego pod rękę i ruszyli naprzód. O ostatniej mili wędrówki Sam i Frodo wiedzieli więc tylko tyle, ile odgadli po omacku. Wkrótce zauważyli, że ścieżka ostro opada w dół; po jakimś czasie tak się zwężała, że trzeba było posuwać się gęsiego, strażnicy więc kierowali krokami jeńców idąc za nimi i trzymając ręce na ich ramionach. Niekiedy w najtrudniejszych miejscach podnosili hobbitów w powietrze, by po chwili znów postawić na ziemi. szum wody wciąż dochodził od prawej strony, coraz bliższy i głośniejszy. W końcu pochód się zatrzymał. Mablung i Damrod obrócili hobbitów kilka razy w kółko, wskutek czego jeńcy stracili całkowicie orientację. Potem jeszcze wspinali się nieco ku górze; owiał ich chłód, a szum potoku przycichł. Znowu strażnicy chwycili ich w ramiona i nieśli po schodach długo, długo, w dół, a następnie wzięli ostry zakręt. Nagle usłyszeli plusk i szum, bardzo głośny i bliski. Mieli wrażenie, ze woda otacza ich zewsząd, na dłoniach i policzkach czuli drobniutkie krople deszczu. Znowu postawiono ich na ziemi. Chwilę stali oszołomieni, trochę wystraszeni, nie mając pojęcia, gdzie się znajdują. Nikt się nie odzywał. Wtem głos Faramira zabrzmiał tuż za nimi.

- Zdjąć opaski! - rozkazał.

Strażnicy rozsupłali zielone chusty i odsunęli im z twarzy kaptury. Hobbici olśnieni aż zachłysnęli się z podziwu.

            Stali na mokrych, wypolerowanych kamieniach jak gdyby w progu wyciosanej w skale bramy, której czarny otwór ział za ich plecami. Przed nimi zwisała przeźrocza zasłona wody, tak blisko, że Frodo mógł jej dosięgnąć ręką. Brama otwierała się ku zachodowi. Poziome promienie zachodzącego słońca padały na wodną kurtynę i czerwone światło rozszczepiało się w kroplach na migotliwe tęczowe kolory. Hobbitom zdawało się, ze stoją w oknie zaczarowanej wieży elfów przed zasłoną usnutą z drogocennych klejnotów, ze srebra, złota, rubinów, szafirów i ametystów, żarzącą się zimnym ogniem.

- Szczęśliwym przypadkiem zdążyliśmy na tę porę, by pięknym widokiem nagrodzić waszą cierpliwość - rzekł Faramir. - To jest Okno Zachodzącego Słońca, Henneth Annun, najpiękniejszy wodospad Ithilien, krainy tysiąca źródeł. Mało kto spośród cudzoziemców oglądał ten cud. Żaden pałac królewski nie może się z nim równać. Wejdźcie.

Ledwie skończył mówić, gdy słońce się skryło, ogień zgasł w strumieniach wody. Hobbici odwrócili się i przeszli pod niskim, groźnym łukiem bramy. Znaleźli się w komorze skalnej, rozległej, topornie wyciosanej pod nierównym, nawisłym stropem. Kilka pochodni rozjaśniało mętnym światłem połyskliwe ściany. Było tu już mnóstwo ludzi, a wciąż nowi przybywali po dwóch, po trzech zza wąskich drzwiczek widocznych w jednej ze ścian. Gdy wzrok ich oswoił się z ciemnością, hobbici stwierdzili, że pieczara jest większa, niż im się zrazu wydało, i że pełno w niej oręża, a także zapasów.

- Oto nasz schron – rzekł Faramir. – Nie ma tu wielkich wygód, lecz noc można spędzić bezpiecznie, jest sucho i nie brak jadła, chociaż ognia nie rozpalimy. Niegdyś woda płynęła tymi lochami i wydostawała się przez bramę, lecz nasi sprawni robotnicy zmienili jej bieg przed wiekami, ujmując nurt u źródeł, kierując wąwozem i z dwakroć większej wysokości spuszczając wodospadem ku nowemu łożysku. Potem uszczelnili wszystkie drogi wiodące do tej groty tak, że ani woda, ani żaden nieprzyjaciel wtargnąć tu nie może. Zostały dwa tylko wyjścia: przez korytarz, którym was przeprowadziliśmy, i przez okno zasłonięte wodną kurtyną, ale pod nim w głębokiej niecce pełnej wody jeżą się ostre jak noże skałki. Odpocznijcie chwilę, zanim przygotują nam wieczerzę.

Odprowadzono hobbitów w zaciszny kąt i wskazano niskie łóżko, na którym mogli odpocząć. Ludzie tymczasem sprawnie i szybko krzątali się po pieczarze. Spod ścian wysunięto lekkie stoły na kozłach i nakryto je do posiłku. Zastawa była skromna, przeważnie nieozdobna, lecz porządna i starannie wykonana: okrągłe półmiski, kubli i talerze z polewanej brunatnej gliny lub wytoczone z bukszpanowego drzewa, gładkie i czyste. Tu i ówdzie błyszczał puchar lub miska z lśniącego brązu, a przed miejscem kapitana, pośrodku głównego stołu, kielich ze srebra. Faramir przechadzał się między wojownikami, każdego nowego przybysza wypytując ściszonym głosem. Wracali ci, którzy ścigali rozproszonych przeciwników, na końcu zaś zjawili się zwiadowcy, pozostawieni do ostatka na straży przy drodze. Wszystkich południowców wytropiono, lecz nikt nie odnalazł mumaka, czyli olifanta, i nie wiedziano, co się z nim stało. Nie zauważono też żadnych ruchów nieprzyjacielskich, nawet szpiegów w okolicy nie było widać.

- Nic nie widziałeś ani nie słyszałeś, Anbornie? – spytał Faramir ostatniego wchodzącego do pieczary żołnierza.

- Nie, kapitanie – odparł. – W każdym razie nie wypatrzyłem ani jednego orka. Lecz widziałem lub zdawało mi się, że widzę, jakieś dziwaczne stworzenie. Zdarzyło się to o szarej godzinie, kiedy wszystko wydaje się oczom większe, niż jest naprawdę. Możliwe, że była to po prostu wiewiórka.

Na te słowa żołnierza Sam nadstawił uszu.

- Jeżeli wiewiórka, to czarna i bez ogona – ciągnął dalej Anborn. – Mignęło mi coś niby cień przy samej ziemi, skryło się za pniem drzewa, gdy podszedłem bliżej, i pomknęło między gałęzie w górę tak zwinnie jak wiewiórka. Nie pozwalasz nam zabijać bez potrzeby zwierząt leśnych, więc nie użyłem łuku. Zresztą w zmroku strzał byłby niepewny, tym bardziej że stworzenie to w okamgnieniu skryło się wśród liści. Stałem jednak dość długo pod drzewem, bo rzecz wydała mi się dziwna, wreszcie odszedłem. Kiedy się odwróciłem, miałem wrażenie, że z drzewa dochodzi jakby syk. Może to była duża wiewiórka. Może w cieniu Nienazwanego jakieś zwierzaki z Mrocznej Puszczy zakradły się do naszych lasów. Tam podobno żyją wielkie, czarne wiewiórki.

- Może – powiedział Faramir – ale zły byłby to omen, gdybyś trafnie odgadł. Nie chcemy zbiegów z Mrocznej Puszczy w Ithilien.

Samowi wydało się, że mówiąc to Faramir z ukosa spojrzał w stronę hobbitów. Żaden z nich jednak nie odezwał się; obaj leżeli jakiś czas na wznak patrząc na płonące łuczywa i na krzątających się i porozumiewających szeptem ludzi. W pewnej chwili Frodo nagle zasnął.

            Sam w rozterce mówił sobie w duchu: „Może to człowiek uczciwy, a może nie. Piękne słowa kryją czasem niepiękne serce”. Ziewnął. „Tydzień mógłbym przespać i jeszcze nie miałbym dość. Czy zda się na coś czuwanie? Ja jeden, a tych dużych ludzi cała gromada. Pewnie, że nie dałbym rady. Mimo to, Samie Gamgee, będziesz czuwał, nie wolno ci usnąć”. Udało mu się odpędzić sen. W bramie pieczary światło przygasło, szara zasłona wody zmętniała i znikła w mroku. Tylko szum wodospadu trwał niezmienny, monotonny, rankiem taki sam jak wieczorem czy nocą. Szemrał mile i namawiał do snu. Sam wetknął kułaki do oczu, żeby się nie zamknęły. Zapalono więcej pochodni. Przytoczono beczkę wina spod wodospadu, niektórzy myli ręce. Faramirowi przyniesiono mosiężną miednicę i biały ręcznik.

- Zbudźcie gości – rozkazał – i dajcie im także wodę, niech się umyją. Czas siąść do stołu.

Frodo siadł na posłaniu, przeciągnął się i ziewnął. Sam, nie przyzwyczajony, żeby mu usługiwano, ze zdumieniem spojrzał na rosłego żołnierza, który pochyliwszy się w ukłonie trzymał przed nim miednicę.

- Proszę, niech pan to postawi na ziemi – rzekł hobbit. – Będzie nam obu wygodniej.

Ku zdumieniu i wesołości ludzi zanurzył głowę w zimnej wodzie, zlał nią kark i uszy.

- Czy w waszym kraju jest taki zwyczaj, żeby przed wieczerzą myć głowy? – spytał żołnierz usługujący hobbitom.

- Nie, robimy to raczej przed pierwszym śniadaniem – odparł Sam. – Ale niewyspanego zimna woda rzeźwi jak deszcz zwiędłą sałatę. No, teraz mam nadzieję nie zasnąć, nim się najem.

Usadowiono ich obok Faramira, na okrytych skórami baryłkach, znacznie wyższych niż ławy dla ludzi, tak że hobbici w sam raz wygodnie sięgali do stołu. Kapitan i wszyscy wojownicy przed zabraniem się do jedzenia chwilę stali milcząc, zwróceni ku zachodowi. Faramir dał znak obu gościom, że powinni w tym naśladować ludzi.

- Zawsze tak robimy – rzekł, gdy znowu usiedli. – Zwracamy oczy w stronę Numenoru, który przeminął, poza Numenor ku ojczyźnie elfów i dalej jeszcze, poza nią, ku tej krainie, która nie przemija. Czy wasze plemię nie zna tego zwyczaju?

- Nie – odparł Frodo, który nagle poczuł się nieokrzesanym prostakiem. – Ale gdy jesteśmy w gościnie, kłaniamy się gospodarzowi, a wstając po jedzeniu dziękujemy mu.

- Tak my również postępujemy – rzekł Faramir.

Po długiej wędrówce i popasach pod gołym niebem, po tylu dniach spędzonych na odludnych pustkowiach wieczerza wydała się hobbitom wspaniałą ucztą; pili bowiem jasnozłociste, chłodne i aromatyczne wino, jedli chleb z masłem, solone mięso, suszone owoce, doskonały czerwony ser, a w dodatku mieli czyste ręce, czyste noże i czyste talerze. Ani Frodo, ani Sam nie odmówili żadnego dania, którym ich częstowano, nie uchylili się nawet od drugiej i trzeciej porcji. Wino rozgrzało krew w żyłach rozpływając się po zmęczonych członkach, serca poweselały; hobbici nabrali humoru, jakiego nie mieli jeszcze od dnia opuszczenia Lorien. Po wieczerzy Faramir zaprowadził ich w głąb pieczary do wnęki, częściowo odgrodzonej zasłoną. Przyniesiono tu fotel i dwa stołki. W niszy stała zapalona gliniana lampka.

- Wkrótce pewnie zechcecie spać – powiedział Faramir – zwłaszcza poczciwy Sam, który przed posiłkiem oka nie zmrużył – nie wiem, czy dlatego, że lękał się stracić wspaniały apetyt, czy też ze strachu przede mną. Nie jest zdrowo spać natychmiast po jedzeniu, tym bardziej gdy się jadło pierwszy raz do syta po długim poście. Pogawędzimy trochę. Wędrując z Rivendell przeżyliście niewątpliwie mnóstwo przygód wartych opowieści. Wy ze swej strony na pewno też pragniecie od nas dowiedzieć się czegoś o krajach, do których trafiliście. Mówcie jak najwięcej o moim bracie Boromirze, o starym Mithrandirze, o szlachetnym plemieniu z Lothlorien.

Frodo, już wyspany, był chętny do rozmowy. Ale choć jedzenie i wino rozwiązały mu język, nie wyzbył się całkowicie ostrożności. Sam uśmiechał się i nucił pod nosem, gdy jednak Frodo zaczął mówić, przysłuchiwał się milcząc i tylko czasem dorzucał jakiś wykrzyknik na potwierdzenie słów swego pana.

            Frodo opowiadał różne historie, wciąż jednak omijał sprawę Pierścienia i zadania, którego podjęła się drużyna, szeroko natomiast rozwodził się nad męstwem Boromira i podkreślał oddane przez niego usługi czy to podczas spotkania z wilkami, czy w zaspach śnieżnych pod Karadhrasem, a także w walce z orkami w kopalni Morii, gdzie zginął Gandalf. Najbardziej wzruszyła Faramira opowieść o walce na moście.

- Musiało to wzburzyć Boromira, że przyszło mu uciekać przed orkami – rzekł – czy nawet przed straszliwym potworem, którego nazywacie Balrogiem. Boromir musiał kipieć gniewem, mimo że uciekł ostatni.

- Ostatni – przyznał Frodo. – Pamiętać jednak trzeba, że Aragorn nie miał prawa narażać się, on jeden bowiem po stracie Gandalfa znał drogę i mógł wyprowadzić nas z podziemi. Gdyby nie było nas, małoludów, którymi musieli opiekować się, ręczę, że nie uciekłby wówczas z pola bitwy ani Boromir, ani Aragorn.

- Może byłoby dla Boromira lepiej, gdyby był tam poległ razem z Mithrandirem – powiedział Faramir – zamiast iść dalej na spotkanie losu, który go czekał nad wodogrzmotami Rauros.

- Może. Ale teraz opowiedz mi o swoich przygodach – rzekł Frodo, znowu odwracając rozmowę od niebezpiecznego tematu. – Chciałbym coś więcej wiedzieć o Minas Ithil, Osgiliath i niezdobytej Minas Tirith. Jakie macie nadzieje na utrzymanie grodu w razie długiej wojny?

- Jakie mamy nadzieje? – odparł Faramir. – Od dawna poniechaliśmy wszelkiej nadziei. Miecz Elendila, jeżeli powróci, może na nowo jej iskrę wykrzesze, lecz nie sądzę, by zdziałał coś więcej ponad to, że odroczy dzień klęski; chyba że zjawi się inna jeszcze nieoczekiwana pomoc ze strony elfów albo ludzi. Nieprzyjaciel bowiem wzrasta w siły, a my wciąż słabniemy. Naród nasz przeżywa zmierzch, jesień, po której już nie rozkwitnie wiosna. Ludzie z Numenoru żyli na rozległych obszarach wybrzeży i nadmorskich krajów, lecz w większości popadli w zepsucie i szaleństwa. Wielu rozmiłowało się w ciemnościach i czarnej magii. Niektóre plemiona całkowicie oddały się próżniactwu i uciechom życia, inne zaś biły się między sobą, aż wreszcie osłabionymi przez lenistwo lub niezgodę zawładnęły złe, dzikie ludy.

Nikt nie powie, że w Gondorze kiedykolwiek praktykowano czarną magię lub wymawiano bodaj z czcią imię Nienazwanego. Dawna mądrość i piękno przyniesione z zachodu długo żyły w królestwie synów Elendila i po dziś dzień tam przetrwały. Lecz nawet sam Gondor także ściągnął na siebie upadek, gnuśniejąc po trosze i łudząc się, że Nieprzyjaciel śpi, podczas gdy on był wprawdzie przepędzony z tych stron, wcale jednak nie zmiażdżony. Śmierć wciąż była wśród nas, ponieważ Numenorejczycy, jak zawsze, jak za dawnych lat królestwa, które wskutek tego utracili, marzyli o nie kończącym się i niezmiennym życiu. Królowie budowali grobowce wspanialsze niźli domy dla żyjących, z większą radością wymawiali prastare imiona swoich przodków niż imiona potomków. Bezdzietni władcy zasiadali w starodawnych pałacach rozmyślając o zamierzchłej świetności swego rodu. W tajemnych komnatach uczeni przyrządzali potężne czarodziejskie napoje lub z wysokości smukłych zimnych wież rzucali pytania gwiazdom. Ostatni król z linii Anariona nie zostawił dziedzica.

Namiestnicy wszakże byli roztropniejsi i szczęśliwsi. Roztropniejsi, bo werbowali do sił zbrojnych ludzi z krzepkich plemion nadmorskich i dzielnych górali z Ered Nimrais. Zawarli też sojusz z dumnym ludem północy, który często szarpał nasze granice i był wojowniczy, ale z dawna związany z nami pokrewieństwem, nie tak obcy jak dzicy Easterlingowie lub okrutni Haradrimowie. Dzięki temu za czasów Kiriona, Dwunastego Namiestnika (ojciec mój jest dwudziestym szóstym z kolei), pobratymcy z północy przybyli nam z odsieczą i brali udział w wielkiej bitwie na polach Kelebrantu, kiedy to zniszczyliśmy nieprzyjaciół, którzy zagarnęli nasze północne prowincje. Tych sojuszników nazywamy Rohirrimami, mistrzami koni; odstąpiliśmy im prowincję Kalenardhon, która odtąd zwie się Rohanem. Kraj ten bowiem przez długie wieki był niemal bezludnym pustkowiem. Rohirrimowie stali się naszymi sprzymierzeńcami, złożyli wiele dowodów wierności, wspierając nas w potrzebie i strzegąc północnego pogranicza oraz Wrót Rohanu.

Przejęli z naszych obyczajów i nauk, ile chcieli, co dostojniejsi wśród nich władają naszą mową, lecz na ogół trzymają się we wszystkim wzorów, które im zostawili przodkowie, i własnych tradycji, mówią zaś swoim językiem, przyniesionym z północy. Są nam mili ci rośli mężowie i piękne niewiasty, nie mniej dzielne od mężów, plemię złotowłose, jasnookie i krzepkie. Przypominają nam młodość człowieczą z Dawnych Dni. Nasi uczeni w księgach powiadają, że łączy nas z Rohirrimami prastare pokrewieństwo, należą bowiem do jednego z tych samych Trzech Rodów co Numenorejczycy, pochodzą wszakże nie od Hadora Złotowłosego, Przyjaciela Elfów, lecz od jednego z jego synowców czy krewnych, którzy nie wywędrowali za morze uchylając się od wezwania.

My bowiem w naszych dziejach rozróżniamy ludzi Wyżyn, albo ludzi Zachodu, czyli Numenorejczyków; ludzi Średnich, albo ludzi Półmroku, i do tych zaliczamy Rohirrimów oraz pokrewne im plemiona zamieszkujące po dziś dzień na dalekiej północy; wreszcie Dzikich, czyli ludzi Ciemności.

Teraz wszakże, gdy Rohirrimowie pod wielu względami do nas się zbliżyli, wyćwiczyli w różnych umiejętnościach i ogładzili obyczaje, my zaś upodobniliśmy się do nich, nie możemy już rościć prawa do nazwy ludzi Wyżyn. Jesteśmy dziś Średnimi ludźmi, ludźmi Półmroku, lecz przechowujemy pamięć lepszych dni. Tak samo jak Rohirrimowie kochamy obecnie wojnę i odwagę dla nich samych, zarówno ze względu na cel, któremu służą, jak na radości, których pozwalają nam zaznawać. Wprawdzie wciąż jeszcze wierzymy, że wojownik powinien mieć inną jeszcze wiedzę i umiejętności prócz władania broną i żołnierskiego rzemiosła, lecz cenimy żołnierzy ponad ludzi trudzących się innymi sprawami. Taki jest nakaz chwili. Toteż Boromir dla swego wojennego męstwa cieszył się w Gondorze najwyższym uznaniem. Był naprawdę dzielny. Od dawna Minas Tirith nie miało dziedzica równie wytrwałego na trudy i równie mężnego w boju; nikt też tak potężnie jak on nie umiał zadąć w Wielki Róg.

Faramir westchnął i umilkł na długą chwilę.

- Mało było o elfach w tych wszystkich opowieściach – odezwał się Sam, nagle nabierając odwagi. Zauważył, że Faramir wspomina elfy zawsze z szacunkiem, i to przejednało Sama, uspokajając jego podejrzliwość skuteczniej niż grzeczne słowa, jadło i wino.

- Mało – rzekł Faramir – bo nie zgłębiałem historii elfów i niewiele wiem o tym plemieniu. To właśnie jedna z tych zmian, jakie zaszły w nas, kiedy z Numenoru przesiedliliśmy się do Śródziemia. Skoro Mithrandir był towarzyszem waszej wyprawy i rozmawialiście po drodze z Elrondem, wiecie zapewne, że przodkowie Numenorejczyków walczyli u boku elfów w zamierzchłych wojnach, za co w nagrodę otrzymali królestwo pośród morza, w zasięgu spojrzenia z Ojczyzny Elfów. Lecz na obszarach Śródziemia za dni ciemności ludzie stracili łączność z elfami na skutek podstępów Nieprzyjaciela a także z powodu nurtu czasu, który niósł każde plemię w inną stronę po jego własnej drodze. Dziś ludzie lękają się elfów i nie ufają im, niewiele o nich wiedząc. My zaś w Gondorze tak samo jak Rohirrimowie staliśmy się podobni do innych ludzi. Rohirrimowie bowiem, chociaż są wrogami Władcy Ciemności, nie ufają elfom i mówią o Złotym Lesie ze zgrozą.

Jednakże są jeszcze wśród nas ludzie podtrzymujący z elfami w miarę możności znajomość i niekiedy ten i ów wymyka się potajemnie do Lorien, a mało który wraca. Ja do tych śmiałków nie należę. Sądzę, że w naszych czasach niebezpiecznie jest dla śmiertelników z własnej woli szukać porozumienia z Najstarszym Plemieniem. Ale zazdroszczę tym, którzy widzieli Białą Panią.

- Panią z Lorien! Galadrielę! – wykrzyknął Sam. – Ach, gdyby ją pan mógł ujrzeć! Ja, proszę pana, jestem prosty hobbit, ogrodnik z zawodu, nie znam się na poezji, w każdym razie nie umiem wierszy układać, chyba że jakiś żarcik rymowany mi się uda, a i to rzadko, na prawdziwy poemat nigdy bym się nie zdobył... No, więc nie umiem powiedzieć tego, co bym chciał. To trzeba zaśpiewać. Żeby tu był Obieżyświat, czyli, chciałem rzec, Aragorn, albo stary pan Bilbo, ci by umieli! Szkoda, że nie potrafię o niej ułożyć pieśni. Jest piękna, urocza! Czasem jak ogromne drzewo w kwiatach, czasem jak biłay narcyz, drobny i smukły. Twarda jak diament, łagodna jak światło księżyca. Ciepła jak promień słońca, zimna jak gwiazda. Dumna i daleka jak szczyt w śniegach, wesoła jak wiejska dziewczyna, która wiosną wplata stokrotki w warkocze. Ale ja gadam i gadam, a wszystkich słów za mało, żeby jej oddać sprawiedliwość.

- Musi być naprawdę urocza – rzekł Faramir. – Niebezpiecznie piękna.

- Nic nie wiem o tym, żeby była niebezpieczna – odparł Sam. – Uważam, że ludzie biorą niebezpieczeństwo z sobą do Lorien, znajdują tam tylko to, co sami przynieśli. Może zresztą słusznie widzą w niej istotę niebezpieczną, bo ma w sobie wielką siłę. Można się o nią rozbić jak łódź na skale, można zatonąć jak hobbit w rzece; ale czy wolno winić skałę albo rzekę? A właśnie Boro...

Sam urwał i oblał się rumieńcem.

- Tak? Boromir? Co chciałeś powiedzieć? – podchwycił Faramir. – Czy Boromir z sobą przyniósł do Lorien niebezpieczeństwo?

- Tak, z przeproszeniem pańskim, przyniósł je z sobą, chociaż taki był z niego wspaniały człowiek, jeśli wolno tak się wyrazić. Pan zresztą od początku był na tropie. Dobrze się Boromirowi przyglądałem i pilnie go słuchałem przez cały czas wędrówki z Rivendell. Musiałem strzec mego pana, rozumie się, nie znaczy to wcale, żebym do Boromira nie miał zaufania. I myślę, że właśnie w Lorien Boromir jasno zrozumiał to, czego ja się już przedtem domyśliłem, i zrozumiał to, czego pragnie. A pragnął Pierścienia, pragnął go, odkąd go zobaczył.

- Sam! – krzyknął Frodo przerażony. Zamyślił się na długą chwilę i nagle ocknął z zadumy, lecz już poniewczasie.

- Rety! – jęknął Sam blednąc i zaraz potem czerwieniejąc gwałtownie. – Znowu palnąłem głupstwo. Rację miał Dziadunio, kiedy mówił: „Ile razy otworzysz usta, lepiej zatkaj je prędko, choćby własną piętą”. O, rety, rety!

- Niech pan słucha, kapitanie – zwrócił się do Faramira zbierając całą odwagę, na jaką go było stać. – Proszę, niech pan nie wykorzysta przeciw mojemu panu głupoty jego sługi. Pan tak pięknie mówił o elfach i tak dalej, że zapomniałem się wreszcie. Ale nie sztuka pięknie mówić, trzeba pięknie postępować – jak powiada hobbickie przysłowie. To będzie próba pańskiej wspaniałomyślności.

- Tak i ja sądzę – odparł Faramir z wolna i bardzo łagodnie, uśmiechając się dziwnie. – A więc mamy rozwiązanie wszystkich zagadek. Jedyny Pierścień, o którym mniemano, że zginął raz na zawsze dla świata. I Boromir chciał go odebrać przemocą? A tyś uciekł? Biegłeś tyle mil, żeby wpaść prosto w moje ręce! W górach, na pustkowiu, mam was w swojej mocy, dwóch niziołków przeciw setce żołnierzy, których mogę skrzyknąć w jednej chwili, i Pierścień nad pierścieniami. Piękny dar losu! Faramir, kapitan Gondoru, ma w tej próbie dać miarę swej wspaniałomyślności. Ha!

Wstał, wyprostował się, ogromny, a szare jego oczy rozbłysły. Frodo i Sam zerwali się ze stołków, skoczyli pod ścianę, wsparli się o nią plecami; ręce ich gorączkowo sięgnęły mieczy. Zapadła cisza. Wszyscy zebrani w pieczarze wojownicy przerwali rozmowy i ze zdumieniem patrzyli na hobbitów. Lecz Faramir usiadł z powrotem, zaśmiał się z cicha i zaraz znowu spoważniał.

- Biedny Boromir! Za ciężka dla niego była ta próba! – odezwał się w końcu. – Dorzuciliście jeszcze cięższe brzemię do mego żalu, dziwni przybysze z dalekich krajów, przynoszący niebezpieczeństwo między ludzi! Ale okazuje się, że ja lepiej umiałem poznać się na niziołkach niż niziołki na człowieku. My, ludzie z Gondoru, jesteśmy prawdomówni. Rzadko się chełpimy, a jeśli coś przyrzekamy, raczej zginiemy, niż złamiemy słowo. Powiedziałem: „Nie schyliłbym się po niego, nawet gdyby leżał na gościńcu”. Toteż nawet gdybym był człowiekiem zdolnym pożądać takiej rzeczy, i jakkolwiek mówiąc to nie wiedziałem jeszcze, czym ona jest naprawdę, uważałbym, że te słowa mnie wiążą, i nie postąpiłbym wbrew własnemu oświadczeniu.

Mnie jednak wcale nie kusi ta rzecz. Może po prostu dość mam wiedzy, żeby rozumieć, iż są pewne niebezpieczeństwa, od których człowiek powinien uciekać. Siadajcie, bądźcie spokojni. Pociesz się, Samie. Wygadałeś się mimo woli, widocznie los tego chciał. Serce masz mądre zarówno jak wierne, ono widzi jaśniej niż twoje oczy. Bo jakkolwiek wyda wam się to dziwne, nie naraziliście się na żadne niebezpieczeństwo, wyjawiając mi tę tajemnicę. Kto wie, Samie, może właśnie tym sposobem pomogłeś swemu panu, którego tak kochasz. Twój błąd wyjdzie wam na dobre, o ile to ode mnie będzie zależało. Pociesz się, samie. Lecz nigdy więcej nie wymawiaj nazwy tej rzeczy głośno. Ten jeden raz wystarczy.

Hobbici wrócili na swoje miejsca i siedzieli cichutko. Żołnierze znowu zajęli się popijaniem wina i rozmową, sądząc, że ich dowódca żartował z gośćmi i że ta zabawa się skończyła.

- Teraz nareszcie rozumiemy się wzajemnie dobrze, mój Frodo! – rzekł Faramir. – Jeżeli wziąłeś tę rzecz w powiernictwo, nie pragnąc jej, posłuszny prośbie innych osób, zasłużyłeś na mój szacunek i na moje współczucie. Podziwiam cię też, że trzymasz ją w ukryciu i nie używasz jej. Jesteście dla mnie istotami z nieznanego plemienia i nieznanego świata. Czy wszyscy wasi współplemieńcy są do was podobni? Wasz kraj musi być dziedziną spokoju i pogody, ogrodnicy zaś cieszą się pewnie wielkim poważaniem.

- Nie wszystko jest u nas doskonałe – odparł Frodo – lecz ogrodników rzeczywiście bardzo szanujemy.

- Nawet tam, w swoich ogrodach, znacie pewnie zmęczenie, jak każda istota pod słońcem. Cóż dopiero tutaj, z dala od domu i po długiej podróży. Dość na dzisiaj rozmów. Uśnijcie obaj spokojnie, jeśli zdołacie. Nie bójcie się, ja nie chcę tej rzeczy zobaczyć ani dotknąć, nie chcę też wiedzieć o niej więcej, nie wiem (wiem już za wiele!), aby nie skusiła mnie podstępem i abym się w tej próbie nie okazał gorszy niż Frodo, syn Droga. Idźcie teraz spocząć, lecz przedtem powiedzcie tylko, jeżeli możecie, dokąd zamierzacie stąd się udać i co robić. Ja bowiem muszę czuwać, czekać, rozmyślać. Czas upływa. Rankiem każdy z nas pospieszy swoją drogą.

Frodo po pierwszym wstrząsie strachu przez długą chwilę drżał cały. Teraz ogromne zmęczenie mgłą przysłoniło mu oczy. Nie miał już siły dłużej udawać i opierać się pytaniom.

- Szukałem drogi do Mordoru – powiedział słabym głosem. – Szedłem ku Gorgoroth. Muszę odnaleźć Górę Ognia i rzucić tę rzecz w Szczeliny Zagłady. Tak kazał Gandalf. Ale myślę, że nigdy nie dojdę do celu.

Faramir chwilę patrzał na niego z powagą i zdumieniem. Widząc, że hobbit chwieje się na nogach, dźwignął go łagodnie w ramionach, zaniósł na legowisko i otulił ciepło. Frodo natychmiast zapadł w głęboki sen. Tuż obok ustawiono drugie łóżko dla jego sługi. Sam zawahał się na moment, po czym z niskim ukłonem zwrócił się do Faramira:

- Dobranoc! Wygrałeś, szlachetny panie.

- Doprawdy? – spytał Faramir.

- Kruszec okazał się najwyższej próby.

Faramir przyjął to z uśmiechem.

- Śmiałego sługę ma Frodo! – rzekł. – Ale niech tam! Pochwała z zacnych ust jest najwyższą nagrodą. Nie zasłużyłem na nią jednak. Nie miałem bowiem pokusy ani chęci postąpić inaczej.

- Wierzę – odparł Sam. – Powiedziałeś, szlachetny panie, że mój pan ma w sobie coś z elfa. To prawda. Ja wszakże powiem, że w tobie, panie, jest też coś, co mi przypomina... no tak! Czarodzieja Gandalfa!

- To możliwe – rzekł Faramir. – Może wyczuwasz daleki wiew powietrza Numenoru. Dobranoc!


 

Rozdział 6

Zakazane jezioro

 

B

udząc się Frodo ujrzał schylonego nad sobą Faramira. Na mgnienie oka zawładnął nim dawny strach i hobbit usiadł cofając się pod ścianę.

- Nie masz się czego obawiać – rzekł Faramir.

- Czy to już rano? – spytał ziewając Frodo.

- Jeszcze nie, lecz noc ma się ku końcowi, a księżyc zachodzi. Czy chcesz go zobaczyć? Chciałbym też w pewnej sprawie zasięgnąć twojej rady. Przykro mi, że musiałem przerwać ci spoczynek. Czy pójdziesz ze mną?

- Pójdę – odparł Frodo wstając. Dreszcz nim wstrząsnął, gdy wychynął z ciepłych koców i futer. Zimno było w pieczarze, gdzie nie palono ogniska. Szum wody rozlegał się głośno wśród ciszy. Hobbit zarzucił płaszcz i poszedł za Faramirem.

Sam budząc się nagle, jakby ostrzeżony czujnym instynktem, od razu spojrzał na puste legowisko swego pana i zerwał się na równe nogi. Zobaczył dwie ciemne sylwetki, Froda i wysokiego mężczyzny rysujące się na tle sklepionej bramy, którą teraz wypełniało blade, białawe światło. Pobiegł ku nim między rzędami wojowników, śpiących na siennikach wzdłuż ścian. Mijając bramę spostrzegł, że Zasłona wygląda teraz jak olśniewający welon jedwabny, przetykany perłami i srebrem, jak topniejące sople księżycowej poświaty. Nie zatrzymał się jednak, żeby podziwiać ten widok, i skręcił za swoim panem w wąskie drzwiczki, otwarte w ścianie pieczary.

            Szli najpierw ciemnym korytarzem, potem po mokrych stopniach schodów w górę, aż znaleźli się na małej, płaskiej platformie wyciosanej w skale i rozjaśnionej bladym światłem, płynącym z nieba przez otwór wycięty wysoko u szczytu długiego szybu. Stąd schody rozchodziły się: jedne, jak się zdawało, prowadziły na stromy brzeg potoku, drugie zwrócone były w lewo. Tam właśnie prowadził hobbitów Faramir. Schody zbudowane były jak w wieży, na kształt zwiniętej spirali.

            Wreszcie wydostali się z ciemności kamiennych ścian i rozejrzeli wkoło. Stali na szerokiej, płaskiej skale, niczym nie ogrodzonej. Z prawej strony, od wschodu, potok z pluskiem zeskakiwał z nielicznych tarasów, dalej zaś spływał po stromiźnie gładko wyżłobionym korytem; ciemna, wzburzona woda pieniła się i toczyła wśród wirów niemal tuż u ich stóp i znikała na podciętej krawędzi przepaści, która ziała po prawej stronie. Nad jej brzegiem zapatrzony w jej głąb stał milczący wojownik.

            Frodo przez chwilę śledził wzrokiem kręte i strome przesmyki wodne, potem spojrzał górą w dal. Świat był cichy, chłodny, jakby zbliżał się już brzask. Nad zachodnim widnokręgiem księżyc zniżał się, pełny i jasny. Blade opary migotały w rozległej dolinie; szeroki parów kipiał srebrną mgłą, a jego dnem toczyły się w nocnym chłodzie fale Anduiny. Za rzeką kłębiły się czarne ciemności, a w nich tu i ówdzie połyskiwały zimne, ostre, obce i białe jak zęby upiora szczyty Ered Nimrais, Białych Gór Królestwa Gondoru, okryte wiecznym śniegiem.

            Długą chwilę Frodo stał na tym kamiennym wzniesieniu i dreszcz przejął go na myśl, że może tam, pośród przesłoniętych ciemnością rozległych przestrzeni, jego przyjaciele wędrują lub może śpią, jeśli nie leżą martwi pod całunem mgły. Po co Faramir przywiódł go tutaj i wyrwał z błogiego zapomnienia snu?

            Sam stawiał sobie również to pytanie i nie mógł powstrzymać się od szepnięcia paru słów, łudząc się, że nikt prócz Froda ich nie usłyszy:

- Piękny widok, panie Frodo, trudno zaprzeczyć, ale ziąb przejmuje do kości, nie mówiąc już o sercu. Co się dzieje?

Faramir usłyszał i odpowiedział:

- Księżyc zachodzi nad Gondorem. Piękny Ithil, opuszczając Śródziemie, spogląda raz jeszcze na białe kędziory sędziwej Mindolluiny. Widok wart jest paru dreszczy. Lecz nie dla tego widoku sprowadziłem was tutaj, a prawdę mówiąc, sama w ogóle nie prosiłem na tę przechadzkę: jeśli mu zimno, płaci cenę własnej zbytniej czujności. Łyk wina szybko was potem rozgrzeje. Patrzcie!

Posunął się na krawędź przepaści i stanął obok wartownika. Frodo poszedł za nim, lecz Sam nie ruszył się z miejsca. Nawet z dala od brzegu, na tej wilgotnej, wysokiej platformie czuł się nieswojo.

            Faramir i Frodo patrzyli w dół. Daleko pod stopami widzieli białą wodę, która wlewała się do ogromnej, kipiącej misy i wirowała w przepaścistym owalnym zagłębieniu pośród skał, póki nie znalazła ujścia przez wąski przesmyk; tędy uciekała z szumem i pluskiem ku spokojniejszym, bardziej równinnym okolicom. Skośne promienie księżyca sięgały jeszcze podnóża wodospadu i lśniły na sfalowanej tafli jeziora. Nagle Frodo spostrzegł na bliższym jego brzegu skulonego, małego stwora, lecz w tejże chwili stwór dał nura do wody i zniknął tuż pod kipielą wodospadu, rozcinając czarną toń tak cicho i gładko jak strzała z łuku lub obły kamyk.

Faramir zagadnął wartownika:

- Co teraz powiesz o tym, Anbornie? Wiewiórka czy zimorodek? Czy nad ciemnymi sadzawkami Mrocznej Puszczy żyją czarne zimorodki?

- Nie wiem, co to za stwór, lecz z pewnością nie ptak – odparł Anborn. – Ma cztery łapy i nurkuje na sposób człowieczy. Trzeba przyznać, że mistrz w tej sztuce nie lada! Czego on szuka? Drogi poprzez Zasłonę do naszej pieczary? Zdaje się, że tym razem nasz schron został wykryty. Mam z sobą łuk, a na obu brzegach rozstawiłem też co najlepszych łuczników. Czekamy tylko na twój rozkaz, żeby wypuścić strzały, kapitanie.

- Co powiesz? Mamy strzelać? – spytał Faramir odwracając się żywo do Froda.

Frodo przez chwilę nie odpowiadał.

- Nie! – rzekł wreszcie. – Nie! Proszę was, nie strzelajcie!

Samowi nie ochoty, lecz śmiałości zabrakło, żeby głośniej i szybciej krzyknąć: „Tak!” Nie widział wprawdzie stwora, o którym była mowa, lecz bez trudu odgadł, kogo Frodo zobaczył w dole.

- A więc znasz tego stwora? – powiedział Faramir. – teraz, skoro go obaj widzieliśmy, wytłumacz, dlaczego, twoim zdaniem, należy go oszczędzić. W długich rozmowach tylko jeden raz wspomniałeś o trzecim, przygodnym towarzyszu, a ja chwilowo nie wypytywałem o niego. Czekałem, aż go moi ludzie schwycą i sprowadzą do mnie. Wysłałem najlepszych łowców na poszukiwania, on wszakże wszystkim się wymykał tak, że nikt go nawet nie widział prócz tu obecnego Anborna, któremu wczoraj wieczorem mignął o zmroku. Dziś jednak ów łotrzyk dopuścił się gorszego przestępstwa niźli łowienie na wyżynie królików w sidła: ośmielił się wtargnąć do Henneth Annun. Przypłaci zuchwalstwo życiem. Nie pojmuję tego stwora! Tak skryty i zmyślny, a przychodzi kąpać się w jeziorku pod naszym oknem. Czy myśli, że ludzie nocą śpią nie rozstawiając wart? Dlaczego on to zrobił?

- Można dać na to pytanie dwie odpowiedzi – odparł Frodo. – Po pierwsze, nie zna ludzi, a chociaż jest chytry, może wcale nie wie, że tu się ukrywacie; wasz schron dobrze jest zamaskowany. Po drugie, przypuszczam, że ściągnęło go tutaj nieodparte pożądanie, silniejsze od przezorności.

- Mówisz, że go tutaj coś przyciąga? – spytał Faramir ściszając głos. – czy to możliwe, żeby wiedział o brzemieniu, które dźwigasz?

- Tak. Ponieważ on dźwigał je przez długie lata.

- On je dźwigał? – powtórzył Faramir tłumiąc okrzyk zdumienia. – Sprawa wikła się w coraz to nowe zagadki! A więc czyha na tę rzecz?

- Być może. Jest mu droga i cenna. Ale nie to miałem na myśli.

- Czegóż zatem szuka tutaj?

- Ryb – rzekł Frodo. – Patrz!

Spojrzeli w dół ku ciemnemu jezioru. U dalekiego brzegu ukazała się mała, czarna głowa, ledwie wychylona z głębokiego cienia pod skałami. Mignął srebrzysty błysk, drobniutkie kręgi rozeszły się po wodzie. Stwór dopłynął do brzegu i z nieprawdopodobną zwinnością jak żaba wyskoczył z wody na wysoką skarpę. Usiadł i zaczął się wgryzać w mały, srebrzysty przedmiot, który połyskiwał przy każdym ruchu jego palców, bo ostatnie promienie księżyca padały spoza kamiennej ściany na ten koniec jeziora.

Faramir roześmiał się z cicha.

- Ryb! – powiedział. – Ten głód jest mniej niebezpieczny. A może nie! Ryby z jeziorka Henneth Annun mogą kosztować go bardzo drogo.

- Mam go na ostrzu strzały – odezwał się Anborn. – czy nie wolno mi jej wypuścić, kapitanie? Prawo karze śmiercią każdego, kto bez pozwolenia wejdzie w tę dolinę.

- Czekaj, Anbornie – odparł Faramir. – Sprawa jest trudniejsza, niż ci się zdaje. Co powiesz, Frodo? Dlaczego mamy go oszczędzić?

- Jest nieszczęśliwy i głodny – powiedział Frodo – i nic nie wie o grożącym niebezpieczeństwie. Gandalf, wasz Mithrandir, prosiłby cię, żebyś mu darował życie, choćby dla tych powodów, zarówno jak dla innych jeszcze. Elfom zalecił go oszczędzić. Nie wiem dokładnie, dlaczego: trochę się domyślam, lecz nie mogę teraz o tym mówić. Ten stwór jest w jakiś sposób związany z moim zadaniem. Dopókiś nas nie wykrył i nie uprowadził z sobą, on był naszym przewodnikiem.

- Przewodnikiem? – zdumiał się znów Faramir. – Nowe dziwy! Na wiele jestem dla ciebie gotów, mój Frodo, tego jednak nie mogę zrobić; jeśli zostawię na wolności chytrego włóczęgę i pozwolę mu iść, gdzie zechce, może przyłączy się do ciebie w dalszej drodze, a może wpadnie w łapy orków, którym wyśpiewa pod grozą tortur wszystko, co wie. Trzeba go zabić albo wziąć do niewoli. Zabić, jeżeli nie da się  szybko pochwycić. Jakże jednak doścignąć stwora tak zwinnego i przemyślnego inaczej niż strzałą z łuku?

- Pozwól, żebym cichutko zszedł do niego – rzekł Frodo. – Trzymajcie łuki napięte i zastrzelcie przynajmniej mnie, jeżeli mój sposób zawiedzie. Na pewno nie ucieknę.

- Idź, a pospiesz się! – odparł Faramir. – Jeżeli wyjdzie z tej przygody żywy, powinien ci wiernie służyć do końca swych nędznych dni. Anbornie, sprowadź Froda na dół, ale idźcie bardzo ostrożnie. Ten stwór ma węch i słuch. Wezmę twój łuk.

Anborn mruczał z niezadowolenia, lecz poprowadził hobbita krętymi schodami na niższą platformę, a z niej drugimi schodami dalej, aż doszli do wąskiego wyjścia zarośniętego gęstwą krzaków. Frodo bezszelestnie przedarł się przez nie i stanął na wysokim południowym brzegu górującym nad jeziorem. Było już teraz ciemno, wodospad przybladł i zszarzał, odzwierciedlając ledwie nikły pobrzask, który księżyc zostawił na zachodnim niebie. Golluma stąd nie widział. Posunął się kilka kroków naprzód. Anborn cicho szedł za nim.

- Dalej! – szepnął Frodowi do ucha. – Uważaj, po prawej stronie brzeg. Jeżeli wpadniesz do wody, nikt cię nie wyratuje, chyba twój przyjaciel zimorodek. Pamiętaj, że łucznicy stoją bardzo blisko, chociaż ich pewnie nie widzisz.

Frodo wzorując się na Gollumie, pomagał sobie rękami, żeby pewniej trzymać się gruntu i wymacywać przed sobą drogę. Skały były tu przeważnie płaskie i gładkie, lecz śliskie. Zatrzymał się i nasłuchiwał. Zrazu nie słyszał nic prócz nieustannego szumu wodospadu za sobą.. nagle blisko przed nim rozległ się świszczący szept:

- Ryby, dobre ryby. Biała twarz znikła, mój skarbie, wreszcie znikła, tak. Teraz możemy spokojnie zjeść rybkę. Nie, nie, mój skarbie, nie, spokojnie! Bo zginął nam skarb. Zginął. Podłe hobbity, złośliwe hobbity. Poszły sobie, zostawiły nas samych, glum. Zabrały skarb. Biedny Smeagol samiuteńki. Nie ma skarbu. Źli ludzie zabiorą go, ukradną mój skarb. Złodzieje. Nienawidzimy ich. Ryby, dobre ryby. Dodadzą nam sił. Będziemy mieli bystre oczy, mocne palce, tak, tak. Zadusimy ich wszystkich, żebyśmy tylko mieli sposobność. Dobre ryby, dobre ryby!

Ten jego pomruk był niemal tak nieustanny jak szum wody, przerywany jedynie mlaskaniem i bulgotem. Frodo słuchając tych odgłosów wzdrygał się z litości i wstrętu. Marzył, by ten bełkot ustał wreszcie, by nie musiał go nigdy już słuchać. Anborn przyczaił się tuż. Wystarczyłoby cofnąć się do niego, szepnąć, żeby kazał łucznikom wypuścić strzały. Nie chybiliby pewnie, bo Gollum, jedząc łapczywie, nie myślał o ostrożności. Jeden trafny strzał i Frodo na zawsze pozbyłby się tego nieszczęsnego, wstrętnego głosu. Ale nie mógł tego zrobić. Gollum miał pewne prawo do jego opieki. Sługa ma prawo do opieki pana, nawet jeśli służy pod przymusem strachu. Gdyby nie Gollum, hobbici zginęliby na Martwych Bagnach. Frodo czuł w głębi serca, że Gandalf na pewno nie życzyłby sobie takiego postępku.

- Smeagolu! - zawołał cicho.

- Ryby, dobre ryby - syczał Gollum.

- Smeagolu! - trochę głośniej powtórzył Frodo. Gollum umilkł. - Smeagolu, twój pan przyszedł po ciebie. Twój pan jest tutaj. Zbliż się, Smeagolu.

Zamiast odpowiedzi usłyszał lekki syk, jakby Gollum przez zęby wciągał oddech. - Chodź tutaj, Smeagolu - rzekł Frodo. - Jesteśmy w niebezpieczeństwie. Ludzie zabiją cię, jeżeli tu cię znajdą. Chodź prędko, jeżeli chcesz uniknąć śmierci. Chodź do swego pana.

- Nie! - odparł głos. - Pan niedobry. Porzucił Smeagola i odszedł z nowymi przyjaciółmi. teraz niech pan czeka. Smeagol nie skończył ryby.

- Nie ma czasu do stracenia! - rzekł Frodo. - Weź rybę z sobą i chodź.

- Nie. Muszę skończyć rybę.

- Smeagolu! - zawołał Frodo z rozpaczą. - Skarb się na ciebie pogniewa. Powiem skarbowi: spraw, żeby połknął ość i udławił się na śmierć. Nigdy więcej nie skosztujesz ryb. Chodź, skarb na ciebie czeka!

Rozległ się przenikliwy syk. Z ciemności wypełznął na czworakach Gollum niby pies przywołany z włóczęgi do nogi pana. Jedną na pół zjedzoną rybę trzymał w zębach, drugą ściskał w garści. Zbliżył się do Froda niemal nos w nos i obwąchał go. Blade oczy lśniły.  Nagle wyjął z ust rybę i wyprostował się przed hobbitem.

- Dobry pan! - szepnął. - Dobry hobbit, wrócił po biednego Smeagola. Dobry Smeagol przyszedł do pana. Chodźmy teraz prędko, tak. Między drzewami, póki obie Twarze nie świecą. tak, chodźmy!

- Pójdziemy - odparł Frodo - ale nie zaraz. Pójdę z tobą tak, jak przyrzekłem. Powtarzam obietnicę! Ale nie zaraz. Jeszcze nie jesteś bezpieczny. Uratuję cię, musisz jednak mi zaufać.

- Zaufać mojemu panu? - nieufnie spytał Gollum. - Dlaczego? Gdzie jest ten drugi hobbit, ten zły, ordynarny hobbit? Gdzie on jest?

- Tam na górze - odparł Frodo wskazując wodospad. - Nie zostawię go tutaj samego. Musimy po niego wrócić.

Serce mu się ścisnęło. Te namowy zbyt były podobne do wciągania w pułapkę. Nie obawiał się, co prawda, żeby Faramir pozwolił zabić Golluma, lecz przypuszczał, że każe go uwięzić i spętać, a wówczas nieszczęsny, zdradziecki stwór na pewno poczuje się zdradzony przez hobbita. Nigdy może nie zrozumie ani nie uwierzy, że Frodo ocalił mu życie i że nie było innego sposobu ratunku. Cóż bowiem mógł zrobić Frodo, jeśli chciał obu stronom w miarę możności dochować wiary?

- Chodź, Smeagolu - rzekł - bo skarb rozgniewa się, jeśli mnie nie posłuchasz. Wracamy w górę strumienia. Idź pierwszy.

Gollum przepełznął kawałek drogi tuż nad krawędzią, chlipiąc i węsząc podejrzliwie. nagle zatrzymał się i podniósł głowę.

- Tu ktoś jest! - powiedział. - Nie tylko hobbit. - Odwrócił się znienacka. W wyłupiastych oczach migotało zielone światełko. - Niedobry pan! - syknął. - Zły! Podstępny! Fałszywy! - Splunął i wyciągnął długie ramię zakończone białymi, chwytliwymi palcami.

W tym samym okamgnieniu ogromna, ciemna sylwetka Anborna wynurzyła się tuż za nim. Człowiek dopadł Golluma, silną, ciężką ręką chwycił go za kark i przygiął do ziemi. Stwór błyskawicznie skręcił się cały; wilgotny i oślizły wił się niczym węgorz, a gryzł i drapał napastnika jak kot. Lecz z mroku już wybiegło dwóch żołnierzy spiesząc z pomocą Anbornowi.

- Ani się rusz - powiedział jeden z nich do Golluma - bo naszpikujemy cię tak, że się w jeża zmienisz. Ani się rusz!

Gollum opadł bezsilnie, jęcząc i płacząc. Ludzie związali go dość brutalnie.

- Nie tak ostro! - odezwał się Frodo. - ten biedak nie może się z wami mierzyć na siły. Starajcie się nie sprawiać mu bólu. On wówczas także spokojniej się zachowa. Smeagolu! Nie bój się, oni ci nic złego nie zrobią. Pójdę razem z tobą, nie spotka cię od ludzi żadna krzywda. Chyba że ja także zginę z ich rąk. Zaufaj swojemu panu.

Gollum odwrócił się i splunął hobbitowi pod nogi. Żołnierze podnieśli go z ziemi, nasunęli mu na głowę kaptur i powlekli z sobą. Frodo szedł za nimi, bardzo zgnębiony. Przez ukryty w gąszczu otwór, a potem schodami i korytarzami wrócili do pieczary. Płonęło kilka pochodni, ludzie krzątali się, już zbudzeni. Sam, który tu czekał na Froda, obrzucił zagadkowym spojrzeniem bezwładny tłumok wleczony przez żołnierzy.

- Złapali go? - spytał.

- Tak. Właściwie nie. Nie złapali - odparł Frodo. - Przyszedł dobrowolnie do mnie, bo zaufał memu słowu. Nie chciałem, żeby go tak porwano związanego. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy, ale przykro mi okropnie, ze tak się to odbywa.

- Mnie też przykro - rzekł Sam - ale z tą nieszczęsną pokraka nic się nie może odbywać przyzwoicie.

Jeden z żołnierzy skinął na nich i zaprosił do wnęki w głębi pieczary. Faramir siedział w fotelu, a nad jego głową świeciła umieszczona w niszy latarnia. Wskazał hobbitom stołki, a gdy siedli, rzekł do podwładnego:

- Podaj gościom wino i każ przyprowadzić jeńca.

Przyniesiono wino, a po chwili zjawił się Anborn niosąc w ramionach Golluma. Zdjął z jego głowy kaptur, postawił go na ziemi i został przy nim, by go podtrzymywać na nogach. Gollum mrużył oczy maskując chytre spojrzenie pod ciężkimi, bladymi powiekami. Wyglądał żałośnie, przemoczony do nitki, ociekał wodą i cuchnął rybami; jedną z nich ściskał wciąż jeszcze w garści. Rzadki kosmyki jak zbutwiałe wodorosty zwisały mu nad kościstym czołem i pociągał zasmarkanym nosem.

- Rozwiążcie! Rozwiążcie! - bełkotał. - Sznur nas rani, tak, rani nas, a przecież nic złego nie zrobiliśmy.

- Nic złego nie zrobiłeś? - rzekł Faramir patrząc na nieszczęśnika przenikliwie, lecz z kamienną twarzą, w której nie było ani gniewu, ani zdumienia czy też litości. - Tak powiadasz? Nigdy nie popełniłeś nic takiego, żeby zasłużyć na więzy lub jeszcze cięższą karę? Jednakże nie do mnie należy sąd nad tobą za tamte sprawy. Dziś ujęliśmy cię tam, gdzie nie wolno wchodzić pod grozą śmierci. Za ryby z tej sadzawki trzeba drogo płacić.

Gollum wypuścił rybę z ręki.

- Nie chcę ryb - powiedział.

- cena nie jest nałożona na ryby - rzekł Faramir. - Karzemy śmiercią za wtargnięcie w ten zakątek gór, za jedno spojrzenie na jezioro. Darowałem ci dotychczas życie na prośbę Froda, który twierdzi, że ma wobec ciebie jakieś długi wdzięczności. Ale musisz się przede mną usprawiedliwić. Jak się nazywasz? Skąd przyszedłeś? Dokąd idziesz? Czego szukasz?

- Zabłąkani jesteśmy, zabłąkani - odparł Gollum. - Nie mamy imienia, niczego nie szukamy, straciliśmy skarb, nie zostało nam nic. Tylko pustka. Tylko głód, tak, głód. Za kilka rybek, za marne ościste rybki, chcą biedne stworzenie karać śmiercią. taka jest ich mądrość, taka sprawiedliwość, taka wielka sprawiedliwość.

- Może nie jesteśmy bardzo mądrzy - powiedział Faramir - ale sprawiedliwi z pewnością na tyle, na ile nasza niewielka mądrość pozwala. Rozwiąż mu pęta, Frodo!

Faramir wyciągnął zza pasa mały nożyk i podał go Frodowi. Gollum, na swój sposób rozumiejąc ten gest, wrzasnął i padł na ziemię.

- Spokojnie, Smeagolu! - rzekł Frodo. - Powinieneś mi zaufać. Nie opuszczę cię w biedzie. Odpowiadaj na pytania, jak umiesz najuczciwiej. To ci nie zaszkodzi, lecz właśnie pomoże.

Przeciął powróz krępujący napięstki i kostki Golluma, podniósł go z ziemi.

- Podejdź bliżej! - rozkazał Faramir. - Patrz mi w oczy! Czy wiesz, jak się nazywa to miejsce? Czy byłeś tu już kiedyś?

Gollum z wolna podniósł powieki, niechętnie zwrócił ku Faramirowi ślepia; nie tliła się w nich teraz ani odrobina światła, blade i matowe spoglądały przez chwilę w jasne, nieustraszone oczy rycerza z Gondoru. Zaległa głucha cisza. Nagle Gollum spuścił głowę, skurczył się i przypadł do ziemi dygocąc na całym ciele.

- Nie wiemy, nie chcemy wiedzieć - zajęczał. - Nigdy tu nie byliśmy. Nigdy więcej nie przyjdziemy.

- Są w twoim umyśle zatrzaśnięte drzwi i zamknięte okna, a za nimi ciemne komory - rzekł Faramir. - Powiedziałeś jednak, jak sądzę, prawdę. Na twoje szczęście. Jaką przysięgę złożysz, żeby mi zaręczyć, że nigdy tutaj nie wrócisz i że nigdy słowem ani znakiem nie wskażesz drogi do tego miejsca żadnemu żywemu stworzeniu?

- Mój pan wie - odparł Gollum zerkając z ukosa na Froda. - Tak, pan wie. Przyrzekliśmy naszemu panu, jeśli nas uratuje. Przysięgniemy skarbowi, tak! - Przyczołgał się do stóp Froda. - Uratuj nas, dobry panie! - zaskomlał. - Smeagol obiecuje skarbowi, obiecuje uczciwie. Nigdy nie wróci, nie powie ani słowa. Tak, skarbie!

- czy tobie to wystarcza, Frodo? - spytał Faramir.

- Tak - rzekł Frodo. - Masz do wyboru albo zadowolić się tą przysięgą, albo postąpić, jak wymaga twoje prawo. Nic bowiem innego od tego jeńca nie usłyszysz. lecz ja mu przyrzekłem, że nie dozna krzywdy, jeśli pójdzie ze mną. Nie chciałbym, żeby się zawiódł na moim słowie.

Faramir długą chwilę milczał zamyślony.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Oddaję cię w ręce twojego pana. Frodo, syn Droga, niech powie, co chce z tobą zrobić.

- Ależ ty, szlachetny kapitanie, jeszcze nie powiedziałeś, co zamierzasz zrobić z Frodem! - odparł z ukłonem hobbit. - Póki zaś Frodo nie zna twojej woli, nie może układać planów dla siebie i swoich towarzyszy. Odroczyłeś wyrok do rana, lecz dzień już świta.

- Ogłoszę więc swoją wolę - rzekł Faramir. - Co do ciebie, Frodo, to na mocy władzy, udzielonej mi przez mego władcę, przyznaję ci swobodę ruchów w granicach Gondoru aż po najdalsze kresy starego królestwa. zastrzegam jedynie, że ani ty, ani żaden z twych towarzyszy nie ma prawa bez wyraźnego wezwania powrócić do tej kryjówki. Daję ci ten przywilej na jeden rok i jeden dzień od dziś, potem nie będzie ci już przysługiwał, chyba że przed upływem wyznaczonego terminu stawisz się w Minas Tirith przed obliczem władcy, namiestnika królestwa. Wtedy bowiem poproszę go, by zatwierdził i przedłużył na całe twe życie przywilej, który ode mnie otrzymałeś. Tymczasem każdy, kogo weźmiesz pod swą opiekę, będzie miał we mnie również opiekuna, a tarcze Gondoru go osłonią. Czy to ci starczy za odpowiedź?

Frodo ukłonił się nisko.

- Tak jest - rzekł - i oddaję się na twoje usługi, jeśli mogą one mieć jakąś cenę w oczach tak szlachetnego i wielkiego rycerza.

- Cenie je wysoko - odparł Faramir. - A teraz powiedz: czy bierzesz pod opiekę tego oto Smeagola?

- Biorę Smeagola pod swoją opiekę - oświadczył Frodo. Sam westchnął głośno. Nie był to objaw zniecierpliwienia wobec przydługiej wymiany uprzejmości, bo Sam, jak przystało hobbitowi, pochwalał ceremonie tego rodzaju. Podobna rozmowa w Shire nie obeszłaby się bez większej jeszcze ilości słów i ukłonów.

- A więc słuchaj!~- zwrócił się Faramir do Golluma. - Zapadł nad tobą wyrok śmierci, lecz póki będziesz się trzymał Froda, włos ci nie spadnie z głowy, a przynajmniej nikt z nas cię nie tknie. Gdyby wszakże spotkał cię któryś z żołnierzy Gondoru wałęsającego się bez Froda, wykona wyrok. I niechaj cię śmierć dosięgnie, w granicach tego królestwa lub poza nim, jeżeli będziesz źle służył swojemu panu. Teraz odpowiedz: dokąd zamierzasz iść? Frodo poświadczył, że byłeś jego przewodnikiem. Dokąd go prowadzisz?

Gollum milczał.

- Muszę to wiedzieć - rzekł Faramir. - Odpowiedz albo odwołam ułaskawienie.

Gollum wciąż milczał.

- Ja odpowiem za niego - odezwał się Frodo. - Na moje żądanie zaprowadził mnie do Czarnej Bramy, lecz okazało się, że nie można jej przekroczyć.

- Nie ma otwartych wrót do Bezimiennego Kraju - powiedział Faramir.

- Widząc to zawróciliśmy na drogę południową - ciągnął dalej Frodo - przewodnik bowiem mówił, że jest, a przynajmniej może być, ścieżka dostępna w pobliżu Minas Ithil.

- Minas Morgul - rzekł Faramir.

- Nie wiem dokładnie - powiedział Frodo - lecz podobno ścieżka wspina się pod górę północnym stokiem doliny, nad którą stoi stary gród. Wznosi się na wysoką przełęcz, a potem schodzi do... do krainy leżącej za górami.

- Czy znasz nazwę tej przełęczy? - spytał Faramir.

- Nie - odparł Frodo.

- To jest Kirith Ungol.

Gollum syknął przenikliwie i zaczął mamrotać pod nosem.

- czy tak brzmi nazwa przełęczy? - spytał Faramir zwracając się do niego.

- Nie! - wrzasnął Gollum piskliwie, jakby go ukłuto. - Tak, tak, słyszeliśmy kiedyś tę nazwę. Ale cóż dla nas nazwa znaczy? Pan powiedział, że musimy się tam dostać. Trzeba szukać jakiejś drogi. A nie ma innej, nie, nie ma.

- Nie ma innej? - rzekł Faramir. - Skąd wiesz? Kto zbadał wszystkie pogranicza królestwa ciemności? Długo, z namysłem przyglądał się Gollumowi. Potem odezwał się znowu: - Odprowadź jeńca, Anbornie. Traktuj go łagodnie, lecz nie spuszczaj z oka. A ty, Smeagolu, nie próbuj skakać w wodospad. Skały tam maja tak ostre zęby, że zginąłbyś przedwcześnie. Idź stąd, a weź tę swoją rybę.

Anborn wyszedł popychając przed sobą skulonego Golluma. Nad wejściem do wnęki zaciągnięto zasłonę.

- Myślę, mój Frodo, że nieroztropnie postępujesz - rzekł Faramir. - Nie powinieneś trzymać przy sobie tego przewodnika. To stwór nikczemny.

- Nie, nie jest nikczemny na wskroś - odparł Frodo.

- Może nie na wskroś - powiedział Faramir - lecz zło przeżera go jak rak, coraz głębiej. On cię nie doprowadzi do niczego dobrego. Jeżeli się z nim rozstaniesz, dam mu list żelazny i eskortę do tego miejsca na granicy Gondoru, które sobie sam wybierze.

- Nie zgodziłby się na to - odparł Frodo. - Poszedłby za mną tak, jak idzie już od dawna moim tropem. Przyrzekłem zresztą i wiele razy powtórzyłem przyrzeczenie, że wezmę go w opiekę i pójdę, dokąd mnie prowadzi. Nie żądasz chyba ode mnie, abym złamał słowo?

- Nie - rzekł Faramir. - Lecz serce moje tego pragnie. Co innego samemu nie dochować wiary, a co innego radzić przyjacielowi, aby złamał słowo, szczególnie, kiedy bezwiednie na własną zgubę związał się przyrzeczeniem. Ale - nie! Musisz Golluma ścierpieć przy sobie, jeśli zechce iść z tobą. Nie sądzę wszakże, abyś był obowiązany do wyboru drogi przez przełęcz Kirith Ungol, o której twój przewodnik nie powiedział ci wszystkiego, co wie. To wyczytałem jasno w jego myślach. Nie idź na Kirith Ungol.

- Gdzież więc mam iść? - spytał Frodo. - Z powrotem do Czarnej Bramy i zdać się na łaskę lub niełaskę wartowników? Co wiesz o tej przełęczy, że nazwa jej budzi w tobie tyle grozy?

- Nie wiem nic pewnego - odparł Faramir. - My, ludzie z Gondoru, nie zapuszczamy się tymi czasy na wschód od gościńca, nikt spośród młodego, mojego pokolenia tak daleko nie był ani też nie wspinał się na Góry Cienia. Znamy je tylko ze starych opowieści i pogłosek, które przetrwały z dawnych lat. To jednak pewne, że na przełęczach nad Minas Morgul czyhają jakieś złowrogie, straszne moce. Starcy i uczeni, którzy zbadali tajniki wiedzy, bledną i milkną na dźwięk nazwy Kirith Ungol.

Dolina pod Minas Morgul bardzo dawno temu popadła we władzę złych sił; nawet wówczas, gdy wygnany Nieprzyjaciel przebywał jeszcze daleko, a większa część Ithilien należała do nas, stamtąd wiało grozą i strachem. Jak ci wiadomo, stał tam ongi gród piękny i warowny, Minas Ithil, bliźni brat naszej stolicy. Zawładnęli nim jednak ludzie nikczemni i dzicy, których Nieprzyjaciel w pierwszym okresie swojej potęgi ujarzmił i wziął na służbę; ci po jego upadku błąkali się bezdomni i bezpańscy. Mówią, że przywódcami ich byli Numenorejczycy o spodlonych sercach; Nieprzyjaciel obdarzył ich pierścieniami władzy i wyniszczył tak, że zmienili się w żywe upiory, straszne i złe. Po jego wygnaniu zajęli Minas Ithil, osiedli tam, obrócili gród i całą okolicę w ruinę. Zdawała się pusta, lecz wśród gruzów żył strach. Tych dziewięciu wodzów przygotowało skrycie powrót swego władcy i pomogło mu; sami też wzmogli się znów na siłach. Dziewięciu Jeźdźców wyruszyło w świat przez straszną bramę, a my nie mogliśmy im zagrodzić drogi. Nie zbliżaj się do ich twierdzy! Będziesz śledzony nieustannie. tam czuwa nigdy nie usypiająca zła moc, stamtąd patrzy sto par nigdy nie przymykających się oczu. Nie idź tą drogą.

- Dokąd więc radzisz iść? - spytał Frodo. - Powiedziałeś, że nie możesz mi wskazać ani ścieżki ku górom, ani przejść przez góry. lecz ja muszę się poza ich wał dostać, bo zobowiązałem się uroczyście wobec całej Rady, że znajdę drogę lub szukając jej zginę. Gdybym zawrócił wzdragając się przed ostatnią, najcięższą próbą, jakże mógłbym stanąć przed elfami i ludźmi? Czy przyjąłbyś mnie w Gondorze, gdybym tam zjawił się z tym brzemieniem, które noszę i które opętało szaleństwem twojego brata? Jaki urok rzuciłoby na Minas Tirith? kto wie, czy wówczas dwie wieże Minas Morgul nie spoglądałyby ku sobie ponad spustoszonym, zalanym zgnilizną krajem.

- Tego bym nie chciał - rzekł Faramir.

- Cóż więc chcesz, abym zrobił? - spytał Frodo.

- Nie wiem. Ale nie chcę, żebyś szedł na śmierć lub mękę. Nie myślę też, by Mithrandir wybrał dla ciebie tę drogę.

- Skoro on zginął, muszę sam iść jedyną ścieżką, którą znalazłem. Nie mam czasu na szukanie lepszej.

- Srogi przypadł ci los, beznadziejne zadanie - rzekł Faramir. - Pamiętaj przynajmniej moją przestrogę: nie ufaj przewodnikowi, nie ufaj temu Smeagolowi. ma już na sumieniu morderstwo. Wyczytałem to w jego oczach. - Faramir westchnął. - Tak więc spotkał się nasze ścieżki i znów się rozchodzą, Frodo, synu Droga. Ciebie nie trzeba łudzić próżnymi słowy. Wiedz, że nie mam nadziei ujrzeć cię kiedykolwiek pod słońcem tej ziemi. Będę jednak odtąd przyjacielem twoim i całego twojego plemienia. A teraz odpocznij, my tymczasem przygotujemy ci prowiant na drogę.

Bardzo jestem ciekaw, jakim sposobem ten pokurcz Smeagol znalazł się w posiadaniu owego skarbu, o którym wspominałeś, i jak go później stracił; nie będę jednak trudził cię wypytując dziś o te sprawy. Jeżeli mimo wszystko wrócisz do krainy żywych i siądziesz pod ścianą w blasku słońca śmiejąc się z minionych trosk, będziesz musiał mi opowiedzieć całą historię dokładnie. Póki nie nadejdzie ten dzień lub jakiś inny, którego nawet czarodziejski kryształ Numenoru nie może nam objawić, żegnaj.

Faramir wstał, ukłonił się nisko Frodowi i rozsuwając zasłonę przeszedł do pieczary.


 

Rozdział 7

Ku Rozstajowi Dróg

 

F

rodo i Sam wrócili do swoich legowisk i czas jakiś odpoczywali w milczeniu; dzień już się zaczynał i ludzie krzątali się dokoła. Wreszcie przyniesiono hobbitom wodę do mycia i zaproszono do stołu nakrytego na trzy osoby. Faramir siadł z nimi do śniadania. Nie kładł się ani na chwilę od poprzedniego dnia, w którym jego oddział stoczył bitwę, lecz nie zdawał się wcale zmęczony. Gdy się posilili, wstał.

- Głód nie dokuczy wam w drodze - rzekł. - Wasze zapasy wyczerpały się, ale trochę prowiantu, stosownego w podróży, kazałem zapakować wam do worków. Na brak wody nie będziecie się uskarżać, póki będziecie szli przez Ithilien, nie pijcie jednak ze strumieni, które spływają z Imlad Morgul, z Doliny Żywej Śmierci. Chcę wam jeszcze coś powiedzieć: Moi zwiadowcy i strażnicy wrócili wszyscy, a niektórzy z nich dotarli w pobliże Morannonu. Przynieśli dziwne wieści. Cała okolica w krąg opustoszała. Na drogach nie widzieli żywej duszy, nie słyszeli kroków, głosu rogu ani nawet dźwięku naciąganej cięciwy. Cisza pełna oczekiwania zalega nad Bezimiennym Krajem. Nie wiem, co to znaczy. Na pewno jednak zbliża się moment wielkiej rozprawy. Nadciąga burza. Spieszcie póki czas! Jeżeli jesteście gotowi, wyruszymy natychmiast. Wkrótce słońce zaświeci nad królestwem cienia.

Przyniesiono hobbitom ich tobołki, znacznie teraz cięższe, a także dwie grube laski z wygładzonego drzewa, okute żelazem i opatrzone rzeźbionymi główkami, przez które przeciągnięte były rzemienne paski.

- Nie mam dla was darów godnych tej chwili pożegnania - rzekł Faramir - weźcie jednak te laski. Mogą się przydać w wędrówce przez góry i puszcze. Takich kijów używają mieszkańcy Białych Gór, lecz te przycięto na waszą miarę i okuto na nowo. Zrobiono je z pięknego drzewa lebethron, które jest ulubionym tworzywem naszych stolarzy i cieśli, a mają one ten dar, że zgubione wracają zawsze do właścicieli. Oby nie straciły tej zalety i nie zawiodły was w mrocznej krainie, do której idziecie!

Hobbici skłonili się w pas.

- Najgościnniejszy gospodarzu! - rzekł Frodo. - Elrond Półelf przepowiedział mi, że w podroży spotkam przyjaźń ukrytą w głębi serca i nieoczekiwaną. Prawdę mówił, bo nie mogłem spodziewać się od ciebie tyle przyjaźni, ile mi okazałeś. dzięki tej niespodziance ze złej przygody wynikło wiele dobrego.

Zaczęli się zbierać do wymarszu. Z jakiegoś zakamarka przyprowadzono Golluma, który wyraźnie nabrał już otuchy, chociaż w dalszym ciągu trzymał się jak najbliżej Froda unikając wzroku Faramira.

- Twemu przewodnikowi musimy zawiązać oczy - rzekł Faramir - tobie jednak zarówno jak twojemu służącemu chętnie oszczędzimy tej przykrości, jeśli sobie tak życzycie.

Gollum skrzeczał, wykręcał się, czepiał Froda, kiedy żołnierze podeszli, by zawiązać mu oczy. Frodo więc powiedział:

- Załóżcie nam wszystkim trzem opaski, a zacznijcie ode mnie, wówczas Smeagol przekona się, że nie macie złych zamiarów.

Tak też zrobiono, po czym wyprowadzono całą trójkę z Henneth Annun. Jakiś czas wędrowali przez korytarze i schody, aż w pewnej chwili owiała ich rześka, miła świeżość poranka. Szli dalej, wciąż jeszcze nic nie widząc, pod górę i znowu łagodnym skłonem w dół. Wreszcie Faramir kazał im odsłonić oczy.

            Stali znowu pod sklepieniem lasu. Szum wodospadu nie dochodził do ich uszu, bo od rozpadliny, w której płynął potok, dzieliło ich wyciągnięte na południe długie ramię wzgórza. Od zachodu pomiędzy drzewami prześwitywało światło, jakby tam, za lasem, świat się kończył i poza jego krawędzią nie było nic prócz nieba.

- Tu ostatecznie rozchodzą się nasze drogi - rzekł Faramir. - Jeżeli posłuchacie mojej rady, nie skręcicie stąd zaraz na wschód. Pójdziecie prosto, w ten sposób bowiem wiele jeszcze mil przebędziecie pod osłoną lasu. Od zachodu teren obrywa się nad dolinami niekiedy stromo, niekiedy łagodniej, wydłużonym, pochyłym zboczem. Trzymajcie się wciąż w pobliżu tej krawędzi i skraju lasu. Zrazu możecie, jak sądzę, wędrować nawet w świetle dziennym. Cała okolica jest uśpiona i pozornie spokojna, złe oczy na chwilę odwróciły się od niej. Bądźcie zdrowi i pospieszajcie, póki można.

Uścisnął hobbitów, zwyczajem swego plemienia pochylając się nad nimi, kładąc ręce na ich ramiona i całując w czoła.

- Życzliwa myśl wszystkich ludzi dobrej woli towarzyszy wam w drodze! - powiedział.

Ukłonili się aż do ziemi. Faramir zawrócił i nie oglądając się już za siebie odszedł ku dwóm żołnierzom, którzy czekali w pewnym oddaleniu. Hobbici z podziwem patrzyli, jak szybko umieją poruszać się ci ludzie w zielonych ubraniach, zniknęli bowiem niemal w okamgnieniu wśród drzew. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Faramir, teraz był tylko las, pusty i posępny; można by myśleć, że rycerz Gondoru przywidział im się we śnie.

            Frodo westchnął i odwrócił się twarzą na południe. Gollum, jakby umyślnie okazując wzgardę dla pożegnalnych ceremonii, rozgrzebywał ziemię pod korzeniem drzewa. "Śmierdziel już znowu chyba głodny? - pomyślał Sam. - Ano, zaczyna się cała zabawa od nowa."

- Poszli sobie nareszcie? - spytał Gollum. - Źli, wstrętni ludzie. Smeagola jeszcze kark boli, tak, boli jeszcze. Chodźmy stąd!

- Chodźmy - rzekł Frodo. - Ale jeśli umiesz tylko złorzeczyć ludziom, od których doznałeś łaski, nie mów lepiej nic.

- Mój pan dobry - zaskrzeczał Gollum. - Smeagol żartował. Zawsze przebacza, nie chowa urazy, tak, nawet do dobrego pana, który go zawiódł. Tak, pan dobry, Smeagol też dobry.

Ani Frodo, ani Sam nic na to nie odpowiedzieli. Zarzucili tobołki na plecy, ścisnęli kije w garści i ruszyli naprzód przez las Ithilien. Dwakroć w ciągu tego dnia odpoczywali posilając się odrobiną prowiantu, który do ich worków kazał zapakować Faramir. Byli zaopatrzeni w suszone owoce i solone mięso na czas dłuższy, chleba zaś dostali tyle, ile mogli zjeść przez pierwsze dni, póki nie stracił świeżości. Gollum nie tknął jadła.

            Słońce podnosiło się na niebie i przesunęło nad stropem lasu niewidzialne, potem zaczęło się chylić złocąc pnie drzew od zachodniej strony, a wędrowcy wciąż szli w chłodnym zielonym cieniu, w niezmąconej ciszy. Nawet ptaków nie było słychać, jakby wszystkie stąd odleciały albo oniemiały.

            Zmrok wcześnie ogarnął milczące lasy; wędrowcy zatrzymali się jeszcze przed zapadnięciem nocy, bardzo zmęczeni, bo przebyli co najmniej siedem staj od wyjścia z pieczary. Frodo przespał noc na miękkiej ziemi pod starym drzewem. Sam leżał obok niego, lecz nie zaznał spokoju, budził się, co chwila rozglądał i nasłuchiwał. Gollum zniknął chyłkiem, gdy hobbici rozłożyli się na spoczynek. Nie przyznał się, czy zasnął w jakiejś pobliskiej norze, czy też błąkał się polując wśród ciemności po lesie, w każdym razie o pierwszym brzasku wrócił i obudził hobbitów.

- Trzeba wstawać, tak, trzeba wstawać! - mówił. - Mamy jeszcze daleką drogę, na południe i na wschód. Hobbici muszą się spieszyć!

 

D

zień przeminął niemal tak samo jak poprzedni, z tą jedynie różnicą, że cisza zdawała się wokół jeszcze głębsza, a powietrze bardziej parne i w lesie zrobiło się duszno. Zbierało się jakby na burzę. Gollum często przystawał węsząc, mruczał coś pod nosem i przynaglał do pośpiechu.

            Na trzecim etapie dziennego marszu, pod wieczór, weszli w rzadszy las, gdzie drzewa rosły większe, lecz rozproszone. Ogromne dęby skalne o potężnych pniach stały, cieniste i godne, pośród szerokich polanek, tu i ówdzie przemieszane z sędziwymi jesionami i olbrzymimi dębami, na których właśnie rozkwitały brunatnozielone pąki. U ich stóp w jasnej, młodej trawie bielały kwiaty jaskółczego ziela i anemonów, o tej porze zamykające już kielichy do snu. Na milę w krąg zieleniły się liście leśnych hiacyntów, smukłe łodyżki kwiatów już przebijały się przez pulchną glebę. Nie było widać nigdzie żywej duszy, zwierzyny ani ptactwa, mimo to Golluma na otwartej przestrzeni zdjął strach i wędrowcy posuwali się bardzo ostrożnie, chyłkiem przebiegając od drzewa do drzewa.

            Dzień już dogasał, kiedy dotarli na skraj lasu. Usiedli pod starym, sękatym dębem, który wyciągał pokrętne niby węże korzenie w dół po stromej, osypującej się skarpie. Mieli przed sobą głęboką, mroczną dolinę. Na jej przeciwległym brzegu las znowu stał się gęsty, szarobłękitny w posępnym wieczornym zmierzchu i ciągnął się aż po widnokrąg na południe. Po prawej stronie, na zachodzie, majaczyły odległe góry Gondoru rozjarzone odblaskiem łuny, zalewającej niebo. Z lewej strony panowała już noc i piętrzyła się czarna ściana Mordoru. Z ciemności wyłaniała się długa dolina i opadała stromo rozszerzającym się stopniowo korytem ku Anduinie. Dnem jej płynął bystry potok. Frodo słyszał jego kamienny głos, wyraźny w wieczornej ciszy. Wzdłuż potoku, na drugim jego brzegu wiła się krętą, bladą wstążką droga ginąc w zimnej szarej mgle, której nie przenikały promienie zachodzącego słońca. Hobbitowi zdawało się, że rozróżnia w oddali wyrastające jakby z morza cieni omglone szczyty i poszczerbione wieżyczki prastarych twierdz, ciemnych i opustoszałych. Odwrócił się do Golluma.

- Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał.

- Tak, panie. W niebezpiecznym miejscu. To droga z Wieży Księżycowej do zburzonego grodu nad Rzeką; zburzony gród, tak, tak, złe miejsce, pełne nieprzyjaciół. Niedobrze zrobiliśmy słuchając rady tamtego człowieka. Hobbici oddalili się bardzo od ścieżki. teraz muszą iść w stronę majaczącego w zmierzchu łańcucha górskiego. - Nie można iść tą drogą. Nie. Tą drogą spod Wieży chodzą okrutni nieprzyjaciele.

Frodo spojrzał z góry na drogę. W tej chwili w każdym razie nie było na niej nikogo. Zdawała się bezludna, opuszczona, a zbiegała w dół ku pustce ruin ukrytych we mgle. Lecz coś złego czaiło się nad nią w powietrzu, jakby rzeczywiście snuły się tam jakieś niedostrzegalne dla oczu istoty. Froda dreszcz przebiegł, gdy spojrzał znowu na ledwie już widoczne w ciemności odległe wieże, a plusk wody wydał mu się zimny i okrutny; był to przecież głos Morgulduiny, zatrutego potoku spływającego z Doliny Upiorów.

- Co teraz zrobimy? - spytał. - Przeszliśmy dziś wiele mil. Może cofniemy się w las i poszukamy jakiegoś zakątka, żeby odpocząć w ukryciu?

- W nocy kryć się nie trzeba – odparł Gollum. – To w dzień hobbici muszą się odtąd chować, tak, w dzień.

- Dajże spokój! – powiedział Sam. – Musimy trochę odpocząć, choćbyśmy nawet mieli ruszyć znów po północy. Będziemy wtedy mieli jeszcze wiele godzin do świtu, zdążymy przejść porządny kawał drogi, oczywiście jeżeli tę drogę znasz.

Gollum zgodził się niechętnie na popas i zawrócił pomiędzy drzewa kierując się na wschód skrajem lasu. Nie pozwolił hobbitom rozłożyć się do snu na ziemi w tak bliskim sąsiedztwie drogi, więc po krótkiej naradzie postanowili wspiąć się wszyscy trzej na pień ogromnego dębu i usadowić w rozwidleniu konarów; grube, rozłożyste gałęzie osłaniały ich dobrze, a kryjówka stanowiła zarazem dość wygodne schronienie. Gdy noc zapadła, pod koroną drzewa ciemność była nieprzenikniona. Frodo i Sam napili się wody i przegryźli chlebem oraz suszonymi owocami, lecz Gollum od razu zwinął się w kłębek i usnął. Hobbici nie zmrużyli tej nocy oczu.

Jakoś wkrótce po północy Gollum się zbudził; nagle błysnął ku nim bladymi otwartymi ślepiami. Chwilę nasłuchiwał i węszył, tym bowiem sposobem, jak już zauważyli od dawna, rozpoznawał zwykle porę dnia.

- Czy odpoczęliśmy? Czy wyspaliśmy się dobrze? – spytał. – Idziemy!

- Nie odpoczęliśmy i nie spaliśmy – odburknął Sam. – Ale pójdziemy, skoro trzeba.

Gollum skoczył zwinnie z gałęzi spadając na cztery łapy, hobbici nieco wolniej zsunęli się po pniu.

Ledwie stanęli na ziemi, ruszyli w drogę za przewodnictwem Golluma, kierując się w ciemnościach opadającym w dół zboczem ku wschodowi. Niewiele widzieli, noc bowiem była tak głęboka, że nieraz dopiero w ostatniej chwili dostrzegali pień drzewa, nim się na niego natknęli. Teren był nierówny, marsz utrudniony, lecz Gollum szedł pewnie. Prowadził hobbitów przez gąszcze i kolczaste zarośla, czasem skrajem głębokiej rozpadliny albo czarnej jamy, czasem osuwając się w głąb ciemnego, zarosłego krzakami jaru, by potem wspinać się na jego drugi brzeg. Schodzili niekiedy w dół, lecz każdy następny stok górował nad poprzednim i był od niego bardziej stromy. Toteż wznosili się coraz wyżej. Na pierwszym postoju, gdy obejrzeli się za siebie, ledwie dostrzegli strop lasu, z którego wyszli, rozpostarty niby gęsty, ogromny cień, plama nocy ciemniejącej pod mrocznym, posępnym niebem. Od wschodu pełzła z wolna jak gdyby ogromna czarna chmura pochłaniając nikłe, przyćmione gwiazdy. Księżyc chyląc się ku zachodowi umknął przed jej pościgiem, lecz spowijała go w krąg obwódka zgniłożółtej mgły. W końcu Gollum odwrócił się do hobbitów.

- Dzień już blisko – rzekł. – Hobbici muszą się spieszyć. Nie jest bezpiecznie stać tak na otwartym miejscu w tej okolicy. Prędzej!

Przyspieszył kroku, oni zaś mimo znużenia podążali za nim. Wkrótce zaczęli wspinać się na ogromny grzbiet pagórka, porośniętego gąszczem kolczoliści, borówek i niskiej, szorstkiej tarniny; gdzieniegdzie tylko otwierały się w zieleni łyse polany, wypalone świeżo ogniem. Im bliżej szczytu, tym więcej było kolczastych krzewów, bardzo starych i wysokich, od dołu nagich i wątłych, lecz w górze rozrośniętych bujnie i już rozkwitających żółtymi pączkami, które jaśniały wśród ciemności i rozsiewały delikatną, słodką woń. Pierwsze gałęzie wyrastały z pni tak wysoko, że hobbici mogli iść przez te zarośla wyprostowani, jak przez długie galerie wysłane suchym, grubym, szorstkim chodnikiem. Gdy dotarli do końca szerokiego grzbietu, zatrzymali się i szukając kryjówki wpełzli pod zbity wał tarniny. Jej powykręcane gałęzie zwisały aż do ziemi, a z ziemi pięły się na nie splątaną masą dzikie głogi. Głęboko w tym gąszczu otwierała się pusta przestrzeń, jak gdyby altana podparta suchymi gałęziami i nakryta stropem młodych liści oraz wiosennych pędów. Tu wędrowcy leżeli długą chwilę, zbyt zmęczeni, żeby myśleć o jedzeniu, i przez otwierające się w ścianach schronu szpary patrzyli, jak z wolna świta nowy dzień.

            Lecz dzień nie zaświtał jasny, po niebie rozlał się tylko bury, posępny półmrok. Na wschodzie ciemnoczerwona łuna świeciła pod niskim pułapem chmur; nie była to zorza poranna. Oddzielone od nich szeroką, stromą doliną piętrzyły się góry Efel Duath, czarne i bezkształtne u podnóży, osłoniętych nieprzemijającą nocą, ostre, poszarpane i zjeżone groźnie u szczytów, widocznych na tle krwawego blasku. Dalej na prawo czerniało pośród mroku ogromne ramię górskie, wysunięte ku wschodowi.

- Którędy stąd pójdziemy? – spytał Frodo. – Czy tam, za tym czarnym masywem otwiera się zejście do doliny Morgul?

- Po co teraz o tym myśleć? – odparł Sam. – Z pewnością nie ruszymy się z miejsca przed końcem dnia, jeżeli w ogóle można to dniem nazwać.

- Może, może – powiedział Gollum. – Ale musimy spieszyć się do Rozstaja Dróg. Tak, tak, do Rozstaja. Tamtędy pójdziemy, tak, tamtędy mój pan pójdzie.

Czerwona łuna przygasła nad Mordorem. Półmrok zgęstniał, gdy ze wschodu podniosły się opary i zasnuły całą okolicę. Frodo i Sam zjedli coś niecoś i ułożyli się do snu, lecz Gollum kręcił się niespokojnie. Nie chciał tknąć jadła, przyjął od nich tylko łyk wody, a potem czołgał się wśród krzaków węsząc i pomrukując. W pewnej chwili zniknął nagle.

- Poszedł pewnie na polowanie – rzekł Sam ziewając. Wedle umowy on teraz miał się przespać, wkrótce też zapadł w głęboki sen. Śniło mu się, że jest w Bag End i szuka czegoś w ogrodzie, ale ma na plecach ciężki wór, który go przygniata do ziemi. Ogród był zachwaszczony i zarośnięty, ciernie i paprocie wtargnęły na grządki pod żywopłotem u stóp pagórka.

- Tyle roboty, a ja taki zmęczony – mówił sobie. Naraz przypomniało mu się, czego szuka. – Gdzie moja fajka? – powiedział i obudził się w tym momencie.

- Ośle! – rzekł sam do siebie otwierając oczy i dziwiąc się, dlaczego leży w krzakach. – Masz ją przecież w swoim tobołku!

Wtedy dopiero uprzytomnił sobie po pierwsze, że wprawdzie fajka jest w tobołku, ale ziela do niej nie ma, a po drugie, że setki mil dzielą go od ogrodu w Bag End. Usiadł. Było niemal ciemno. Dlaczego Frodo pozwolił mu spać dłużej, niż wypadało z umowy, aż do wieczora?

- Pan wcale się nie przespał, panie Frodo? – spytał. – Która to godzina? Musi być już bardzo późno?

- Nie, ale dzień zamiast się rozjaśniać, ciemnieje coraz bardziej – odparł Frodo. – Jeśli się nie mylę, nie ma jeszcze południa, a ty spałeś zaledwie trzy godziny.

- Nie rozumiem, co się święci – rzekł Sam. – Może zbiera się na burzę. W takim razie będzie to burza nie na żarty. Lepiej by nam było w jakiejś głębokiej norce niż w tych krzakach! – Nasłuchiwał chwilę. – Co to jest? Grzmot, warkot bębnów czy jeszcze coś innego?

- Nie wiem – powiedział Frodo. – Słyszę to od dawna. Czasem mam wrażenie, że ziemia drży, czasem, że to parne powietrze tak dudni w uszach.

Sam rozejrzał się wkoło.

- Gdzie Gollum? – spytał. – Czy jeszcze nie wrócił?

- Nie – odparł Frodo. – Nie pokazał się i nie odezwał dotychczas.

- Prawdę mówiąc nie tęsknię do niego – rzekł Sam. – Nigdy chyba nie miałem z sobą w podróży nic takiego, co bym porzucił z mniejszym żalem na drodze. Ale to właśnie do niego podobne, żeby po przejściu tylu mil zniknąć teraz, kiedy najbardziej jest potrzebny... oczywiście, jeżeli można w ogóle spodziewać się jakiegoś pożytku z tej pokraki, o czym śmiem wątpić.

- Zapominasz, jak było na Bagnach! – rzekł Frodo. – Mam nadzieję, że nie spotkało go nic złego.

- A ja mam nadzieję, że nie spłata nam psiego figla – powiedział Sam. – Bądź co bądź nie chciałbym, żeby wpadł tamtym w łapy. Bo wtedy z nami byłoby krucho.

Nagle odgłos grzmotów czy bębnów rozległ się głośniejszy i głębszy. Zdawało się, że ziemia drży pod hobbitami.

- Już jest z nami krucho – powiedział Frodo. – Obawiam się, że zbliża się kres naszej wędrówki.

- Może – odparł Sam – ale póki życia, póty nadziei, jak mawiał mój Dziadunio, a często dodawał: i póty jeść trzeba. Niech pan coś przegryzie, panie Frodo, a potem się prześpi.

            Popołudnie, o ile Sam dobrze orientował się w czasie, dobiegało końca. Wyglądając z gąszczu widział tylko posępny krajobraz bez świateł i cieni, z wolna zanurzający się w bezkształtnym i beznadziejnym zmierzchu. Było duszno, ale nie gorąco. Frodo spał niespokojnie przewracając się i szamocząc we śnie, czasem coś szepcząc z cicha. Dwa razy Sam miał wrażenie, że słyszy w tym szepcie imię Gandalfa. Czas wlókł się nieznośnie. Nagle Sam usłyszał syk i gdy się obejrzał, zobaczył Golluma, który na czworakach wpatrywał się w hobbitów świecącymi oczyma.

- Wstawać! Wstawać, śpiochy! – szepnął. – Wstawać. Nie ma czasu do stracenia. Musimy iść zaraz. Nie ma czasu do stracenia.

Sam popatrzał na niego nieufnie. Gollum zdawał się wystraszony czy może podniecony.

- Iść? Zaraz? Cos ty wykombinował? Jeszcze nie pora. Nikt nawet jeszcze nie je podwieczorku, oczywiście w przyzwoitych krajach, gdzie się w ogóle jada podwieczorki.

- Głupi hobbit! – syknął Gollum. – Nie jesteśmy w przyzwoitym kraju. Czas ucieka, tak, ucieka szybko. Nie ma chwili do stracenia. Trzeba ruszać. Niech mój pan zbudzi się wreszcie!

Szarpnął Froda, aż hobbit poderwał się z ziemi, usiadł i chwycił go za ramię. Gollum wyrwał mu się i odskoczył.

- Nie bądźcie głupi – syczał. – Trzeba iść. Nie ma czasu do stracenia.

Nic więcej nie mogli się od niego dowiedzieć. Nie chciał powiedzieć, gdzie chadzał ani też co go skłania do pośpiechu. Sam był pełen podejrzeń i okazywał je niedwuznacznie, lecz Frodo niczym nie zdradził swoich myśli. Westchnął, zarzucił tobołek na plecy i gotów był wyruszyć wśród gęstniejącego mroku.

            Gollum prowadząc ich po zboczu w dół zachowywał szczególną ostrożność, starał się trzymać osłony krzewów, a przez otwarte przestrzenie biegł zgięty niemal przy ziemi. Wieczór co prawda tak był ciemny, że najbystrzejsze nawet oko nie dostrzegłoby hobbitów otulonych w kaptury i szare płaszcze, najczujniejszy zwierz nie usłyszałby ich cichych kroków. Ani gałązka nie trzasnęła, ani liść nie zaszeleścił, gdy przemykali się lekko i szybko.

            Szli tak godzinę, wciąż w milczeniu, gęsiego, przygnębieni mrokiem i głuchą ciszą, którą zakłócał tylko od czasu do czasu daleki grzmot czy może warkot bębnów dochodzący spomiędzy gór. Zeszli już znacznie poniżej kryjówki w tarninie i skręcili na południe starając się trzymać prosto wytkniętego kierunku, o ile na to pozwalał długi, wyboisty stok wznoszący się ku ścianie gór. W niewielkim oddaleniu przed nimi czarnym murem rysował się pas drzew. Podchodząc bliżej stwierdzili, że drzewa są olbrzymie, bardzo stare i wystrzelają wysoko, chociaż czuby mają połamane i ogołocone, jak gdyby burza z piorunami przeszła nad nimi, lecz nie zdołała ich zabić ani wstrząsnąć korzeni sięgających głęboko w ziemię.

- Rozstaje, tak – szepnął Gollum. Było to pierwsze słowo, które wymówił, odkąd wychynęli z gęstwy cierni. – Tą drogą trzeba iść.

 Skręcił teraz na wschód i prowadził pod górę. Nagle ukazała się Południowa Droga okrążająca podnóża gór i niknąca w wielkim pierścieniu drzew.

- To jedyna droga – szepnął Gollum. – Nie ma ścieżki, tylko ta droga. Nie ma ścieżki. Trzeba iść do Rozstaja. Prędko! Cicho!

Skradając się, jak zwiadowcy do obozu nieprzyjaciela, zsunęli się ku drodze i pomknęli jej zachodnim brzegiem pod kamienną skarpą, szare sylwetki wśród szarych głazów, stąpające bezszelestnie niby koty na łowach. Wreszcie dotarli do drzew, otaczających wielki, otwarty pod ciemnym niebem krąg; przestrzeń między potężnymi pniami tworzyła jakby olbrzymie sklepione okna zburzonej pałacowej sali. Pośrodku krzyżowały się cztery drogi. Wędrowcy mieli za sobą drogę z Morannonu, która stąd wybiegała naprzód daleko na południe; z prawej strony wspinała się droga ze starego grodu Osgiliath i przeciąwszy skrzyżowanie wiodła ku wschodowi, w ciemność. Tą właśnie drogą mieli pójść.

            Frodo długą chwilę stał u Rozstaja przejęty grozą, gdy nagle spostrzegł światło. Jego odblask padał na twarz Sama. Szukając źródła światła Frodo poprzez okno sklepione z konarów zwrócił wzrok na drogę do Osgiliath, która niby napięta taśma opadała w dół ku zachodowi. Na dalekim widnokręgu, poza smutną ziemią Gondoru otuloną w mrok, zachodzące słońce trafiło wreszcie na skrawek nieba nie zasłonięty przez ogromny skłębiony całun chmur i świecąc złowieszczą pożogą zniżało się ku nieskalanemu jeszcze morzu. Blask oświetlił na chwilę ogromny posąg przedstawiający siedzącego mężczyznę, dostojnego i spokojnego jak kamienni królowie z Argonath. Ząb czasu skruszył ten pomnik i okaleczyły go brutalne ręce. Zamiast głowy ktoś na drwinę umieścił okrągły, grubo ciosany głaz i namalował na nim niezdarnie twarz wyszczerzoną w szyderczym uśmiechu, z jednym jedynym wielkim czerwonym okiem pośrodku czoła. Nagryzmolone i wydrapane napisy, bezmyślne zygzaki i wstrętne godła, rozpowszechnione wśród dalekich ludów Mordoru, pokrywały kolana, wspaniały tron i cokół posągu.

            Nagle ostatnie poziome promienie słońca wskazały Frodowi odrąbaną głowę kamiennego króla: poniewierała się opodal drogi na ziemi.

- Spójrz, Samie! – krzyknął Frodo zdumiony. – Spójrz! Król odzyskał koronę!

Oczodoły ziały pustką, rzeźbione kędziory brody były spękane, lecz wysokie surowe czoło otaczała srebrna i złota korona. Pnącze o drobnych, białych, podobnych do gwiazd kwiatach oplotły skronie, jak gdyby składając hołd obalonemu władcy, a wśród kamiennych pukli włosów kwitły żółte rozchodniki.

- Nie został pokonany na zawsze! – rzekł Frodo.

W tym momencie ostatni promień zgasł. Słońce zanurzyło się w morzu i znikło; jakby ktoś zdmuchnął lampkę nad światem, od razu zapadła czarna noc.


 

Rozdział 8

Schody Kirith Ungol

 

G

ollum ciągnął Froda za połę płaszcza sycząc ze strachu i niecierpliwości.

- Trzeba iść – mówił. – Nie można tutaj stać. Prędzej!

Frodo niechętnie odwrócił się od zachodu i poszedł za przewodnikiem w ciemność, na wschód. Wyszli z kręgu drzew i posuwali się wzdłuż drogi prowadzącej ku górom. Droga z początku biegła prosto, potem jednak wygięła się nieco na południe i wkrótce przywiodła wędrowców tuż pod ogromne skaliste ramię gór, które od dawna widzieli z daleka. Czarny, niedostępny grzbiet piętrzył się teraz nad ich głowami masą zagęszczonego mroku na tle mrocznego nieba. Droga ciągnęła się w jego cieniu i okrążając go skręcała znów wprost na wschód, ostro pod górę.

            Frodo i Sam szli z wysiłkiem, serca ciążyły im tak, że nie mogli już nawet myśleć o grożących niebezpieczeństwach. Frodo miał głowę spuszczoną; brzemię, które niósł, znów ciągnęło go ku ziemi. Póki przebywali w Ithilien, nie czuł prawie ciężaru Pierścienia, odkąd jednak minęli Rozstaje, Pierścień zdawał się z każdą chwilą przybierać na wadze. Wyczuwając pod stopami coraz ostrzejszą stromiznę, hobbit dźwignął zmęczoną głowę, by spojrzeć na czekającą go ścieżkę. Wówczas – tak jak mu to Gollum przepowiedział – ujrzał nagle gród Upiorów. Skulił się przywierając do kamiennej skarpy.

            Długa, stromo wznosząca się dolina wspinała się głębokim ciemnym wąwozem w góry. U jej dalekiego końca, między jej dwoma ramionami, wysoko na czarnym skalistym cokole pod szczytami Gór Cienia wznosiły się mury i wieża Minas Morgul. Niebo i ziemia dokoła tonęły w ciemności, lecz z wieży biło światło. Nie była to poświata miesięczna, uwięziona wśród marmurowych ścian dawnej Minas Ithil, Wieży Księżyca, piękna i radosna, rozjaśniająca ongi ten zakątek gór. To światło zdawało się bledsze niż księżyc zamierający na powolne zaćmienie, rozchwiane i mętne jak opar nad zgniłym bagnem; trupie światło, które nie oświetlało niczego. W murach i w wieży mnóstwo okien otwierało się niezliczonymi czarnymi dziurami, za którymi ziała pustka. Lecz sam szczyt wieży obracał się to w jedną, to w drugą stronę niby ogromna upiorna głowa wypatrująca czegoś wśród nocy. Przez chwilę trzej wędrowcy stali w osłupieniu; wieża przykuwała ich oczy. Pierwszy ocknął się Gollum. Znów szarpnął hobbitów za płaszcze, tym razem jednak bez słowa. Nieomal pociągnął ich przemocą z miejsca. Nogi odmawiały posłuszeństwa, czas jak gdyby zwolnił biegu, zdawało się, że między oderwaniem stopy a postawieniem jej znów na ziemi potrzeba kilku minut, by zwalczyć opory.

            Z wolna dowlekli się do białego mostu. Tu droga, połyskująca nikłym światłem, przeprawiała się przez potok płynący środkiem doliny i biegła dalej zakosami pod górę ku bramie grodu, otwierającej się czarną czeluścią w zewnętrznym pierścieniu murów od północy. Z obu stron potoku szerokim pasem ciągnęły się cieniste łąki, usiane białawymi kwiatami. Kwiaty te również lśniły światłem i były piękne, lecz zarazem straszne, jak bywają przedmioty obłędnie zniekształcone w koszmarnym śnie. Unosiła się nad nimi mdła, trupia woń, wszystko wokół cuchnęło rozkładem. Most spinał dwie łąki. U jego przyczółków stały posągi zmyślnie wyrzeźbione w kształt ludzi lub zwierząt, lecz okaleczone i szkaradne. Woda płynęła cicho i parowała, para wszakże kłębiąca się i snująca nad mostem była lodowato zimna. Frodowi kręciło się w głowie, czuł, że traci przytomność. Nagle, jakby pchnięty jakąś siłą niezależną od jego woli, poderwał się, zaczął biec przed siebie, z wyciągniętymi w ciemność rękoma; głowa chwiała mu się bezwładnie na karku. Sam i Gollum dogonili go. Wierny sługa chwycił pana w ramiona, gdy ten potknął się i omal nie upadł na progu mostu.

- Nie tędy! Nie tędy! – zasyczał przewodnik, lecz oddech dobywając się spomiędzy zębów rozdarł ciszę tak przenikliwym poświstem, że wystraszony Gollum przypadł do ziemi.

- Niech się pan wstrzyma, panie Frodo! – szepnął Sam na ucho swemu panu. – Niech pan wraca! Nie tędy droga! Gollum tak mówi, a ja wyjątkowo tym razem zgadzam się z nim.

Frodo przetarł ręką czoło i oderwał wzrok od wzniesionego na skale grodu. Świetlisty szczyt wieży urzekał go i hobbit musiał z wszystkich sił walczyć z szalonym pragnieniem, które ciągnęło go na lśniącą drogę, ku bramie. Wreszcie przezwyciężył się, zawrócił, chociaż w tym momencie Pierścień zaciążył mu straszliwie i stawiając opór zacisnął łańcuch na jego szyi. Oczy też, gdy je odwrócił od wieży, zabolały go i jak gdyby na chwilę oślepły. Miał przed sobą nieprzeniknioną noc.

            Gollum, czołgając się po ziemi niby przerażone zwierzę, już znikał w ciemnościach. Sam podtrzymując i prowadząc chwiejącego się Froda podążał za przewodnikiem jak mógł najspieszniej. Niedaleko od brzegu strumienia w kamiennym murze nad drogą otwierała się szczelina. Przedostali się przez nią na wąską ścieżkę, która na początku lśniła nikle, tak jak główna droga, dalej jednak, gdy wspięła się ponad łąkę trupich kwiatów, przygasła i ściemniała, wijąc się w skrętach pod górę na północne zbocze doliny.

            Tą ścieżką wlekli się dwaj hobbici ramię przy ramieniu, lecz Golluma, który szedł przodem, nie widzieli przed sobą; tylko od czasu do czasu, gdy odwracał się, żeby ich przywołać, dostrzegali jego oczy świecące jasnozielonymi płomykami – może odbiciem strasznego blasku Morgulu, a może jakimś wewnętrznym, wzbudzonym przez ten blask ogniem. Frodo i Sam wciąż czuli obecność tego trupiego blasku i spojrzenie czarnych oczodołów, toteż ustawicznie z lękiem oglądali się za siebie, ustawicznie wytężali wzrok wypatrując przed sobą ścieżki w ciemności. Z wolna brnęli naprzód. Kiedy wspięli się wyżej, ponad cuchnący opar zatrutego strumienia, odetchnęli lżej i rozjaśniło im się trochę w głowach; byli jednak zmęczeni tak okrutnie, jakby przez noc całą maszerowali z wielkim ciężarem na plecach lub płynęli przeciw potężnemu nurtowi rzeki. Wreszcie musieli zatrzymać się na odpoczynek. Frodo przysiadł na jakimś kamieniu. Znajdowali się na szczycie wysokiego garbu nagiej skały. Przed nimi w zboczu doliny otwierała się jakby wklęsła zatoka i jej brzegiem biegła ścieżka tworząc wąziutką półkę, nad ściętym z prawej strony urwiskiem; ścieżka pięła się dalej stromo po zwróconej ku południowi litej ścianie góry i znikała gdzieś wysoko w gęstych ciemnościach.

- Muszę chwilkę odpocząć, Samie – szepnął Frodo. – Nie umiem ci powiedzieć, chłopcze kochany, jak strasznie ciąży mi moje brzemię. Zaczynam wątpić, czy długo jeszcze zdołam je nieść. W każdym razie muszę odpocząć, zanim spróbuję iść dalej, tam!

I wskazał wąską, stromą ścieżkę pod górę.

- Tss! Tss! – syknął Gollum wracając spiesznie do hobbitów. Palec trzymał na ustach, trząsł głową, przynaglając bez słów do pośpiechu; chwytał Froda za rękaw i wskazywał drogę, lecz hobbit nie ruszył się z miejsca.

- Za chwilę! – mówił. – Za chwilę! – Przytłaczało go zmęczenie i nie tylko zmęczenie; jakby urok obezwładnił jego ciało i ducha. – Muszę odpocząć – mruczał.

Golluma jednak, kiedy usłyszał tę odpowiedź, ogarnął taki strach, że w podnieceniu zagadał sycząc i przesłaniając usta ręką, jakby chciał zataić słowa przed niewidzialnymi, rozproszonymi wokół słuchaczami.

- Nie tu! Nie wolno odpoczywać tutaj! Głupcy! Tu widzą nas Oczy. Przyjdą na most i zobaczą nas! Chodźcie stąd! Pod górę, pod górę! Prędko!

- Niech pan wstanie, panie Frodo – rzekł Sam. – Ta pokraka znowu ma rację. Nie można tu marudzić.

- Dobrze – odparł Frodo głosem półprzytomnym, jakby przez sen. – Spróbuję.

I z wysiłkiem dźwignął się z kamienia.

Lecz było już za późno. W tym samym bowiem momencie skała zakołysała się i zadrżała pod ich stopami. Potężny grzmiący huk, głośniejszy niż wszystkie poprzednie, przetoczył się w głębi ziemi i rozbił echem wśród gór. Wielka czerwona błyskawica rozjarzyła się znienacka. Strzeliła w niebo daleko spoza wschodniej ściany gór i rozbryznęła szkarłatną łunę po niskim pułapie chmur. W tej dolinie cieni i zimnego trupiego światła czerwień błyskawicy zdawała się nie do zniesienia jaskrawa i okrutna. Na płomiennym tle czarne kamienne szczyty rysowały się niby zębate noże wbite w krwawiące niebo nad równiną Gorgoroth. Potem z ogłuszającym trzaskiem spadł piorun.

            Twierdza Minas Morgul odpowiedziała. Z wieży i otaczających ją szczytów strzeliły ku posępnym chmurom błyskawice i rozdwojone języki błękitnych płomieni. Ziemia jęknęła, zza murów grodu rozległ się krzyk. Zmieszany z ostrym, wysokim wizgiem drapieżnych ptaków, z przenikliwym rżeniem koni, oszalałych z gniewu i strachu, krzyk ten rozdzierał uszy, potężniał z każdą chwilą i wznosił się ku przeraźliwej najwyższej nucie, już niedostępnej słuchowi śmiertelników. Hobbici padli na ziemię zatykając uszy.

            Straszliwy krzyk, opadając przeciągłym skowytem, umilkł wreszcie; Frodo podniósł z wolna głowę. Po drugiej stronie wąskiej doliny, niemal na wysokości oczu hobbita, wznosiły się mury złowrogiego grodu, a czeluść bramy, na kształt paszczy rozdziawionej i zjeżonej zębami, stała teraz otworem. Z bramy ciągnęły zastępy wojska. Wszyscy żołnierze ubrani na czarno, mroczni jak noc. Na tle szarawych murów i świecącego bruku gościńca Frodo widział drobne czarne sylwetki, maszerujące w szeregach krokiem cichym i spiesznym, wypływające z bram twierdzy nie kończącym się strumieniem. Piechotę poprzedzał liczny oddział konnych sunący niby chmara widm w szyku bojowym, a na czele jechał jeździec od wszystkich roślejszy, cały w czerni, tylko na okrytej kapturem głowie połyskiwał złowrogim blaskiem hełm na kształt korony. Zbliżał się już do mostu w dole; Frodo śledził go szeroko otwartymi oczyma, niezdolny przymknąć powiek ani odwrócić spojrzenia. Czyż nie był to wódz Dziewięciu Jeźdźców, który powrócił na ziemię, żeby poprowadzić upiorne wojsko do bitwy? Tak, Frodo nie mógł wątpić. Widział znów tego samego widmowego króla, którego lodowata ręka ugodziła powiernika Pierścienia morderczym sztyletem. Ból odżył w starej ranie, zimny dreszcz dosięgnął serca Froda.

            W momencie, gdy myśli te przemykały przez głowę hobbita i przeszywały go zgrozą, jeździec tuż przed mostem zatrzymał się nagle, a całe wojsko znieruchomiało za jego plecami. Zaległa śmiertelna cisza. Może Wódz Upiorów dosłyszał zew Pierścienia i zawahał się na chwilę wyczuwając obecność drugiej, obcej potęgi w dolinie. Ciemna głowa w hełmie i koronie grozy obróciła się w prawo, potem w lewo, niewidzące oczy przeszukały ciemności dokoła. Frodo nie mógł się poruszyć, czekał jak ptak, do którego zbliża się żmija. Nigdy jeszcze tak silnie jak w tej chwili nie czuł pokusy wsunięcia Pierścienia na palec. Lecz mimo natarczywości pokusy nie był skłonny jej ulec. Wiedział, że Pierścień z pewnością oszukałby go tylko, a nawet gdyby go włożył, nie miałby siły zmierzyć się z królem Morgulu, jeszcze nie! Mimo porażenia strachem, wola jego nie odpowiadała już teraz na rozkaz, który hobbit odczuwał jedynie jako atak potężnej siły z zewnątrz. Ta obca siła zawładnęła jego ręką; nie przyzwalając, lecz w napięciu oczekując, co się stanie, tak jakby patrzał na akcję rozgrywającą się gdzieś bardzo daleko i bardzo dawno temu, Frodo śledził ruch własnej dłoni zbliżającej się z wolna do zawieszonego na szyi łańcuszka. Lecz w tym momencie ocknęła się w nim wola; przemocą, wbrew oporowi, cofnął rękę, skierował ją ku innemu celowi, ku drobnemu przedmiotowi, który miał na piersi. Przedmiot ów wydał mu się twardy i zimny, kiedy wreszcie zacisnął na nim palce: był to dar Galadrieli, flakonik, od tak dawna pieczołowicie przechowywany i niemal zapomniany aż do tej chwili. Kiedy go dotknął, wszystkie myśli o Pierścieniu rozpierzchły się, hobbit odetchnął i schylił głowę.

            W tym samym okamgnieniu Król Upiorów odwrócił się, spiął wierzchowca ostrogą i ruszył na most, a cała armia za nim. Może kaptur elfów ochronił Froda przed jego wzrokiem, może pokrzepiona wola małego przeciwnika odparła atak wrogiej woli. Jeździec spieszył się, godzina już wybiła, groźny Władca rozkazał wojenny pochód na zachód.

            Wkrótce zniknął niby cień rozpływając się wśród cieni na krętej drodze, a czarne szeregi przeszły jego śladem przez most. Od czasów świetności Isildura nigdy jeszcze równie potężna armia nie przekroczyła progów tej doliny; nigdy jeszcze równie dzikie i równie groźne zbrojne zastępy nie dotarły nad brzegi Anduiny; a przecież była to tylko jedna z wielu armii, które Mordor pchał do walki, wcale nie największa z wszystkich.

            Frodo drgnął. Nagle wspomniał Faramira i serce mu zabiło silniej. „A więc burza wreszcie wybuchła – pomyślał. – ten las włóczni i mieczy ciągnie pod Osgiliath. Czy Faramir zdąży ujść za rzekę? Przewidywał wojnę, czy jednak przewidział ją co do godziny? Kto obroni przepraw przez Anduinę teraz, gdy Król Upiorów zbliża się nad jej brzegi? Za tymi pierwszymi pójdą dalsze pułki. Zapóźniłem się w drodze. Wszystko stracone. Zanadto marudziłem. Wszystko stracone. Nawet jeśli spełnię zadanie, nikt się już o tym nigdy nie dowie. Nie pozostanie nikt, komu bym mógł o swoim wyczynie opowiedzieć. Cały trud pójdzie na marne”.

Ogarnęła go słabość i zapłakał. A tymczasem zastępy Mordoru wciąż szły przez most. W tej jednak chwili z wielkiej dali, jakby w głębi wspomnień o kraju rodzinnym, o słonecznych porankach w Shire, gdy dzień wstawał i drzwi się otwierały, dobiegł do uszu Froda głos Sama:

- Niech się pan zbudzi, panie Frodo! Niech się pan zbudzi!

Frodo nawet by się nie zdziwił, gdyby Sam dodał: „Śniadanie na stole!” Sam nalegał:

- Niech się pan zbudzi, panie Frodo! Tamci już przeszli, nam też pora w drogę. Ktoś tam jeszcze został w starym grodzie, ktoś, kto ma oczy albo inny sposób śledzenia okolicy. Im dłużej będziemy tkwili na jednym miejscu, tym prędzej nas wytropi. Chodźmy stąd, panie Frodo!

Frodo podniósł głowę, a potem wstał. Rozpacz nie opuściła go, lecz moment słabości przeminął. Zdobył się nawet na niewesoły uśmiech; przez chwile przeświadczony był o czymś wręcz przeciwnym, teraz jednak nie mniej jasno rozumiał, że to, do czego się zobowiązał, musi spełnić, że musi do tego dążyć w miarę sił i że nie jest wcale ważne, czy Faramir, Aragorn, Elrond, Galadriela, Gandalf lub ktokolwiek inny na świecie pozna kiedykolwiek jego historię. Ścisnął laskę w jednej ręce, a flakonik w drugiej. Gdy zobaczył, że jasne światło już przebija poprzez jego palce, ukrył flakonik pod kurtką, na sercu. Odwracając się od Wieży Morgul, która teraz ledwie szarą poświatą majaczyła nad ciemną doliną, hobbit gotów by wspinać się dalej.

            Gollum w momencie, gdy bramy Minas Morgul otwarto, poczołgał się skrajem półki skalnej wstecz i zniknął w mroku zostawiając hobbitów samych. Teraz wychynął znów z ciemności dzwoniąc zębami i wyłamując palce.

- Szaleńcy! Głupcy! – syczał. – Prędzej! Niech się hobbici nie łudzą, że niebezpieczeństwo minęło. Nie! Prędzej!

Nie odpowiedzieli mu nic, ale pospieszyli za jego przewodem stromą półką pod górę. Wspinaczka, nawet po tylu niebezpiecznych doświadczeniach, nie wydała im się łatwa, lecz na szczęście nie trwała długo. Wkrótce półka skalna doprowadziła ich na szeroki kolisty zakręt, za którym stok znów złagodniał, po czym niespodziewanie znaleźli się przed wąską szczeliną w ścianie góry. Była to pierwsza część schodów, o których wspominał im Gollum. Panowały tu niemal zupełne ciemności, wzrok hobbitów nie przenikał ich dalej niż na odległość wyciągniętej ręki. Lecz ślepia Golluma lśniły blado o kilka stóp nad nimi, gdy przewodnik odwrócił się szepcząc:

- Ostrożnie! Schody. Mnóstwo schodów. Trzeba bardzo uważać.

Rzeczywiście ostrożność była konieczna. Z początku Frodo i Sam czuli się nieco pewniej mając po obu stronach ściany skalne, schody jednak były strome jak drabina, a im wyżej się po nich wspinali, tym przykrzejsza stawała się świadomość ziejącej u ich stóp czarnej przepaści. Stopnie przy tym były wąskie, nieregularne, często zdradzieckie, starte na krawędziach i oślizłe, niekiedy spękane, niekiedy tak kruche, że trącone nogą rozsypywały się w gruz. Hobbici szli mozolnie naprzód, aż wreszcie musieli czepiać się rozpaczliwie palcami rąk stopni nad swymi głowami i podciągać z wysiłkiem obolałe, zesztywniałe w kolanach nogi. W miarę zaś jak schody wrzynały się coraz głębiej w stok góry, skaliste ściany piętrzyły się po obu stronach coraz wyżej.

            W końcu ogarnęło ich takie znużenie, że nie czuli się już zdolni iść dalej, lecz w tej chwili właśnie Gollum znów odwrócił się i błysnął ku nim ślepiami.

- Koniec! – szepnął. – Pierwsze schody już za nami. Dzielni hobbici zaszli bardzo wysoko. Jeszcze parę kroków i koniec!

Słaniając się z wyczerpania, Sam i Frodo przeczołgali się przez ostatnie stopnie i usiedli, rozcierając kolana i łydki. Gollum wszakże nie pozwolił im odpoczywać długo.

- Przed nami następne schody – powiedział. – Jeszcze dłuższe. Odpoczniecie, kiedy je przejdziemy. Nie teraz!

Sam jęknął.

- Jeszcze dłuższe, powiadasz? – spytał.

- Tak, tak, jeszcze dłuższe – odparł Gollum. – Ale nie takie trudne. Hobbici już przeszli Proste Schody. Teraz będą Kręte Schody.

- A potem? – spytał Sam.

- Potem zobaczymy – odparł Gollum. – O, tak, zobaczymy.

- Jeśli się nie mylę, mówiłeś coś o tunelu – rzekł Sam. – Jest jakiś tunel czy coś w tym rodzaju, prawda?

- Tak, tak, jest tunel – powiedział Gollum. – Ale hobbici będą mogli odpocząć, zanim spróbujemy tamtędy się przedostać. A jeżeli się przedostaniemy, będą już blisko szczytu. Bardzo blisko. Jeżeli się przedostaniemy. Tak, tak!

Froda dreszcz przeszedł. Spocił się podczas wspinaczki, lecz teraz ciało miał zziębnięte i lepkie, a ciemnym korytarzem ciągnął od niedostrzegalnych szczytów mroźny podmuch. Wstał i otrząsnął się energicznie.

- Chodźmy! – powiedział. – Tutaj rzeczywiście nie można siedzieć.

Korytarz ciągnął się mile całe, a zimny powiew nie ustawał, lecz w miarę jak się posuwali, dął coraz silniej i przenikał mrozem. Zdawało się, że góry chcą śmiałków poskromić swoim zabójczym tchnieniem, nie dopuścić do tajemnic wyżyn i strącić z powrotem w ciemne przepaście. Wędrowcy byli bliscy ostatecznego wyczerpania, gdy nagle wyczuli, że po prawej ręce nie ma już ściany. Nie widzieli nic prawie. Olbrzymie, czarne, bezkształtne bryły i głębokie, szare cienie wznosiły się nad nimi i wokół nich, lecz od czasu do czasu mętne, czerwonawe światło migotało pod niskimi chmurami i w jego przebłyskach hobbici dostrzegli przed sobą i po obu bokach wyniosłe szczyty niby filary podpierające rozległy, zaklęsły strop. Znaleźli się na wysokości kilkuset stóp, na szerokiej platformie. Od lewej strony piętrzyło się nad nią urwisko, od prawej ziała przepaść.

            Gollum prowadził tuż pod urwiskiem. Nie musieli teraz wspinać się pod górę, lecz marsz po nierównym, wyboistym terenie groził w ciemnościach mnóstwem niebezpieczeństw, a głazy i rumowiska skalne zagradzały drogę. Posuwali się z wolna i ostrożnie. Ani Sam, ani Frodo nie zdawali już sobie sprawy, ile godzin upłynęło, odkąd weszli do Doliny Morgul. Noc dłużyła się bez końca.

            Wreszcie znowu zamajaczyła przed nimi ściana i otwarły się drugie schody. Stanęli na chwilę, potem rozpoczęli wspinaczkę, długą i bardzo mozolną, lecz tym razem schody nie wrzynały się żlebem w masyw góry. Stok tutaj był podcięty, a ścieżka jak wąż wiła się po nim w skrętach. W pewnym momencie spełzała na samą krawędź czarnej otchłani, a Frodo zerkając w dół ujrzał u swych stóp kotlinę u krańca Doliny Morgul, rozwartą niby ogromna bezdenna studnia. W jej głębi błyszczała jakby usiana świetlikami zaczarowana upiorna droga z Martwego Grodu na Bezimienną Przełęcz. Frodo co prędzej odwrócił oczy.

            Schody wiły się wciąż pod górę, aż w końcu ostatni ich odcinek, krótki i prosty, wyprowadzał na następną platformę. Ścieżka, oddalona już znacznie od głównego szlaku przez wielki jar, biegła swoim własnym niebezpiecznym torem po dnie mniejszego żlebu ku najwyższym strefom Gór Cienia. Hobbici z trudem rozróżniali w ciemnościach wysokie filary i postrzępione kamienne ostrza sterczące po obu stronach, a między nimi szerokie rozpadliny i szczeliny, czerniejące wśród nocy, zasypane rumowiskiem głazów, które nigdy nie oglądając słońca skruszały i rozpadły się, rzeźbione od zamierzchłych czasów dłutem nieprzemijającej zimy. Teraz czerwone światło jaśniej rozbłysło na niebie, lecz wędrowcy nie wiedzieli, czy to surowy poranek świta naprawdę nad tą krainą cienia, czy też ją rozświetlają płomienie, które Sauron rozniecił w swoich straszliwych kuźniach na płaszczyźnie Gorgoroth za górami. Bardzo jeszcze daleko przed sobą i nad sobą Frodo podnosząc wzrok zobaczył, jak mu się zdawało, kres i szczyt uciążliwej ścieżki. Na tle matowej czerwieni wschodniego nieba rysowała się w najwyższym grzbiecie górskim szczelina wąska, wcięta głęboko między dwa czarne ramiona; z każdego z nich sterczała jak ząb ostra skała.

            Frodo przystanął i rozejrzał się uważniej. Skała na lewym ramieniu była wysoka, smukła i jarzyła się czerwonym światłem, albo może to łuna znad położonego za górami kraju przeświecała przez jej szczeliny. Hobbit uświadomił sobie, że to jest Czarna Wieża czuwająca nad przełęczą. Dotknął ramieniem Sama i pokazał mu palcem skałę.

- To mi się bardzo nie podoba – rzekł Sam. – A więc ta twoja tajemna droga jest jednak strzeżona – mruknął zwracając się do Golluma. – Pewnie wiedziałeś o tym od początku.

- Wszystkie drogi są strzeżone, tak, tak – odparł Gollum. – Pewnie, że są strzeżone. Ale hobbici muszą którejś z tych dróg spróbować. Ta jest może najmniej strzeżona. Może cała załoga poszła na wielką wojnę. Może!

- Może! – gniewnie powtórzył Sam. – W każdym razie jeszcze to dość daleko przed nami i dość wysoko trzeba się wspiąć, zanim tam dojdziemy. Czeka nas też przejście przez tunel. Uważam, że powinien pan teraz odpocząć, panie Frodo. Nie mam pojęcia, która jest godzina dnia czy nocy, ale to wiem, że maszerujemy od wielu godzin.

- Tak, trzeba odpocząć – rzekł Frodo. – Znajdźmy sobie jakiś kącik zasłonięty od wiatru i zbierzmy siły przed ostatnim skokiem.

Tak bowiem w tym momencie oceniał sytuację. Niebezpieczeństwa krainy za górami i zadania, które tam miał spełnić, zdawały mu się jeszcze odległe, zbyt dalekie, żeby się o nie już teraz troszczyć. Wszystkie myśli skupiał na trudnościach przejścia przez ten niedostępny mur i ominięcia czuwających na nim straży. Gdyby się udało dokonać tej nieprawdopodobnej sztuki, dalszą część misji spełni tak czy inaczej – tak mu się przynajmniej zdawało w owej ciężkiej godzinie, gdy znużony piął się z trudem wśród kamiennych cieni pod Kirith Ungol.

            Usiedli w ciemnej szczelinie między dwoma wielkimi filarami skalnymi. Frodo i Sam usadowili się w głębi, Gollum przycupnął w pobliżu wylotu rozpadliny. Hobbici zjedli coś niecoś myśląc, że pewnie ostatni to posiłek przed zejściem w Bezimienną Krainę, a może w ogóle ostatni wspólny na tej ziemi. Zjedli trochę prowiantu otrzymanego od ludzi z Gondoru i trochę podróżnego chleba elfów, popili wodą. Wody jednak bardzo oszczędzali, pozwolili sobie ledwie zwilżyć zeschnięte wargi.

- Ciekawe, gdzie w dalszej drodze znajdziemy wodę – zastanawiał się Sam. – Chyba nawet w tym kraju mieszkańcy coś piją. Orkowie przecież piją.

- Tak – rzekł Frodo. – Ale nie mówmy o tym. Nie dla nas ich napoje.

- Tym bardziej wobec tego warto by napełnić manierki – stwierdził Sam. – Tu co prawda nigdzie nie widać źródeł, nie słychać szumu potoków. Faramir zresztą ostrzegał przed wodą Morgulu.

- Nie pijcie wody płynącej z Imlad Morgul, tak powiedział – rzekł Frodo. – teraz już jesteśmy ponad doliną, gdybyśmy spotkali strumień, płynąłby do niej, a nie z niej.

- Nie miałbym i tak do tej wody zaufania – odparł Sam – wolałbym umrzeć z pragnienia. Cała ta okolica wydaje się zatruta. – I pociągając nosem dodał: - Pachnie też brzydko, stęchlizną. Wcale mi się tu nie podoba.

- Mnie też, wcale a wcale – rzekł Frodo. – Nie podoba mi się ziemia ani kamienie, powietrze ani niebo. Wszystko wydaje się przeklęte. Ale cóż robić, skoro tu nas przyprowadziła ścieżka.

- No, tak – przyznał Sam. – Pewnie też nigdy byśmy się tu nie znaleźli, gdybyśmy przed ruszeniem na wyprawę wiedzieli więcej o tych krajach. Chyba tak zawsze się dzieje. Wspaniałe czyny, o których mówią legendy, przygody, jak je niegdyś nazywałem, tak właśnie wyglądały naprawdę. Dawniej myślałem, że dzielni bohaterowie legend specjalnie owych przygód szukali, że ich pragnęli, bo są ciekawe, a zwykłe życie bywa trochę nudne, że uprawiali je, że tak powiem, dla rozrywki. Ale w tych legendach, które mają głębszy sens i pozostają w pamięci, prawda wygląda inaczej. Bohaterów zwykle los mimo ich woli wciąga w przygodę, doprowadza ich do niej ścieżka, jak pan to wyraził. Pewnie każdy z nich podobnie jak my miał po drodze mnóstwo okazji, żeby zawrócić, lecz nie zrobił tego. Gdyby któryś zawrócił w pół drogi, no, to byśmy nic o tym nie wiedzieli, pamięć by o nim zaginęła. Wiadomo tylko o tych, którzy wytrwali do końca, choć nie zawsze ten koniec był szczęśliwy, przynajmniej w oczach uczestników, bo stojąc z boku nieraz widzi się rzecz inaczej niż biorąc w niej udział. Na przykład jeśli ktoś – jak stary pan Bilbo – z wyprawy wróci cały, zostanie wszystko niby w porządku, chociaż niezupełnie takie, jak przedtem było. Dla słuchaczy często nie te historie są najciekawsze, które bohaterom najlepiej się powiodły. Ciekaw jestem, w jaki rodzaj historii my dwaj się zaplątaliśmy?

- Ja też jestem tego ciekawy – rzekł Frodo – ale nie wiem. I tak być musi w prawdziwej historii. W jednej z tych, które zawsze szczególnie lubiłeś. Słuchacze opowieści mogą wiedzieć czy przynajmniej zgadywać z góry, jak się ona rozwinie, czy skończy się pomyślnie, czy też smutno, lecz bohaterowie jej nic o tym nie wiedzą; nikt nawet by nie chciał, żeby wiedzieli.

- Pewnie, proszę pana. Na przykład Berenowi nawet w głowie nie świtało, że zdobędzie Silmaril z żelaznej korony w Thangorodrimie, a przecież go zdobył i znalazł się w gorszym jeszcze kraju i w groźniejszym niebezpieczeństwie niż my tutaj. Ale to długa historia, mieści się w niej i szczęście, i smutki, i coś więcej jeszcze, a potem Silmaril dostał się do rąk Earendila. A na dobitkę... Że też mi to wcześniej na myśl nie przyszło! Przecież my... pan, panie Frodo, ma cząstkę jego światła w tym gwieździstym szkiełku, które dała panu Galadriela. A więc my jesteśmy bohaterami dalszego ciągu tej samej historii! Czy wielkie historie nigdy się nie kończą?

– Sama historia nie kończy się – odparł Frodo – lecz osoby, biorące w niej udział, odchodzą, gdy skończy się ich rola. Nasza rola także się skończy, prędzej czy później.

- A wówczas będziemy mogli odpocząć i wyspać się wreszcie – rzekł Sam. Zaśmiał się ponuro. – Dosłownie: tego tylko pragnę, odpocząć i wyspać się najzwyczajniej w świecie, a potem zbudzić się i zabrać do roboty w ogrodzie. Zdaje się, że przez cały czas o niczym innym nie marzyłem. Nie nadaję się do wielkich, ważnych spraw. Ale mimo wszystko ciekaw jestem, czy będą kiedyś o nas opowiadali legendy albo śpiewali pieśni. Oczywiście, że uczestniczymy w niezwykłej historii, ale nie wiadomo, czy z tego powstanie opowieść, powtarzana przy kominku albo zapisana czarnymi literami w grubej księdze i odczytywana po wielu, wielu latach. Może kiedyś hobbici będą mówili: „Opowiedz historię Froda i Pierścienia”, a jakiś malec zawoła: „Tak, tak, to moja ulubiona historia. Frodo był bardzo dzielny, prawda, tatusiu?” „Oczywiście, synku, Frodo jest najsławniejszy wśród hobbitów, a to coś znaczy!”

- Gruba przesada! – odparł Frodo śmiejąc się głośno i serdecznie. Takiego śmiechu nie słyszano w tych okolicach, odkąd Sauron zjawił się w Śródziemiu. Samowi wydało się, że wszystkie kamienie nasłuchują i że szczyty pochyliły się zaciekawione. Frodo jednak na nic nie zważając śmiał się dalej. – Wiesz, Samie – powiedział – kiedy słucham twoich słów, ogarnia mnie taka wesołość, jakby cała historia już była opisana w księdze. Ale zapomniałeś o jednej z czołowych postaci, o mężnym Samie. „Tatusiu, opowiedz coś więcej o samie. Dlaczego w legendzie tak mało zapisano jego przemówień? Strasznie je lubię, zawsze można się z nich pośmiać. Prawda, tatusiu, że Frodo niedaleko by zaszedł bez Sama?”

- Nie powinien pan obracać tego w żart, panie Frodo – rzekł Sam. – Ja mówiłem poważnie.

- Ja także – powiedział Frodo. – Jak najpoważniej. Ale obaj trochę się zagalopowaliśmy. Na razie tkwimy w najgorszym miejscu całej historii i bardzo jest prawdopodobne, że kiedyś w przyszłości mały hobbit powie: „Zamknij, tatusiu, książkę, nie chcę słuchać dalszego ciągu”.

- Może – odparł Sam – ale ja na jego miejscu tak bym nie powiedział. Dawne, minione dzieje, gdy się staną częścią historii, przedstawiają się zupełnie inaczej. Kto wie, może nawet Gollum wyda się w opowieści dobry, w każdym razie lepszy niż jest. Jeżeli można mu wierzyć, podobno kiedyś lubił legendy. Ciekaw, czy uważa się za bohatera, czy za czarny charakter? Ej, Gollumie! – zawołał. – Chciałbyś być bohaterem? Ale gdzież on się znowu podziewa?

Ani u wejścia do szczeliny, ani nigdzie w pobliżu nie było widać Golluma. Jak zwykle nie przyjął od hobbitów prowiantu, wypił tylko trochę wody, a potem skulił się na ziemi jakby do snu. Gdy poprzedniego dnia zniknął na czas dłuższy, hobbici pocieszali się, że jeśli nie wyłącznym, to przynajmniej głównym celem jego wyprawy było poszukiwanie odpowiedniego jadła. Dziś najoczywiściej wymknął się znowu, gdy się zagadali. Po co tym razem?

- Nie lubię, kiedy się tak wymyka bez słowa – rzekł Sam. – Zwłaszcza tutaj i teraz. Tu przecież nie może spodziewać się, że upoluje coś do jedzenia, chyba że ma apetyt na kamienie. Nawet źdźbła mchu nie znajdzie.

- Nie ma co martwić się teraz o niego – odparł Frodo. – Nie dotarlibyśmy tak daleko, nie zobaczylibyśmy w ogóle tej przełęczy, gdyby nie Gollum, musimy więc pogodzić się z jego dziwnymi obyczajami. Jeśli jest fałszywy, no, to trudno.

- Mimo wszystko wolałbym go mieć stale na oku – rzekł Sam. – Tym bardziej, jeżeli jest fałszywy. Pamięta pan, że on za nic nie chciał powiedzieć, czy to przejście jest strzeżone. Teraz widzimy wieżę nad przełęczą, może przez Nieprzyjaciela opuszczoną, a może nie. Nie przypuszcza pan, że poszedł tam, żeby ściągnąć nam na kark orków czy inne poczwary?

- Nie, tego nie przypuszczam – odparł Frodo. – nawet jeśli rzeczywiście knuje jakąś złośliwość, co wydaje mi się dość prawdopodobne. Ale nie myślę, żeby ta złośliwość na tym miała polegać. Nie, nie sprowadzi orków ani innych sług Nieprzyjaciela. Gdyby takie miał zamiary, po cóż czekałby tak długo, trudził się mozolną wspinaczką i podchodził tak blisko do kraju, którego się straszliwie boi? Odkąd się z nim spotkaliśmy, miał z pewnością wiele okazji, żeby nas zdradzić i wydać orkom. Nie! Myślę, że ma raczej jakiś własny plan, którego tajemnicy z nikim nie chce dzielić.

- Myślę, że pan ma rację – rzekł Sam – ale niewielka to pociecha. Nie łudzę się, wiem, że mnie wydałby orkom z pocałowaniem rączek. Ale pamiętajmy o skarbie. Jemu od początku i zawsze chodzi przede wszystkim o to, żeby „biedny Smeagol odzyskał swój skarb”. Nie wiem, jakie psie figle knuje, ale na pewno we wszystkich ten jeden cel mu przyświeca. Chociaż doprawdy nie pojmuję, dlaczego nas aż tak daleko przyprowadził. Czyżby to mu ułatwiało sprawę?

- On sam pewnie też tego nie pojmuje – rzekł Frodo. – Wątpię, żeby w jego zmętniałym umyśle powstał jakiś jasno określony plan. Sądzę, że po prostu stara się, póki może, nie dopuścić, by skarb wpadł w ręce Nieprzyjaciela. To bowiem byłoby dla niego także ostateczną klęską. A poza tym gra na zwłokę i czeka na okazję.

- Krętacz i Śmierdziel, zawsze to wiedziałem – rzekł Sam. – Im bliżej do wrogiego kraju, tym gorzej Krętacz śmierdzi. Niech pan zapamięta moje słowa: jeżeli w ogóle dobrniemy na przełęcz, nie pozwoli nam zanieść skarbu w granice nieprzyjacielskiego kraju bez jakiejś grubszej awantury.

- Jeszcześmy do tej granicy nie dobrnęli – powiedział Frodo.

- Nie, ale trzeba już teraz oczy mieć wciąż otwarte. Śmierdziel prędko by sobie z nami poradził, gdyby nas zaskoczył we śnie. Mimo to może pan się na razie zdrzemnąć bezpiecznie. Byle tuż przy mnie! Chciałbym bardzo, żeby pan trochę odpoczął. Będę nad panem czuwał pilnie, a jeśli pan położy się bliziutko, żebym mógł pana objąć ramieniem, nie uda się nikomu tknąć pana bez mojej wiedzy.

- Spać! – westchnął Frodo z utęsknieniem, jakby na pustyni ujrzał miraż zielonej oazy. – Och, tak, mógłbym usnąć nawet tutaj!

- Niechże pan śpi! A głowę niech pan położy na moich kolanach.

Tak zastał hobbitów Gollum, gdy po kilku godzinach wrócił chyłkiem, skradając się ścieżką w dół z ciemnych szczytów. Sam siedział opary o głaz, z głową przechyloną na bok, oddychając ciężko. Na jego kolanach spoczywała głowa uśpionego Froda; sługa jedną śniadą rękę trzymał na bladym czole, drugą na piersi swego pana. Na twarzach obu malował się spokój.

            Gollum patrzał na nich. Dziwny wyraz przemknął przez jego chudą, wygłodniałą twarz. Światełka w źrenicach przygasły, oczy zmatowiały, nagle poszarzałe, stare i znużone. Gollum skulił się w bolesnym skurczu, odszedł parę kroków spoglądając w stronę przełęczy i trzęsąc głową, jakby szarpany wewnętrzną rozterką. Potem wrócił, wyciągnął z wolna drżącą rękę i bardzo ostrożnie, niemal pieszczotliwie dotknął kolana Froda. Gdyby w tym okamgnieniu któryś ze śpiących ocknął się i zobaczył Golluma, pomyślałby zrazu, że stoi przed nim bardzo sędziwy, zmęczony hobbit, skurczony ze starości, która przeciągnęła ponad miarę jego życie, tak że ostał się poza swoją epoką, bez przyjaciół i krewnych, z dala od łąk i strumieni młodości – biedny, żałosny, zagłodzony staruszek.

            Lecz pod jego dotknięciem Frodo poruszył się i z cicha krzyknął przez sen, a Sam natychmiast wytrzeźwiał z drzemki. Zobaczył Golluma „dobierającego się” – jak pomyślał – do pana Froda.

- Ejże! – powiedział ostro. – Co robisz?

- Nic, nic – łagodnie odpowiedział Gollum. – Pan dobry.

- Myślę, że dobry – rzekł Sam – ale gdzieżeś ty się włóczył? Wymknąłeś się jak złodziej i jak złodziej wróciłeś, stary łajdaku.

Gollum cofnął się, zielone światełka błysnęły pod jego ciężkimi powiekami. Teraz, gdy przycupnął na zgiętych nogach i wytrzeszczył oczy, wyglądał niemal jak pająk. Dobra przelotna chwila minęła bezpowrotnie.

- Jak złodziej! Jak złodziej! – syknął. – Hobbici zawsze są grzeczni. Och, dobrzy hobbici! Smeagol prowadzi ich tajemnymi drogami, których nikt prócz niego nigdy nie znalazł. Pomaga im, wyszukuje ścieżki, a za to oni mówią: złodziej! Dobrzy przyjaciele, mój skarbie, tak, tak, dobrzy!

Sam miał lekkie wyrzuty sumienia, ale w dalszym ciągu nie ufał Gollumowi.

- Przepraszam! – powiedział. – Przepraszam, ale zaskoczyłeś mnie znienacka we śnie. Nie powinienem był zasnąć, dlatego obudziłem się trochę zły. Pan Frodo jest taki zmęczony, że prosiłem go, by się przespał. No i tak się to złożyło jedno z drugim. Przepraszam. Ale gdzieżeś bywał?

- Na złodziejskiej wyprawie – odparł Gollum. Zielone światełka nie znikały z jego źrenic.

- Nie chcesz odpowiedzieć, to nie – rzekł Sam. – Zresztą pewnie niedalekie to od prawdy. A teraz wymknijmy się po złodziejsku wszyscy razem. Która to godzina? Czy to jeszcze dziś, czy już jutro?

- Jutro – rzekł Gollum. – Było już jutro, kiedy hobbici posnęli. Bardzo niemądrze, bardzo niebezpiecznie, gdyby biedny Smeagol nie czuwał w pobliżu swoim złodziejskim sposobem.

- Chyba wszystkim nam już się to słówko uprzykrzyło – rzekł Sam. – Ale mniejsza o to. Trzeba zbudzić pana.

Delikatnie odgarnął Frodowi włosy z czoła i pochylając się szepnął łagodnie:

- Niech się pan zbudzi, panie Frodo, niech się pan zbudzi!

Frodo drgnął, otworzył oczy i na widok twarzy Sama – schylonej nad nim – uśmiechnął się przyjaźnie.

- Tak wcześnie mnie budzisz, Samie – rzekł. – Przecież jeszcze ciemno.

- Tutaj zawsze ciemno – odparł Sam. – Ale Gollum wrócił, proszę pana, i mówi, że już jest jutro. Trzeba ruszać w drogę. Ostatni skok!

Frodo odetchnął głęboko i usiadł.

- Ostatni skok! – powtórzył. – Witaj, Smeagolu! Znalazłeś coś do jedzenia? Odpocząłeś?

- Ani jadła, ani snu, niczego Smeagol nie użył – powiedział Gollum. – Jest złodziejem.

Sam żachnął się zniecierpliwiony, lecz pohamował gniew i zmilczał.

- Nie nadawaj sobie przezwisk, Smeagolu – rzekł Frodo – prawdziwych ani fałszywych. Nie trzeba!

- Smeagol przyjął, czym go obdarzono – odparł Gollum. – Łaskawy pan Sam, przemądrzały hobbit, dał mu to przezwisko.

Frodo spojrzał na Sama.

- Tak, proszę pana – rzekł Sam. – Wypsnęło mi się to słówko, kiedy nagle zbudzony ze snu zobaczyłem go przy nas. Przeprosiłem, ale, jak tak dalej pójdzie, może i odwołam przeprosiny.

- Więc lepiej zapomnijmy o tym – rzekł Frodo. – Słuchaj, Smeagolu, musimy się rozmówić. Powiedz mi, czy możemy resztę drogi znaleźć sami? Przełęcz już stąd widać, jest niedaleko, jeżeli zdołamy trafić sami, możemy uznać naszą umowę za dopełnioną. Dotrzymałeś obietnicy, jesteś wolny, możesz wrócić do krajów, gdzie nie zabraknie ci jedzenia ani snu, dokądkolwiek, byle nie do sług Nieprzyjaciela. Może kiedyś będę mógł cię nagrodzić, a jeśli nie ja, to ktoś z przyjaciół, kto będzie mnie pamiętał.

- Nie, nie, jeszcze nie! – jęknął Gollum. – Nie! Hobbici sami nie znajdą drogi, nie! Teraz trzeba iść przez tunel. Smeagol musi pójść z wami dalej. Nie wolno mu spać. Nie wolno mu jeść. Jeszcze nie!


 

Rozdział 9

Jaskinia Szeloby

 

M

ożliwe, że był już dzień, jak twierdził Gollum, ale hobbici nie dostrzegali miedzy dniem a nocą większej różnicy, chyba tylko tę, że ciężkie niebo zdawało się nieco mniej czarne i przypominało raczej strop gęstego dymu, a zamiast nieprzeniknionej nocy, zalegającej wciąż jeszcze w szczelinach i zagłębieniach, szary, metny cień osnuwał cały kamienny świat dokoła. Gollum szedł przodem, hobbici za nim ramię przy ramieniu, i tak wspinali się długim wąwozem pomiędzy filarami i kolumnami poszarpanych, zwietrzałych skał, sterczących po obu stronach niby olbrzymie bezkształtne posągi. Cisza panowała zupełna. O mile mniej więcej przed sobą widzieli ogromną szarą ścianę, ostatnie wielkie spiętrzenie górskiego łańcucha. Ściana ta odcinała się ciemniejszą plamą na tle mroku i rosła, w miarę jak się do niej zbliżali, aż wreszcie spiętrzyła się tuż przed nimi przesłaniając całkowicie widok krainy, ukrytej za górami. Głęboki cień zalegał u jej stóp. Sam pokręcił nosem.

- Uf! Co za smród! – mruknął. – Cuchnie tu coraz potężniej.

 Stali w cieniu skały i zobaczyli pośrodku niej otwarty wylot jaskini.

- Tedy droga – cicho szepnął Gollum. – To wejście do tunelu.

Nie powiedział im jego nazwy: Torech Ungol – Jaskinia Szeloby. Bił od niej smród, gorszy niż mdły zaduch zgnilizny na polach Morgulu, ohydna woń, jakby w mrocznym wnętrzu nagromadziły się grube zwały nieopisanego plugastwa.

- Czy to jedyna droga, Smeagolu? – spytał Frodo.

- Tak, tak – odparł Gollum. – Tak, trzeba iść tędy.

- czy rzeczywiście przeszedłeś kiedyś przez te lochy? – spytał Sam. – No cóż, tobie pewnie smród nie przeszkadza.

Gollumowi oczy rozbłysły.

- Hobbit nam nie dowierza, mój skarbie – syknął. – Nie chce nam wierzyć. Ale Smeagol dużo zniesie. Ta. Przeszedł tędy, tak, aż na drugą stronę. To jedyna droga.

- Co tam tak cuchnie? – dziwił się Sam. – Przypomina... Nie, lepiej nie mówić o tym. Wstrętna jaskinia orków, moim zdaniem, z nagromadzonym od setek lat orkowym paskudztwem.

- Niech tam – rzekł Frodo. – Czy siedzą w niej orkowie, czy nie, skoro innej drogi nie ma, musimy iść tędy.

Zaczerpnęli tchu i weszli do jaskini. Ledwie posunęli się kilka kroków, gdy ogarnęła ich czarna, nieprzenikniona noc. Frodo i Sam w życiu swoim nie spotkali tak straszliwych ciemności, bo nawet w pozbawionych światła korytarzach Morii mrok nie był tak głęboki i gęsty. Tam przynajmniej przewiew poruszał niekiedy powietrzem, odzywało się echo, wędrowcy wyczuwali wokół siebie przestrzeń. Tu powietrze nieruchome i ciężkie tłumiło każdy dźwięk. Szli jak gdyby w czarnych oparach, unoszących się z samego jądra ciemności, a gdy je z oddechem wciągali w płuca, zdawało im się, że ślepota opanowuje nie tylko ich oczy, lecz także umysły, tak iż nawet wspomnienie barw, kształtów i światła zamiera w ich pamięci. Noc była zawsze i nigdy nie przeminie, nie istnieje nic prócz nocy. Zrazu jednak nie stracili całkowicie czucia, a nawet przeciwnie, zmysł dotyku w ich stopach i palcach zaostrzył się niemal do bólu. Ku swemu zdumieniu stwierdzili, że ściany tunelu są gładkie, a dno, na ogół wyrównane, wznosi się regularnie dość stromo ku górze; czasem tylko pochylnie przerywało parę stopni schodów. Korytarz był tak wysoki i szeroki, że hobbici ledwie dosięgali wyciągniętymi rękami ścian, a chociaż szli obok siebie, mieli wrażenie, że są rozdzieleni i odcięci od siebie, każdy zdany na samotny marsz w ciemnościach.

            Gollum wyprzedził ich, lecz zdawało im się, że jest tuż, o parę kroków przed nimi. Dopóki jeszcze byli zdolni zwracać uwagę na takie szczegóły, słyszeli jego świszczący i zachłystujący się oddech w pobliżu. Po pewnym wszakże czasie zmysły ich jakby odrętwiały, zarówno słuch jak dotyk stępiał, a jeśli szli wytrwale po omacku dalej, to jedynie wysiłkiem woli, która kazała im przekroczyć próg jaskini, dążyć wytrwale do celu, do wyniosłej bramy za górami. Stracili już rachubę czasu i orientację w przestrzeni, zapewne jednak nie uszli zbyt daleko, gdy Sam pod prawą ręką zamiast ściany wyczuł pustkę, otwarte w tę stronę boczne przejście; na krótką chwilę owionęło go nieco świeższe powietrze, lecz nie zatrzymując się poszedł dalej.

- Jest tu więcej korytarzy – szepnął z wysiłkiem, bo dobycie dźwięku z gardła zdawało się tutaj niełatwą sztuką. – Ani chybi, jaskinia orków.

Potem zmacał jeszcze jedną przerwę w ścianie z prawej strony, Frodo zaś z lewej natrafił na drugą, a w miarę jak się posuwali – na kilka następnych, szerszych lub węższych; nie wahali się jednak w wyborze drogi, bo korytarz, którym szli, był prosty, nie zakręcał nigdzie i ustawicznie wznosił się pod górę. Ale nie mieli pojęcia, jak jest długi, ile jeszcze będą musieli wycierpieć i czy im starczy sił. Im wyżej się wspinali, tym było duszniej, a niekiedy mieli wrażenie, że walczą z oporem jakiejś materii bardziej zgęszczonej niż cuchnące powietrze. Brnąc przez nią naprzód czuli od czasu do czasu na głowach i rękach muśnięcie jakby ocierających się macek czy może zwisających z pułapu porostów. Ohydna woń dokuczała coraz bardziej. Potęgowała się z każdą chwilą i zdawało się hobbitom, że spośród wszystkich zmysłów zachowali jedynie powonienie, lecz zmieniło się ono dla nich w narzędzie tortur. Nie zdawali sobie sprawy, ile czasu trwa ten marsz przez ciemne lochy; godzinę, dwie czy trzy... Godziny dłużyły się jak dni całe, jak tygodnie. Sam odsuwając się od ścian tunelu przylgnął do Froda, chwycili się za ręce i szli odtąd trzymając się jak najbliżej siebie. W końcu Frodo wymacując lewą ręką ścianę natrafił nagle znów na pustkę. Omal nie wpadł w nią z rozpędu. Otwór w skale był tym razem znacznie szerszy od wszystkich poprzednich; a ciągnął z niego smród tak odrażający i tchnęła obecność tak napiętej złośliwej woli – że Frodo doznał zawrotu głowy. Jednocześnie Sam zachwiał się i padł twarzą naprzód; usiłując opanować słabość i strach Frodo chwycił Sama za rękę.

- Wstawaj! – szepnął ochryple, niemal bezgłośnie. – Cały smród i niebezpieczeństwo skupione są właśnie tutaj, w tym bocznym korytarzu. Prędko! Dalej!

Zbierając resztki sił i odwagi dźwignął Sama i postawił na nogi; zmusił własne omdlałe ciało do marszu. Sam potykając się szedł u jego boku. Jeden krok, drugi, trzeci... Sześć! Nie wiedzieli, czy minęli wylot niewidzialnego korytarza, lecz nagle odzyskali swobodę ruchów, jakby wroga wola na chwilę rozluźniła narzucone im pęta. Brnęli naprzód, wciąż trzymając się za ręce.

            Raptem jednak natknęli się na nową przeszkodę. Tunel rozwidlał się, a przynajmniej tak im się zdawało, w każdym razie po ciemku nie mogli się zorientować, który z dwóch korytarzy jest szerszy i który bliższy wytkniętego kursu. Gdzie powinni skręcić, w prawo czy w lewo? Nie mieli żadnych wskazówek, wybrać musieli na oślep, a przecież zdawali sobie sprawę, że błąd w wyborze oznacza niechybną śmierć.

- Którym korytarzem poszedł Gollum? – szepnął bez tchu Sam. – Dlaczego na nas nie poczekał?

- Smeagolu! – spróbował zawołać Frodo. – Smeagolu!

Ale głos załamywał się w gardle, imię Smeagola ledwie dosłyszalne dobyło się z jego ust. Nikt nie odpowiedział, nawet echo, powietrze wokół nie drgnęło.

- Tym razem, jak mi się zdaje, odszedł już na dobre – mruknął Sam. – Może z góry uplanował sobie, że właśnie w to miejsce nas zapędzi. Gollum! Jeśli kiedyś dostanę go w swoje ręce, gorzko zapłacze pokraka.

Wreszcie stwierdzili obmacując w ciemnościach ściany, że korytarz odbiegający w lewo jest zablokowany – albo stanowi lepka wnękę, albo też zagrodził go jakiś zwalony wielki głaz.

- Droga nie może prowadzić tamtędy – szepnął Frodo. – Musimy iść w prawo, nie ma wyboru.

- Chodźmy, i to prędko – wysapał Sam. – Tutaj czai się jakiś stwór gorszy od Golluma. Czuję, że ktoś na nas patrzy.

Nie uszli daleko, gdy dogonił ich niezwykły głos, niespodziany i przerażający w tej głuchej ciszy: jak gdyby bełkot i bulgot, przeciągły złośliwy syk. Odwrócili się, lecz nie zobaczyli za sobą nic. Osłupiali, przykuci do miejsca, wpatrywali się w mrok czekając nie wiedzieć na co.

- To pułapka – rzekł Sam i położył rękę na głowicy miecza. Wspomniał przy tym ciemność Kurhanu, z którego oręż pochodził. „Ach gdyby teraz Tom Bombadil był gdzieś w pobliżu!” – pomyślał. Gdy tak stał, otoczony nocą, z sercem pełnym czarnej rozpaczy i gniewu, wydało mu się nagle, że dostrzega światło, lecz widział je tylko oczyma duszy; zrazu olśniło go, jak promień słońca oślepia wzrok więźnia po długim przebywaniu w lochu bez okien. Potem rozszczepiło się na kolory i zagrało zielenią, złotem, srebrem, bielą. W dali, jak gdyby na maleńkim obrazku wymalowanym zręcznymi palcami elfa, zobaczył panią Galadrielę stojącą na łące Lorien z podarunkami w rękach. „Dla ciebie, powierniku Pierścienia – usłyszał jej głos, odległy, lecz wyraźny – przygotowałam ten oto dar”.

Bełkotliwy syk zbliżał się, a towarzyszyło mu skrzypienie, jakby w mroku jakiś olbrzymi stawonóg o skrzypiących stawach sunął z wolna, lecz zdecydowanie naprzód, śląc przed siebie fale odrażającej woni.

- Panie Frodo! Panie Frodo! – krzyknął Sam odzyskując nagle głos i energię. – Dar pani Galadrieli! Gwiaździste szkiełko! Światło, które ci zaświeci w ciemności, jak obiecała pani elfów. Gwiaździste szkiełko!

- Gwiaździste szkiełko? – powtórzył Frodo jakby przez sen, nie bardzo rozumiejąc, o czym Sam mówi. – Ach, prawda! Jak mogłem o nim zapomnieć! Światło, gdy wszystkie inne światła zgasną. Tak, teraz tylko światło może nam dopomóc.

Z wolna wsunął rękę za pazuchę i z wolna wydobył flakonik Galadrieli. Kryształ chwilkę lśnił blado niby gwiazda, gdy wschodzi i z trudem przebija gęste mgły zalegające nad ziemią, potem, w miarę jak wzmagała się moc zaczarowanego szkiełka, a jednocześnie nadzieja krzepła w sercu Froda, rozżarzył się, zapłonął srebrnym płomieniem jak maleńkie serduszko olśniewającego blasku; można by pomyśleć, że to Earendil we własnej osobie zstąpił ze swoich słonecznych, podniebnych szlaków z ostatnim Silmarilem świecącym nad czołem. Ciemność cofała się przed blaskiem bijącym z wnętrza kryształowej, czarodziejskiej kuli, a ręka, która ją trzymała, iskrzyła się białym ogniem.

            Frodo z podziwem patrzał na ten cudowny podarunek, który nosił od tak dawna na sercu, nie znając jego wielkiej wartości i mocy. Rzadko myślał o nim w podróży, dopóki nie znalazł się w Dolinie Morgul, i nigdy go nie użył dotychczas, bojąc się, że światło zdradzi ich przed oczyma nieprzyjaciół. – Aiya Earendil Elenion Ankalima! – krzyknął nie zdając sobie sprawy z wymawianych słów, jakby czyjś obcy głos przemówił przez jego usta, dźwięczny, nie stłumiony ciężkim, zatrutym powietrzem lochów.

            Ale istnieją w Śródziemiu inne siły, potęgi nocy, prastare i bardzo mocne. Ta, która skradała się w ciemnościach ku hobbitom, znała sprzed wieków hasło elfów, lecz nie lękała się go nigdy, a teraz także nie dała się nim poskromić. Okrzyk jeszcze nie przebrzmiał, gdy Frodo poczuł skupioną na sobie złośliwą wolę i mordercze spojrzenie. W tunelu, między hobbitami a wylotem korytarza, przed którym obaj zachwiali się i omdleli, zabłysły oczy, dwa grona małych oczek, każde złożone z wielu źrenic; czające się niebezpieczeństwo wreszcie pokazało swoje oblicze. Blask gwiezdnego szkiełka załamał się odbity od tysiąca owadzich oczu, lecz powierzchnia ich lśniła morderczym białym ogniem, płomieniem rozżarzonym w otchłaniach przewrotnej, złośliwej myśli. Były to oczy potworne, odrażające, bestialskie, zarazem pełne skupionej woli i wstrętnej radości, wpatrzone z okrutną rozkoszą w ofiary, zamknięte w pułapce, z której nie istniała możliwość ucieczki.

            Frodo i Sam w przerażeniu zaczęli się cofać, nie mogąc oderwać wzroku od straszliwych złowrogich oczu poczwary; w miarę jednak, jak się cofali, straszne oczy posuwały się naprzód. Frodowi ręka, trzymająca świetlisty flakonik, omdlała i z wolna opadła. Potem nagle oczy jakby dla zabawy zwolniły ich na chwilę z uwięzi i hobbici obaj odwróciwszy się przebiegli w ślepej panice kilkanaście kroków naprzód. Frodo jednak w biegu obejrzał się i ze zgrozą stwierdził, że oczy zbliżają się do nich gwałtownymi skokami. Owionął ich trupi zaduch.

- Stój! Stój! – krzyknął w rozpaczy. – Ucieczka nie zda się na nic.

Oczy skradały się coraz bliżej.

- Galadrielo! – zawołał i zbierając resztki odwagi podniósł znów w górę kryształowy flakonik. Oczy się zatrzymały. Na moment spojrzenie ich przygasło, jakby zmącone przelotnym zwątpieniem. Wówczas w piersi Froda serce zapłonęło męstwem i hobbit bez namysłu, nie zastanawiając się, czy to, co robi, jest szaleństwem, aktem rozpaczy czy męstwa, chwycił flakonik w lewą rękę, a prawą wyciągnął z pochwy mieczyk. Żądełko zabłysło, ostra stal elfów roziskrzyła się srebrnym światłem, lecz z klingi wystrzeliły niebieskie płomyki. Z czarodziejskim kryształem wzniesionym nad głową, z mieczem w dłoni Frodo, hobbit z dalekiego, cichego kraju, szedł nieustraszenie na spotkanie wrogich oczu.

            Oczy zadrżały. Im bliżej było światło, tym wyraźniej mętniały w rozterce. Nigdy jeszcze nie olśnił ich równie potężny blask. Od słońca, księżyca i gwiazd kryły się zawsze pod ziemią, teraz jednak gwiazda zeszła w głąb lochów. Zbliżała się ciągle, oczy ulękły się jej. Już zgasły wszystkie. Ogromne cielsko zawróciło w tunelu uchodząc poza zasięg światła, zagradzając mu drogę swoim olbrzymim cieniem. Oczy zniknęły.

- Panie Frodo! Panie Frodo! – krzyknął Sam. Szedł krok w krok za swym panem, również z obnażonym mieczem w ręku. – Chwała gwiazdom! Ależ piękną pieśń ułożyłyby o tym spotkaniu elfy, gdyby się o nim dowiedziały. Obym dożył tej chwili, żeby im opowiedzieć wszystko, a potem posłuchać ich śpiewu. Niech się już pan zatrzyma, panie Frodo! Niech pan nie idzie w głąb jamy! Teraz mamy ostatnią szansę. Umykajmy z tej wstrętnej nory!

Raz jeszcze zawrócili, z początku idąc, potem biegnąc; tunel wznosił się ostro w górę i z każdym krokiem wydobywali się wyżej ponad ohydny zaduch bijący od ukrytego w ciemności legowiska poczwary, toteż nowa otucha i nowe siły wstępowały w serca hobbitów. W pewnej chwili na ich spotkanie dmuchnął powiew chłodnego rozrzedzonego powietrza. Wylot, drugi koniec tunelu, mieli wreszcie tuż przed sobą. Zdyszani, stęsknieni do nieba nad głową, rzucili się naprzód, lecz nagle ku swemu zdumieniu zachwiali się i cofnęli. Wylot był zamknięty, chociaż nie przywalony kamieniem; zagradzała go miękka, jak się z pozoru zdawało dość ustępliwa, lecz w rzeczywistości mocna i nieprzenikniona zasłona; powietrze przedostawało się przez nią, ale nie dopuszczała promieni światła. Raz jeszcze hobbici natarli na przeszkodę i znów zostali odepchnięci. Podnosząc w górę kryształowy flakonik Frodo zobaczył szarą zasłonę; blask gwiezdnego szkiełka nie przebijał jej i nie rozświetlał, była jak gdyby utkana z cienia, który nie powstał ze światła i którego światło nie mogło rozproszyć. W poprzek, na całą wysokość tunelu, rozsnuta była ogromna tkanina podobna w regularnym rysunku do sieci olbrzymiego pająka, lecz gęstsza i większa, a nici jej miały grubość postronków.

            Sam zaśmiał się ponuro.

- Pajęczyna! – rzekł.- Tylko pajęczyna! Ale cóż za pająk ją osnuł! Naprzód, zniszczmy ją co prędzej!

Z furią zaczął rąbać mieczem, ale nici nie pękały pod ciosami. Uginały się lekko i wracały na swoje miejsce niby cięciwy łuku, odpychając broń i dzierżące ją ramię. Trzykroć Sam nacierał z wszystkich sił, aż wreszcie jedna jedyna spośród niezliczonych nici pękła i zwinęła się, ze świstem przecinając powietrze. Luźny jej koniec chlasnął Sama po ręku. Hobbit krzyknął z bólu, odskoczył i odruchowo przytknął rękę de ust.

- Tym sposobem nie otworzymy sobie drogi nawet przez tydzień - rzekł. - Co robić? Czy te ślepia znów nas gonią?

- Nie widać ich - odparł Frodo - ale czuję, że patrzą na mnie albo ścigają mnie myślą. Pewnie poczwara knuje nowy podstęp. Gdyby światło osłabło albo zgasło, wróciłaby na pewno w jednej chwili.

- Złapali nas w ostatnim momencie w potrzask! - z goryczą stwierdził Sam; gniew znów brał w nim górę nad zmęczeniem i rozpaczą. - Jak muchy w sieci! Oby klątwa Faramira dosięgła Golluma i to jak najprędzej.

- Nam by to w tej chwili nie pomogło - rzekł Frodo. - Dalejże! Spróbujmy, czego Żądełko dokaże w potrzebie. Przecież to ostrze elfów. W ciemnych jarach Beleriandu, gdzie je wykuto, były także straszliwe pajęczyny. Ty, Samie, pilnuj tymczasem, żeby oczy się nie zbliżyły. Masz tu gwiezdne szkiełko. Nie bój się, trzymaj je wysoko i czuwaj.

Frodo podsunąwszy się pod szarą pajęczą zasłonę rąbnął z całych sił i jednym zamachem przeciął ostrzem przez cały splot gęsto usnutej sieci, po czym odskoczył szybko. Błękitnawe, lśniące ostrze przeszło przez sieć jak kosa przez łan trawy, aż szare postronki drgnęły gwałtownie, zwinęły się i zwisły. W zasłonie otworzyła się spora dziura. Cios za ciosem zadawał hobbit, póki ostatnia pajęcza nić w zasięgu jego ramienia nie została przecięta. Górna część rozdartej zasłony powiewała luźno jak welon na wietrze. Potrzask był otwarty.

- naprzód! - krzyknął Frodo. - naprzód!

Szalona radość, że oto wymykają się z rozpaczliwej pułapki, napełniła nagle jego serce. W głowie zaszumiało mu jak od mocnego wina. Krzycząc, jednym susem wypadł z jaskini.

            Po kilku godzinach spędzonych w samym siedlisku nocy świat wydał się jego oczom niemal jasny. Ogromne dymy podnosiły się ku górze i przerzedziły, kończył się właśnie mroczny dzień; krwawa łuna Mordoru zbladła w posępnym zmierzchu, Frodowi jednak zdawało się, że przed nim świta poranek nieoczekiwanej nadziei. Dotarł niemal na szczyt górskiego wału. Jeszcze jedno tylko ostatnie wzniesienie. Widział przed sobą przełęcz Kirith Ungol jak ciemną szczerbę wyciętą w czarnym grzbiecie, a po obu jej stronach sterczące ku niebu zjeżone skały. Krótki bieg, ostatni wysiłek i znajdzie się poza ścianą gór.

- Przełęcz, Samie! - krzyknął nie zważając na to, że jego głos, wyzwolony wreszcie z zaduchu podziemi, rozlega się przenikliwie i donośnie. - Przełęcz! Biegiem! Za chwile będziemy po drugiej stronie, nikt nas już teraz nie zdoła powstrzymać!

Sam podążał za swym panem ile sił w nogach, lecz mimo radości wyzwolenia z lochu nie czuł się wcale bezpieczny i wciąż zerkał przez ramię ku czarnej bramie jaskini, w strachu, że oczy lub jakiś niewiadomy koszmarny stwór lada chwila wyskoczy z niej w pogoń za uciekinierami. Ani on, ani jego pan nie znali siły i przebiegłości Szeloby. Miała ona niejedno wyjście ze swego legowiska. Mieszkała tu od wieków ta zła istota, odmiana olbrzymiej pajęczycy, z gatunku rozpowszechnionego ongi w kraju elfów na zachodzie, teraz zatopionym przez morze; z takimi właśnie pająkami walczył Beren w Górach Zgrozy, w Doriath, i podczas jednej z tych swoich wypraw przed laty ujrzał na zielonej polanie między modrzewiami piękną Luthien w blasku księżyca. Nie wiadomo, jakim sposobem Szeloba uciekłszy spośród ruin zawędrowała w te strony, bo z Czarnych Lat niewiele zachowało się opowieści. W każdym razie mieszkała tu od dawna, zanim jeszcze zjawił się Sauron i położono pierwsze kamienie pod mury Barad-Duru. Nie służyła nikomu, tylko sobie samej, piła krew ludzi i elfów, puchła i tyła trawiąc gnuśnie swoje samotne uczty i snując w cieniu sieci; każde żywe stworzenie było jej strawą, a rzygała czarną ciemnością. Słabsze od matki liczne dzieci, bękarty spłodzone z nieszczęsnymi samcami, których mordowała, żyły rozproszone po dolinach Gór Cienia aż po dalekie góry na wschodzie, po Dol Guldur i dzikie ostępy Mrocznej Puszczy. Żaden wszakże z potomków nie mógł się równać z Szelobą Wielką, ostatnią córką Ungolianta, która przetrwała na nieszczęście dla świata.

            Przed laty spotkał się z nią Gollum, trafił do niej Smeagol zamiłowany w szperaniu po najciemniejszych jaskiniach, i wówczas już, za dawnych dni, złożył jej pokłon i oddał hołd; odtąd jej przewrotna wola i złowrogie siły towarzyszyły mu stale w tułaczce nie dopuszczając do niego światła ani skruchy. Przyrzekł jej dostarczać żeru. Lecz nie podzielał jej łakomstwa. Szeloba nie wiedziała bowiem nic o wieżach, pierścieniach i przemyślnych dziełach ludzkich rąk, nie dbała o te rzeczy, pragnęła tylko dla wszystkich innych istot śmierci, śmierci na ciele i duszy, dla siebie zaś samotnego życia i sytości; chciała jeść i puchnąć, tuczyć się, tak by wreszcie góry nie mogły jej pomieścić ani ciemności objąć. Ale do spełnienia tych marzeń było jeszcze daleko, od dawna głodowała kryjąc się w swojej jaskini, podczas gdy moc Saurona rosła, a wszelkie żyjące stworzenia unikały jego krainy. Grody nad doliną stały martwe, nie zbliżał się tutaj człowiek ani elf, czasem tylko zabłąkany ork trafiał w sieci Szeloby. Marna to była strawa i niełatwa do złowienia. Pajęczyca musiała coś jeść, chociaż więc orkowie pracowicie budowali coraz to nowe zawiłe ścieżki z przełęczy do swojej Wieży, umiała zawsze jakimś podstępem usidlić ofiary. Tęskniła jednak do smaczniejszego mięsa. I wreszcie Gollum dostarczył jej upragnionych przysmaków.

- Zobaczymy, zobaczymy - powtarzał, ilekroć wpadał w najgorszy humor podczas wędrówki z wzgórz Emyn Muil do Doliny Morgul. - Zobaczymy. Kto wie, tak, może się zdarzyć, kiedy ona odrzuci kości i puste ubrania, że znajdziemy nasz skarb, zapłatę dla biednego Smeagola za smaczne jadło. Uratujemy skarb, dotrzymamy przyrzeczenia. Tak, tak. A kiedy skarb będziemy mieli zabezpieczony, ona też dowie się o tym, jej także odpłacimy z nawiązką.

Tak rozmyślał w najskrytszym zakątku chytrego mózgu, spodziewając się, że zdoła przed Szelobą zataić własne plany, gdy korzystając ze snu hobbitów poszedł, żeby się przed nią pokłonić.

            Co do Saurona, to wiedział on, gdzie się gnieździ Szeloba. Był zadowolony, że osiedliła się w bliskości jego twierdzy, głodna, lecz nieposkromiona w swej przewrotności; strzegła starej ścieżki do jego kraju lepiej niż wszystkie straże i zapory, jakie by mógł tam postawić. Orków jej nie żałował, bo chociaż jako niewolnicy byli mu użyteczni, miał ich niezliczone tysiące. jeśli od czasu do czasu Szeloba złowiła któregoś, żeby zaspokoić swój apetyt, Sauron nie żywił do niej pretensji, jeden ork więcej czy mniej nic nie znaczył. Jak człowiek rzuca niekiedy ochłap swojej kocicy (nazywając ją "swoją" kotką, lecz nawzajem nie przyznając jej prawa do siebie), tak Sauron czasem posyłał Szelobie w darze jeńców, z których nie mógł mieć żadnego pożytku. Kazał nieszczęśników wrzucać do jaskini i opowiadać sobie potem, jak się pajęczyca z nimi zabawiała. Żyli więc oboje, każde zajęte własnymi planami, nie lękając się napaści, buntu ani wstrząsu, który by mógł ich nikczemnej władzy położyć kres. Nigdy jeszcze nawet mucha nie wymknęła się z sieci Szeloby, a w ostatnich czasach pajęczyca była bardziej niż kiedykolwiek rozjuszona i głodna.

            Biedny sam nic jednak nie wiedział o złych siłach, które przeciw sobie rozpętali, czuł tylko rosnący strach przed niewidzialnym niebezpieczeństwem; ten strach tak mu ciążył, że biegł uginając się pod jego brzemieniem i nogi miał jak z ołowiu.

            Zewsząd otaczała go groza, przed nim na przełęczy czuwały nieprzyjacielskie straże, a ukochany pan pędził jak urzeczony na ich spotkanie, nie zachowując żadnych ostrożności. Odwracając wzrok od cieni, które zostawiał za sobą, i od głębokiego mroku zalegającego po urwiskiem od lewej strony, sam spojrzał przed siebie i zobaczył dwie rzeczy, które tym bardziej spotęgowały jego trwogę. Spostrzegł, że miecz, wciąż obnażony i wzniesiony w ręku Froda, lśni błękitnym płomieniem, spostrzegł też, że chociaż niebo w oddali ściemniało, w oknie wieży błyszczy krwawe światło.

- Orkowie! - jęknął Sam. - Przebojem nic tu nie zwojujemy. Wkoło pełno orków, a może gorszych jeszcze potworów.

Szybko nawracając do starego nawyku skrytości, zacisnął pięść na cennym flakoniku Galadrieli, który wciąż trzymał w ręku. Dłoń przez chwilę przebłyskiwała czerwienią żywej krwi. Hobbit jednak zaraz wsunął świecący zdradziecko kryształ głęboko do kieszeni na piersi i zatulił się szczelnie szarym płaszczem elfów. Spróbował przyspieszyć kroku. Odległość między nim a Frodem rosła, już ich dzieliło ze dwadzieścia długich kroków; Frodo mknął jak cień, jeszcze chwila, a zniknie swemu słudze z oczu roztapiając się w szarzyźnie świata. Ledwie sam zdążył ukryć blask gwiezdnego szkiełka, gdy pojawiła się Szeloba. Nieco na lewo przed sobą ujrzał Sam znienacka najobrzydliwszą stworę, jaką z życiu spotkał, okropniejszą od najstraszliwszych sennych koszmarów. Z budowy podobna do pająka, lecz większa od największych drapieżnych zwierząt, zdawała się bardziej od nich przerażająca, ponieważ w jej bezlitosnych oczach czaił się złowrogi, świadomy zamysł. Oczy, wbrew złudzeniom hobbitów nieposkromione i nieulękłe, świeciły znowu złym blaskiem. Biegła z wysuniętą naprzód głową, z której sterczały wielkie rogi; za krótką, masywną szyją ciągnął się ogromny, spęczniały kadłub z wypiętym, wydętym brzuchem, obwisłym i kołyszącym się miedzy nogami. Cielsko całe było czarne, upstrzone sinymi plamami, lecz brzuch, białawy i świecący, ział okropnym smrodem. Nogi miała przygięte, z wielkimi supłami stawów sterczącymi aż ponad grzbiet, owłosione szczeciną twardą jak stalowe kolce, a na każdej ostry pazur. Gdy raz zdołała przecisnąć miękki, rozpuchły kadłub i pogięte kończyny przez górny wylot swej jaskini, poruszała się z przerażającą zwinnością, to biegnąc na skrzypiących nogach, to sadząc susami. Znalazła się między Samem a jego panem. Albo nie spostrzegła Sama, albo wolała go na razie pominąć jako tego, który miał przy sobie świecący kryształ, bo wszystkie siły skupiła na pościgu za jedną ofiarą, za Frodem, pozbawionym świecącego szkiełka i biegnącym zuchwale środkiem ścieżki, nieświadomym jeszcze grożącego niebezpieczeństwa. Pędził, ale Szeloba była szybsza od niego. Jeszcze parę susów, a pochwyci go niechybnie.

            Sam jęknął i dobywając resztek sił z piersi wrzasnął:

- Uwaga! Panie Frodo, niech pan się obejrzy! Ja...

Nagle głos uwiązł samowi w gardle. Długa, lepka ręka zatkała mu usta, jakieś macki oplotły mu nogi. Zaskoczony padł wstecz, prosto w ramiona napastnika.

- Mamy go! – syknął Gollum nad jego uchem. – Wreszcie go mamy, mój skarbie, mamy w garści wstrętnego hobbita. Tego sobie zatrzymamy. Ona weźmie drugiego. Tak, tak, jego weźmie Szeloba, nie Smeagol, bo Smeagol przyrzekł, że nie tknie, nie skrzywdzi dobrego pana. Ale ciebie Smeagol ma w garści, wstrętny, podły złodzieju.

I plunął na kark Samowi.

            Oburzony zdradą, zrozpaczony, że wstrzymano go w pędzie, gdy biegł na ratunek zagrożonemu śmiertelnie panu, Sam znalazł w sobie zapał i siły, których Gollum nigdy się nie spodziewał po flegmatycznym, głupim hobbicie, za jakiego go uważał. Nawet Gollum nie umiałby zwinniej wywijać się z uścisku i zawzięciej walczyć niż Sam w tej chwili. Szarpnął głową wyzwalając się od kneblującej usta łapy, dał nura i znów rzucił się gwałtownie naprzód usiłując uwolnić się od drugiej łapy Golluma, zaciśniętej na jego karku. Miecz trzymał wciąż w garści, a na lewym ramieniu, zawieszoną na rzemiennej pętli, miał laskę od Faramira. Rozpaczliwie próbował odwrócić się i dźgnąć sztychem przeciwnika, lecz Gollum był bardzo zwinny. Błyskawicznie wyciągnął prawe ramię i chwycił Sama za przegub ręki. Palce miał twarde jak żelazne kleszcze; z wolna, nieubłaganie zginał dłoń hobbita, aż Sam z okrzykiem bólu wypuścił miecz na ziemię. Druga ręka Golluma przez cały czas zaciskała się na jego gardle.

            Wówczas Sam spróbował fortelu. Odchylił się od Golluma i z wszystkich sił zaparł się nogami o ziemię, po czym nagle odpychając się stopami od gruntu runął z rozmachem na plecy. Nie spodziewając się tak prostej sztuki, Gollum pchnięty znienacka padł także, a krępy hobbit całym swoim ciężarem przycisnął mu brzuch. Gollum syknął przeraźliwie i na okamgnienie rozluźnił uchwyt palców na gardle Sama, lecz nie puścił przegubu jego prawej ręki. Sam szarpnął się, odsunął przeciwnika, wstał, okręcił się błyskawicznie wokół ręki, uwięzionej w uścisku Golluma. Lewą ręką chwycił laskę i śmignął nią z rozmachem po wyciągniętym ramieniu przeciwnika trafiając go tuż pod łokciem.

            Gollum zawył i wypuścił z garści napięstek Sama. Wtedy Sam przeszedł do ataku. Nie tracąc czasu na przerzucanie laski z lewej do prawej ręki, rąbnął z furią po raz drugi. Gollum zwinny jak jaszczurka skręcił się cały, toteż cios przeznaczony dla jego głowy spadł na grzbiet. Laska pękła z trzaskiem. Tego już było Gollumowi za wiele. Z dawna wyćwiczył się w napaściach zza pleców i rzadko zawodziła go ta sztuka. Tym razem zaślepiony złością popełnił błąd: pozwolił sobie gadać i chełpić się, nim obie ręce zacisnął ofierze na gardle. Cały jego piękny plan załamał się, odkąd w ciemnościach niespodzianie błysnęło straszliwe światło. A teraz znalazł się twarzą w twarz z rozwścieczonym przeciwnikiem, niewiele od niego mniejszym. Nie lubił takiej walki. Sam chwycił z ziemi miecz i podniósł go w górę. Gollum wrzasnął i odskakując na czworakach w bok, dał susa niby żaba. Zanim Sam do niego dobiegł, już był daleko pędząc z zawrotną szybkością z powrotem w stronę tunelu. Z mieczem w ręku Sam ruszył za nim. Przez chwilę zapomniał o całym świecie, czerwona mgła przesłoniła mu oczy, wiedział tylko jedno: że chce zabić Golluma. Lecz Gollum zniknął. Dopiero na widok czarnego wylotu jamy i owiany bijącym z niej smrodem, sam nagle oprzytomniał. Jak piorun poraziła go myśl o Frodzie ściganym przez poczwarę. Zawrócił na pięcie i co sił w nogach puścił się ścieżką pod górę wykrzykując imię pana. Ale już było za późno. Przynajmniej ta część planu Golluma nie zawiodła.


 

Rozdział 10

Sam w rozterce

 

F

rodo leżał twarzą do ziemi, a poczwara schylała się nad nim, tak zajęta jeńcem, że nie zwracała uwagi na krzyk Sama, póki hobbit nie znalazł się tuż przy niej. Nadbiegając stwierdził, że Frodo już jest związany postronkami, oplatającymi go od kostek do ramion, a poczwara ogromnymi przednimi kończynami już go dźwiga, żeby powlec do swej jamy.

            Miecz roboty elfów błyszczał u boku Froda na ziemi, tak jak wypadł mu z ręki, nim zdążył spróbować obrony. Sam nie miał czasu zastanawiać się, co robić, ani też stawiać sobie pytania, czy popycha go do czynu męstwo, wierność wobec Froda, czy też wściekły gniew. Z wrzaskiem skoczył naprzód, chwycił lewą ręką miecz swego pana. Wtedy natarł. Takiej furii nie widział chyba nigdy świat nawet wśród zwierząt, gdy doprowadzone do rozpaczy małe stworzonka uzbrojone ledwie w kilka zębów rzuca się samotnie na okrytego rogową łuską i grubą skórą smoka, który stoi nad jego powalonym towarzyszem.

            Jakby zbudzona tym wątłym okrzykiem z lubieżnego rozmarzenia, Szeloba z wolna obróciła na Sama okrutne, złośliwe spojrzenie. Lecz zanim zdążyła zrozumieć, że czeka ją rozprawa z męstwem, jakiego od niepamiętnych czasów nie spotkała u swych przeciwników, lśniące ostrze dosięgło jej stopy odrąbując pazur. Sam skoczył między nogi poczwary i błyskawicznym ruchem dźgnął w straszliwe oko, którego mógł dosięgnąć, bo poczwara miała głowę pochyloną. Jedno oko zgasło.

            Mały przeciwnik znalazł się więc pod jej kadłubem i na razie nie mogła go dosięgnąć żądłem ani pazurami. Ogromny jej brzuch lśnił nad hobbitem, a bijący od cielska pajęczycy smród przyprawiał go niemal o omdlenie. Starczyło mu mimo to zaciekłości na jeden jeszcze cios, a potem, nim Szeloba mogła zmiażdżyć go i zdusić w nim wraz z życiem płomień jego odwagi, Sam z siłą rozpaczy chlasnął drugą ręką, w której dzierżył własny mieczyk, po podbrzuszu poczwary.

            Ale Szeloba nie miała, jak smoki, nie opancerzonych miejsc na swym ciele prócz oczu. Jej skóra w ciągu wieków okryła się obrzydliwymi guzami, lecz wskutek nawarstwienia całych pokładów narośli stała się jeszcze grubsza. Ostrze naznaczyło skórę okropną szramą, lecz jej odrażających fałdów nie mogła przebić siła człowieka, nie dokonałaby tego nawet ręka Berena czy Turina uzbrojona w stal wykutą w kuźniach elfów lub krasnoludów. Szeloba wzdrygnęła się pod ciosem i zakołysała olbrzymim worem brzucha wysoko nad głową Sama. Z rany wysączył się kroplisty, spieniony jad. Rozsuwając nogi poczwara opuściła kadłub, żeby zmiażdżyć śmiałka. Lecz pospieszyła się zanadto. Sam trzymał się jeszcze prosto na nogach i porzuciwszy własny miecz chwycił oburącz miecz elfów, nastawił go ostrzem do góry, by przebić nim potworny strop nad swoją głową; Szeloba w morderczych zamiarach opuściła tułów i z impetem, jakiego by nie miał cios wymierzony przez najpotężniejszego nawet wojownika, sama nadziała się na ostry stalowy kolec. Wpijał się on coraz głębiej w jej cielsko, w miarę jak hobbit, z wolna przyciskany, chylił się ku ziemi. W ciągu wieków swego przewrotnego żywota Szeloba nigdy nie zaznała równie okrutnego bólu ani nawet nie wyobrażała sobie podobnego cierpienia. Najtęźsi rycerze prastarego Gondoru, najdziksi złowieni w sieć orkowie nigdy nie zadali jej takiego ciosu i nikt dotąd nie wraził ostrego żelaza w to cielsko, które poczwara kochała i pielęgnowała. Dreszcz ją przebiegł. Dźwigając znów kadłub w górę, usiłując uciec od bólu, przygięła nogi i konwulsyjnym susem odskoczyła wstecz.

            Sam padł na kolana tuż obok głowy Froda. Zmysły mącił mu ohydny zaduch, ale ściskał wciąż oburącz głowicę miecza. Przez mgłę zasłaniającą oczy widział niewyraźnie twarz Froda i uporczywie walczył teraz z własną słabością, żeby otrząsnąć się z omdlenia. Powoli uniósł głowę i zobaczył, że Szeloba zatrzymała się o kilka zaledwie kroków od niego, śledząc go wzrokiem; z pyska kapały jej krople jadu, z ranionego oka ściekała zielona ropa. Przycupnęła, rozdygotanym, miękkim cielskiem przylgnęła do ziemi, pogięte nogi drżały. Zbierała się do skoku, tym razem gotowa jednym zamachem zmiażdżyć i zakłuć na śmierć przeciwnika. Zwykle wsączała tylko małą dawkę trucizny w ciało ofiary, żeby ją obezwładnić, lecz dziś płonęła przede wszystkim żądzą mordu, by dopiero martwe ciało rozedrzeć na sztuki.

            Sam także przysiadł i patrzał, widząc niechybną śmierć wyzierającą z oczu poczwary. W tym momencie zaświtała mu pewna myśl, jakby podszepnięta z oddali przez czyjś obcy głos; sięgnął lewą ręką za pazuchę i znalazł to, czego szukał: zimny, twardy, oporny wydał mu się pod palcami kryształowy flakonik Galadrieli, kiedy go ścisnął w ręku pośród koszmarów tego złowrogiego kraju.

- Galadrielo! – szepnął słabo i usłyszał głosy odległe, lecz czyste i wyraźne: okrzyki elfów wędrujących pod gwiazdami w miłych, cienistych lasach Shire’u, muzykę elfów przygrywającą mu niegdyś do snu w domu Elronda.

 

Gilthoniel A Elbereth!

 

Język mu się rozluźnił, sam zawołał w mowie elfów, chociaż wcale nie wiedział, że ją zapamiętał:

 

A Elbereth Gilthoniel

O menel palan-diriel,

Le nallon si di’nguruthos!

A tiro nin, Fanuilos!

 

Z tym wołaniem dźwignął się, stanął i znów był sobą, hobbitem, Samem, synem Hamfasta.

- Chodź no tu, wstrętna poczwaro! – krzyknął. – Zraniłaś mego pana, bestio, zapłacisz mi za to. Pilno nam w dalszą drogę, ale z tobą rozprawimy się zaraz. Chodź no, niech cię jeszcze połechcę tym Żądełkiem.

Flakonik Galadrieli nagle rozjarzył się niby biała pochodnia w jego ręku, jakby nieujarzmiony duch hobbita udzielił mu swego żaru. Kryształ płonął jak gwiazda, gdy spadając rozcina ciemność nocy olśniewającym blaskiem. Nigdy jeszcze tak groźny ogień z niebios nie zaświecił Szelobie w oczy. Jego płomienie przenikając do zranionej głowy pajęczycy piekły nieznośnie, a groza światła wzmagała się pomnożona w mnóstwie źrenic. Szeloba cofnęła się trzepiąc przednimi kończynami w okropnych męczarniach. Wreszcie odwróciła zbolałą głowę, odsunęła się na bok, drapiąc pazurami skałę zaczęła się czołgać ku ziejącemu w czarnym urwisku wylotowi jaskini.

            Sam szedł za nią. Zataczał się jak pijany, ale szedł wytrwale. Szeloba, wreszcie poskromiona, skurczona ze strachu, podrygiwała i miotała się usiłując jak najprędzej uciec przed hobbitem. Dotarła do wylotu nory i wcisnęła się do wnętrza znacząc ślad żółtozieloną posoką; nim znikła, sam zdołał jeszcze raz rąbnąć mieczem po wlokących się za kadłubem tylnych odnóżach. Potem wyczerpany padł na ziemię.

            Szeloba zniknęła. Nie należy do tej historii opowieść o dalszych jej losach: może przetrwała w swej kryjówce długie lata, wściekła i nieszczęśliwa, aż z wolna wśród nocy zagoiły się jej wnętrzności, wyzdrowiały oczy, a wówczas śmiertelny głód znów kazał jej snuć straszliwe sieci na ścieżkach i w dolinach Gór Cienia.

            Sam został na pobojowisku, a kiedy wieczór Bezimiennego Kraju zapadł, powlókł się do swego pana.

- Panie Frodo, ukochany mój panie! – wołał, lecz Frodo nie odzywał się ani słowem. Kiedy bowiem biegł upojony wolnością, Szeloba dopędziła go i błyskawicznie wbiła zatrute żądło w jego kark. Leżał teraz blady, nie słyszał nic, nie poruszał się wcale.

- Panie, ukochany mój panie! – powtórzył Sam i długą chwilę czekał wśród ciszy na odpowiedź. Na próżno!

Wówczas jak mógł najprędzej poprzecinał obezwładniające Froda więzy i przytknął twarz najpierw do jego piersi, potem do ust; nie wyczuł jednak tchnienia życia ani najlżejszego bodaj drgnięcia serca. Ustawicznie rozcierał mu ręce i stopy, dotykał czoła, lecz czoło Froda pozostało zimne.

- Frodo! Panie Frodo! – wołał. – Nie opuszczaj mnie! Usłysz, to twój Sam cię wzywa! Nie odchodź tam, dokąd nie mogę iść z tobą. Zbudź się! Zbudź się, kochany panie Frodo! Zbudź się, wstań!

Gniew zakipiał w sercu Sama, hobbit zaczął się miotać wokół ciała swego pana z furią siekąc mieczem powietrze, rąbiąc kamienie, krzykiem wyzywając nieprzyjaciół. Wreszcie wrócił do Froda, pochylił się i zapatrzył w jego twarz bladą w szarzyźnie zmierzchu. Nagle spostrzegł, że jest w tej chwili postacią z obrazu, który mu objawiło kiedyś zwierciadło Galadrieli w Lorien. Widział przecież wtedy Froda pobladłego, pogrążonego w głębokim śnie pod ogromnym urwiskiem skalnym. Wówczas myślał, że Frodo śpi. „Ale on umarł! – powiedział sobie teraz. – To nie sen, to śmierć!” I w tym momencie, jakby tymi słowami wspomógł siłę trucizny, wydało się Samowi, że bladość na twarzy Froda przybrała sinozielony odcień.

            Ogarnęła go czarna rozpacz. Skulił się na ziemi, nasunął szary kaptur na czoło, noc zawładnęła jego sercem i stracił przytomność. Gdy wreszcie ta czarna noc przeminęła, sam otworzył oczy: otaczały go cienie i nie wiedział, ile minut czy może godzin upłynęło na świecie od tamtego momentu. Siedział na tym samym miejscu; a Frodo leżał obok niego martwy. Góry nie zawaliły się, ziemia nie rozsypała się w gruzy.

- Co teraz pocznę, co pocznę! – rzekł. – czy zaszedłem tak daleko za moim panem na próżno?

Nagle zabrzmiał mu w uszach własny głos wymawiający słowa, których podówczas na początku wyprawy nie mógł zrozumieć: „Zanim się skończy wędrówka, będę miał ja także coś do zrobienia. Muszę być z panem do końca, niech pan to wie, panie Frodo!”

- Ale co mogę zrobić? Zostawić pana Froda martwego, bez pogrzebu, tu, wśród gór, i wracać do domu? Czy iść dalej? Dalej? – powtarzał; na chwilę opanowały go zwątpienie i strach. – Iść dalej? Czy to powinienem zrobić? Opuścić Froda?

W końcu zaczął płakać. Ułożył ciało Froda jak do wiecznego spoczynku, skrzyżował jego zimne ręce na piersi, owinął płaszczem, własny miecz dał mu do boku, a z drugiej strony laskę daną na drogę przez Faramira.

- Jeśli mam iść dalej – powiedział – muszę wziąć pański miecz, panie Frodo, niech mi pan wybaczy. Swój za to położę przy panu, wedle obyczaju dawnych królów śpiących pod Kurhanami. Ma pan też na sobie piękną zbroję z mithrilu, dar starego pana Bilba. Gwiezdne szkiełko, którego mi pan użyczył, zatrzymam, będzie mi bardzo potrzebne, bo odtąd zawsze już będę szedł w ciemnościach. To dar zbyt piękny dla mnie, pani Galadriela dała go panu, panie Frodo, ale może zrozumie i wybaczy. Pan wybacza, prawda? Muszę przecież iść dalej.

Nie mógł się jednak zdobyć na wyruszenie w dalszą drogę, jeszcze nie. Klęczał trzymając Froda za rękę, nie wypuszczał jej z uścisku. Czas płynął, a Sam trwał tak na klęczkach tuląc dłoń swego pana, z rozterką w duszy.

            Usiłował zebrać siły, żeby oderwać się i ruszyć na samotną wędrówkę – w imię zemsty. Gdyby raz wyruszył z miejsca, gniew niósłby go wszystkimi drogami świata, dopóki nie odnalazłby w końcu Golluma. Wtedy Gollum zginąłby z jego ręki. Ale przecież nie po to podjęto wyprawę. Dla takiego celu nie byłoby warto opuszczać Froda. Zemsta go nie wskrzesi. Nic go już nie wskrzesi. Lepiej umrzeć z nim razem. Ale to by także oznaczało samotną daleką podróż.

            Spojrzał na lśniący koniec miecza. Pomyślał o miejscach w górach, gdzie spod czarnej krawędzi otwiera się pustka przepaści. Nie, to nie była droga ucieczki. To by oznaczało wyrzeczenie się wszelkiego czynu, a nawet żałoby. Nie po to Sam wyruszył z domu.

- Co począć?! – krzyknął głośno i wydało mu się, że słyszy wyraźnie odpowiedź: wytrwać do końca. Iść dalej w nową samotną drogę, gorszą niż wszystkie dotychczasowe.

Jak to? Samotnie iść do Szczelin Zagłady? – Wzdragał się przed tą decyzją, ale już mu się narzucała z całą siłą. – jak to? Zabrać panu Frodowi Pierścień? Ja? Przecież Rada jemu go powierzyła!

Lecz odpowiedź nasunęła się błyskawicznie: „Rada przydała mu też towarzyszy podróży, aby zadanie zostało spełnione bez zawodu. Ty jesteś ostatnim towarzyszem, który przy nim wytrwał. Zadanie musi być spełnione”.

- Czemuż to ja zostałem z nim jako ostatni towarzysz! – jęknął Sam. – Czemuż nie stary Gandalf lub ktoś inny z kompanii! Czemuż to ja właśnie muszę rozstrzygać teraz o wszystkim bez niczyjej pomocy i rady! Z pewnością omylę się w wyborze. Wcale też się nie godzi, żebym to ja niósł Pierścień i sięgał po pierwszą rolę!

„Ależ to nie ty po nią sięgnąłeś, to los wypchnął cię na czołowe miejsce. Racja, że nie jesteś dość ważną i odpowiednią osobą, ale nie był nią też, prawdę rzekłszy, ani Frodo, ani Bilbo. Nie z własnej ochoty wzięli na siebie ten obowiązek”.

- No, niech będzie. Muszę się więc zdecydować. Zdecyduję coś. Ale z pewnością pobłądzę. Sam Gamgee nie ma głowy do takich spraw.

Zastanówmy się: jeżeli tu przyłapią mnie albo znajdą pana Froda i przy nim Pierścień, zagarnie go Nieprzyjaciel. To by oznaczało koniec dla nas wszystkich, dla Lorien, Rivendell, Shire’u i reszty naszego świata. Nie ma czasu do stracenia, bo tak czy owak wszystko się zawali. Wojna już zaczęta, a bardzo prawdopodobne, że Nieprzyjaciel bierze w niej górę. Nie mogę wrócić po radę i pełnomocnictwa. Mam do wyboru albo siedzieć tu i czekać, aż łotry przyjdą i zabiją mnie nad ciałem mego pana, a Pierścień zabiorą, albo wziąć Pierścień i z nim pomaszerować dalej. – Sam westchnął głęboko. – No, więc biorę go i ruszam w drogę.

Schylił się nad Frodem. Delikatnym gestem rozpiął mu klamrę u szyi i wsunął rękę pod kurtkę; drugą ręką uniósł jego głowę, ucałował zimne czoło i ostrożnie zdjął łańcuszek. Ułożył znów głowę jak do snu. Spokojna twarz Froda nie drgnęła, i to bardziej niż wszystkie inne objawy przekonało Sama, że jego pan naprawdę umarł i zaniechał swojej misji.

- Żegnaj, mój panie ukochany! – szepnął. – Przebacz swojemu Samowi. Sam wróci tutaj, gdy spełni zadanie... jeżeli je zdoła spełnić! Wówczas już cię nie opuści. Śpij spokojnie, póki nie wrócę. Mam nadzieję, że nie zbliży się tu do ciebie żadne nikczemne stworzenie. Jeśli pani Galadriela słyszy mnie i zechce spełnić moje życzenie, to mam tylko jedno jedyne: żebym mógł wrócić i odnaleźć ciebie. Żegnaj!

Schylając głowę zarzucił sobie łańcuszek na szyję. W pierwszej chwili aż przygiął się pod brzemieniem, Pierścień niby ciężki kamień ciągnął go ku ziemi. Z wolna jednak ciężar malał czy może Samowi sił przybywało, dość że wyprostował głowę, a potem z wysiłkiem podniósł się na nogi. Stwierdził, że może się poruszać i że udźwignie brzemię. Na chwilkę wyjął z ukrycia gwiezdne szkiełko i spojrzał na swego pana; dar Galadrieli jaśniał łagodnym blaskiem, jak wieczorna gwiazda w noc letnią, w tym świetle twarz Froda miała znów piękną barwę, bladą, lecz, podobnie jak twarze elfów, szlachetną bladością istot, które odbyły długą wędrówkę przez ciemności. Unosząc w sercu żałosną pociechę tego ostatniego spojrzenia, Sam odwrócił się, schował kryształ i ruszył naprzód w gęstniejący mrok. Nie miał dalekiej drogi. Tunel został za nim, a przed nim ciemniał żleb odległy o kilkaset zaledwie kroków. Ścieżkę widział wyraźnie, wydeptana od wieków wrzynała się głęboką koleiną wśród skał i wznosiła się łagodnie długim jarem między urwistymi ścianami. Jar zwężał się znienacka. Sam znalazł się u stóp szerokich schodów o dość niskich stopniach. Wieża orków piętrzyła się teraz wprost nad jego głową, groźna i czarna, z jednym jedynym świecącym czerwono okiem. Hobbita na razie krył jej cień. Wspiął się na szczyt schodów i wreszcie stanął na przełęczy.

- Postanowiłem nieodwołalnie – powtarzał sobie, ale nie mógł się wyzbyć wątpliwości. Przemyślał decyzję jak umiał najsumienniej, to wszakże, co robił, sprzeciwiało się jego najgłębszej naturze. – Może się omyliłem? – mruczał. – Jak należało postąpić?

Gdy strome ściany żlebu zamykały się wokół niego, zanim dotarł na właściwy szczyt i spojrzał wreszcie na ścieżkę, która miała go sprowadzić w dół na drugą stronę gór, do Bezimiennego Kraju, odwrócił się raz jeszcze. Przez chwilę znieruchomiał szarpany rozterką i patrzał na przebytą drogę. Widział stąd jeszcze wylot tunelu niby czarny punkcik w narastających ciemnościach; miał wrażenie, że dostrzega też albo przynajmniej odgaduje miejsce, gdzie leży Frodo; zdawało mu się, ze tam na ziemi coś lśni jasno, może jednak wprowadziły go w błąd łzy, wzbierające w oczach, gdy patrzał na ten kamienny, wzniesiony wysoko skrawek ziemi, na którym całe jego życie rozsypało się w proch.

- Żeby chociaż spełniło się moje życzenie! – westchnął. – Żebym chociaż mógł tam wrócić i odnaleźć Froda.

Wreszcie odwrócił się twarzą do czekającej go dalszej ścieżki i postąpił kilka kroków naprzód; nigdy jeszcze żaden krok w życiu nie kosztował go tyle wysiłku.

            Tylko kilka kroków, jeszcze kilka następnych, a zacznie schodzić w dół i nigdy już nie ujrzy tego kamiennego wzniesienia pod urwiskiem. Nagle usłyszał jakieś głosy i krzyki. Stanął jak wryty. To były głosy orków. Musieli być wszędzie: przed nim i za nim. Tupot nóg i ochrypłe wrzaski: orkowie podchodzili na przełęcz od drugiego stoku, zapewne od którejś z bram wieży. Tupot nóg i nawoływania od drugiej strony. Sam odwrócił się w miejscu. Zobaczył czerwone światełka, pochodnie migocące daleko w dole: orkowie wychodzili z tunelu. Pułapka się zamyka. A więc czerwone oko wieży nie było ślepe. Sam zrozumiał, że jest zgubiony.

            Chybotliwe światła pochodni i szczęk stali zbliżały się do niego od drugiego stoku bardzo szybko. Za chwilę znajdą się na szczycie i pochwycą go. Za wiele czasu stracił na namysły, teraz wszystko przepadło. Jakże zdoła się wymknąć, uratować siebie i Pierścień? Pierścień! Sam nie uświadamiał sobie żadnych myśli, nie podejmował świadomie decyzji. Nie wiedząc kiedy i jak, ściągnął przez głowę łańcuszek i wziął Pierścień do ręki. Tuż przed nim ukazały się już zza grzbietu góry pierwsze szeregi orków. I w tym momencie Sam wsunął Pierścień na palec.

            Świat się nagle odmienił, w jednej sekundzie przemknęły hobbitowi przez głowę myśli długiej godziny. Zdał sobie sprawę, że słuch ma teraz wyostrzony, a wzrok przyćmiony, lecz inaczej niż podczas wędrówki przez jaskinię Szeloby. Wszystko wkoło wydawało się nie ciemne jak przedtem, lecz mętne. Znajdował się w świecie szarej mgły jak czarny solidny kamień, a Pierścień obciążający jego lewą rękę był jak gdyby krążkiem rozpalonego złota. Sam nie czuł się niewidzialny, lecz przeciwnie, przerażająco, całkowicie odsłonięty. Zrozumiał, że gdzieś czuwa Oko, które go szuka.

            Słyszał trzask pękających kamieni i szmer wody w odległej Dolinie Morgul, i z oddali, spod ziemi, skowyt nieszczęsnej Szeloby błąkającej się na oślep po zakamarkach tunelu; słyszał głosy z lochów Wieży i krzyki orków wychodzących z jaskini, i ogłuszający, dudniący w uszach tupot nóg, i rozdzierający zgiełk orków, którzy ciągnęli ku niemu zza gór. Przylgnął do ściany urwiska. Tamci tymczasem maszerowali jak zastęp upiorów; szare, zamazane sylwetki, niosące blade płomienie, zdawały się we mgle widmami strachu. Gdy przechodzili obok niego, sam skulony usiłował wcisnąć się w jakąś szczelinę i zniknąć.

            Nasłuchiwał. Orkowie ciągnący od strony tunelu i drugi oddział, schodzący długą kolumną z przełęczy na spotkanie pierwszego, zobaczyli się wzajemnie i z krzykiem biegli ku sobie. Słyszał wyraźnie ich głosy i rozumiał, co wołali. Może Pierścień pozwala rozumieć wszystkie języki, a może tylko przenikać myśli, zwłaszcza sług Saurona, swego twórcy, w każdym razie Sam, jeśli chciał, rozumiał i tłumaczył sobie na własną mowę to, co tamci krzyczeli. Pierścień widać nabrał tym większej potęgi znalazłszy się tak blisko miejsca, z którego pochodził, ale nie miał mocy obdarzenia tego, kto go nosił, cnotą odwagi. Sam w tej chwili myślał wyłącznie o tym, żeby się ukryć, przyczaić i przeczekać, póki nie wróci cisza i spokój. Z trwogą wytężał słuch. Nie umiał określić, z jakiej odległości dochodzą głosy orków, zdawało mu się, że ich słowa rozbrzmiewają w jego uszach.

- Hej, Gorbag. Co tu robisz w górach? Czy ci się już sprzykrzyła wojna?

- Taki dostałem rozkaz, durny Szagracie. A co ty tutaj robisz! Znudziło ci się siedzieć w murach? Zachciało ci się wojować?

- Nic ci do tego. Tu na przełęczy ja rozkazuję, więc odzywaj się grzeczniej. Co masz do zameldowania?

- Nic.

- Hej! Hej! Hoj! – wrzask przerwał rozmowę dwóch dowódców. Orkowie, którzy zeszli pod przełęcz, zauważyli coś niezwykłego. Puścili się nagle pędem. Inni pobiegli ich śladem.

- Hej! Hola! Tu coś jest! Cos leży na drodze. Szpieg! Szpieg!

Zagrały zgrzytliwe rogi, podniósł się zgiełk i wrzawa. Jakby piorun zbudził Sama z osłupienia. Orkowie spostrzegli Froda! Co z nim zrobią? Nieraz słyszał o orkach opowieści mrożące krew w żyłach. Nie, do tego nie można dopuścić! W okamgnieniu Sam wyrzekł się podjętej misji, wszystkich niedawnych postanowień, a razem z nimi wyzbył się nagle strachu i zwątpienia. Już wiedział, gdzie jest jego miejsce: u boku kochanego pana, jakkolwiek nie miał pojęcia, co będzie mógł zrobić w jego obronie. Zbiegł szybko po stopniach i dalej ścieżką z powrotem w dół.

"Ilu ich jest? - myślał. - Trzydziestu, czterdziestu w oddziale z Wieży, więcej niż drugie tyle w tym, który nadszedł z tunelu. Ilu zdołam ukatrupić, zanim mnie obezwładnią? Gdy wyciągnę miecz z pochwy, zobaczą jego błysk i prędzej czy później złapią mnie. Ciekawe, czy też kiedyś jakaś pieśń wspomni, jak Sam poległ na górskiej przełęczy kładąc wał z trupów nieprzyjaciół wokół zwłok swojego pana. Nie, nie będzie takiej pieśni. Oczywiście! Orkowie znajdą Pierścień i nie będzie już na świecie żadnych pieśni. Trudno. Moje miejsce jest przy panu. Muszą to zrozumieć wszyscy: Elrond, cała Rada, wielcy rycerze i panie, są przecież mądrzy. Ich plany zawiodły. ja nie nadaję się na powiernika Pierścienia. Bez pana Froda jestem do niczego".

            Tymczasem orkowie zniknęli sprzed jego zamglonych oczu. sam dotąd nie zważał na własne zmęczenie, lecz nagle uświadomił sobie, że jest niemal u kresu sił. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Posuwał się o wiele za wolno. Miał wrażenie, że ścieżka wyciągnęła się na całe mile przed nim. Gdzież w tej mgle podziali się orkowie? Zobaczył ich znowu po chwili. Byli już daleko. Całą gromadą cisnęli się wokół lezącego na ziemi ciała. Kilku rozbiegło się na wszystkie strony jak psy węszące trop. Sam z trudem poderwał się do szybszego biegu.

- Żywo, Samie - mówił sobie - bo znów się spóźnisz!

Obluźnił miecz w pochwie. Za chwilę dobędzie go, a wtedy... Buchnął dziki wrzask, pohukiwania i śmiechy; orkowie dźwigali ciało z ziemi.

- Ya hoi! Ya horri hoi! Nuże!

Potem pojedynczy głos krzyknął:

- Bierzcie go! najkrótszą drogą do Dolnej Bramy. Szeloba z pewnością nie będzie nam dziś przeszkadzała.

Orkowie całą bandą ruszyli z miejsca. Pośrodku czterech niosło wysoko w ramionach ciało Froda.

- Ya hoi!

Zabrali Froda. Zniknęli. sam nie mógł ich doścignąć. Wlókł się z wysiłkiem za nimi, lecz orkowie już dotarli do wylotu tunelu i wchodzili w podziemia: czterech dźwigających ciało hobbita na przedzie, reszta za nimi cisnąc się i tłocząc bezładnie. Sam wciąż brnął naprzód. Dobył miecza, który błękitnym blaskiem świecił w jego drżącej ręce, ale orkowie nic nie spostrzegli. kiedy bez tchu Sam dobiegło wreszcie do wylotu tunelu, ostatni szereg orków już znikał w czarnej jamie.

            Przez chwilę Sam stał dysząc ciężko i ręką przyciskając serce. Potem przesunął rękawem po twarzy ocierając kurz, pot i łzy.

- Łotry przeklęte! - jęknął i skoczył za nimi w ciemność. Teraz jednak ciemność tunelu nie wydała mu się tak czarna jak poprzednio, miał tylko wrażenie, że z lekkiej mgły wszedł w gęściejszą. Z każdą chwilą bardziej czuł się znużony, ale zacinał się tym mocniej w uporze. Zdawało mu się, że dostrzega przed sobą dość niedaleko pochodnie, lecz mimo wysiłków nie mógł ich dogonić. Orkowie poruszają się szczególnie zwinnie w podziemiach, a ten tunel w dodatku znali dobrze, bo mimo strachu przed Szelobą często musieli go używać jako najkrótszej drogi z Martwego Grodu na drugą stronę gór. Nie wiedzieli, jak dawno w zamierzchłej przeszłości powstał główny tunel i wielki okrągły szyb, który od wieków Szeloba obrała sobie za siedzibę; sami jednak zbudowali liczne boczne korytarze i wyjścia na różne strony, żeby umożliwić sobie ratunek przed napaścią pajęczycy, gdy z rozkazu swego władcy musieli tędy przechodzić. tego wieczora nie zamierzali zapuszczać się daleko w głąb jaskini, spieszyli prosto do korytarza, który prowadził do wieży strażniczej na urwisku. Większość cieszyła się i głośno tryumfowała z powodu dokonanego odkrycia, toteż biegnąc, zgodnie ze zwyczajem swojego plemienia, objawiała radość bełkotem i wrzaskiem. Sam słyszał gwar ochrypłych głosów, bezdźwięczny i stłumiony w nieruchomym zaduchu podziemi, i rozróżniał pośród chóru dwa głosy prowadzące z sobą rozmowę. Głosy te brzmiały donośniej i bliżej niż inne. Dowódcy obu oddziałów zamykali najwidoczniej pochód gawędząc w marszu.

- czy nie mógłbyś uciszyć tej swojej hołoty, Szagracie? - gniewnie mówił pierwszy głos. - Ściągną nam Szelobę na kark.

- Dajże spokój, Gorbagu. Twoi hałasują tak samo jak moi - odparł drugi głos. - Niech się chłopcy nacieszą. Na razie, o ile mi wiadomo, Szeloba nie jest groźna. Jak się zdaje, siadła na gwoździu. Nie będziemy z tego powodu płakali, co? Czyś nie zauważył śladów posoki na całej drodze od wejścia aż do tej przeklętej dziury? Ten jeden raz pozwólmy się chłopakom pobawić. Niech się śmieją. Mieliśmy szczęście, wreszcie znaleźliśmy coś, czego Lugburz szuka.

- Lugburz tego szuka, naprawdę? A co to właściwie za stwór? Troche wyglada na elfa, ale za mały. Czy taki pokurcz może być niebezpieczny?

- Nie wiem, póki mu się lepiej nie przyjrzę.

- Aha! Więc nie powiedziano ci wyraźnie, czego masz szukać? Nam nie mówi się nigdy wszystkiego. Nawet połowy tego, co wiedzą zwierzchnicy. Ale i oni czasem się mylą, nawet ci najwyżsi.

- Ciszej, Gorbacie! – Szagrat zniżył głos tak, że Sam mimo niezwykle wyostrzonego słuchu ledwie go słyszał. – Może się czasem mylą, ale wszędzie mają oczy i uszy, dąłbym głowę, że nie brak ich nawet wśród naszych żołnierzy. Jedno jest pewne, że zwierzchnicy mają jakieś kłopoty. Wedle wieści, które przyniosłeś z dolin, Nazgulowie są zaniepokojeni, a ja wiem, że w Lugburzu także się czymś kłopoczą. Coś omal nam się nie wymknęło.

- Omal, powiadasz! – rzekł Gorbag.

- Tak, ale pogadamy o tym później – odparł Szagrat. – Poczekaj, aż znajdziemy się na Dolnej Ścieżce. Tam jest taki kącik, gdzie można bezpiecznie pogawędzić, kiedy chłopcy pójdą naprzód.

W chwilę potem łuczywa zniknęły sprzed oczu Sama. Coś zgrzytnęło i huknęło, a gdy Sam podbiegł bliżej, rozległ się głuchy łoskot. Domyślał się, że orkowie skręcili i poszli tym samym bocznym korytarzem, na który hobbici natknęli się w drodze przez tunel stwierdzając, że jest zawalony ogromnym głazem. Głaz był w dalszym ciągu na miejscu.

            Orkowie jednak ominęli go jakimś sposobem, bo słychać było ich głosy w korytarzu. Biegli naprzód, coraz dalej w głąb góry, wracając do Wieży. Sama ogarnęła rozpacz. Unosili przecież ciało jego pana, z pewnością w nikczemnych zamiarach, a on nie mógł za nimi podążyć. Rzucił się na głaz próbując go odepchnąć, lecz przeszkoda nie ustąpiła. Nagle po drugiej stronie, bardzo blisko, jak się wydało hobbitowi, zabrzmiały znów głosy dwóch dowódców, ciągnących swą pogawędkę. Sam znieruchomiał i nadstawił uszu w nadziei, że z tej rozmowy dowie się czegoś użytecznego. Myślał też, że Gorbag, który należał, jak wynikało z jego słów, do załogi Minas Morgul, zechce może wrócić i wówczas otworzy mu drogę do korytarza.

- Nie wiem – mówił Gorbag. – Na ogół wiadomości dochodzą szybciej, niżby ptak doleciał. Nie pytałem jednak, jakim sposobem to się dzieje. Bezpieczniej nie pytać. Brr! Ciarki po mnie chodzą, kiedy widzę tych Nazgulów. Jak spojrzą na ciebie, to masz wrażenie, że cię oczyma ze skóry obłupili, że się znalazłeś na zimnie i w ciemnościach, z dala od swoich. Ale on ich lubi, to teraz jego ulubieńcy, więc nie pomogą skargi. Powiadam ci, służba w stolicy to dzisiaj ciężki kawałek chleba.

- Spróbowałbyś życia w tych górach, w najbliższym sąsiedztwie Szeloby! – odparł Szagrat.

- Wolałbym się znaleźć z dala i od Nazgulów, i od niej. Ale teraz mamy wojnę, potem może będzie lżej.

- Na wojnie dobrze się nam wiedzie, jak mówią.

- Mówią, co chcą – mruknął Gorbag. – Zobaczymy. W każdym razie, jeśli powiedzie się rzeczywiście, będzie dla nas więcej miejsca na świecie. Jak myślisz, gdyby się trafiła sposobność, warto by we dwóch wywędrować cichcem z kilku dobranymi, zaufanymi chłopakami i na własną rękę urządzić się w jakimś wygodnym zakątku, gdzie o łup łatwo, a wielcy zwierzchnicy nie depcą po piętach.

- Ha! – rzekł Szagrat. – Przypomniałyby się dawne czasy.

- Właśnie. Nie ciesz się jednak przedwcześnie. Trochę jestem niespokojny. Jak ci mówiłem, nawet najwyżsi zwierzchnicy... – Gorbag zniżył głos do szeptu: - Tak, nawet ci na samej górze mogą się pomylić. Powiedziałeś, że coś omal nam się nie wymknęło. A ja ci powiadam, że coś nam się wymknęło na dobre. Musimy tego teraz szukać. Kiedy trzeba naprawiać czyjeś błędy, zawsze biednych Uruków gna się do najcięższej roboty i nawet nie podziękuje im nikt, jak by należało. Pamiętaj też, że przeciwnicy nienawidzą nas tak samo jak jego, i jeśliby go zwyciężyli, czeka nas marny koniec... Powiedz no, kiedy dostałeś rozkaz, żeby wyjść z oddziałem na przełęcz?

- Przed godziną, na krótko przed naszym spotkaniem. Przysłano wiadomość. „Nazgul zaniepokojony. Niebezpieczeństwo szpiegów na Schodach. Zdwoić czujność. Wysłać zwiad na szczyt Schodów”. No, więc ruszyłem z żołnierzami natychmiast.

- Coś tu jest nie w porządku – rzekł Gorbag. – Wiem na pewno, że nasi Milczący wartownicy już dwa dni temu, jeśli nie dawniej, byli zaniepokojeni. Ale mnie wyprawiono z patrolem wczoraj dopiero i nie wysłano żadnego raportu do Lugburza; może dlatego, że wciągnięto na maszt Wielki Sygnał, że Najwyższy Nazgul wyruszał na wojnę i tak dalej. Podobno Lugburz nie przyjmował żadnych wiadomości przez dość długi czas.

- Oko było zajęte czymś innym zapewne – rzekł Szagrat. – Mówią, że na zachodzie dzieją się ważne rzeczy.

- To wiadomo – mruknął Gorbag – ale tymczasem nieprzyjaciele zakradli się na Schody. Coś ty robił na swojej wieży! Masz przecież obowiązek trzymać straż nad przełęczą, nie czekając na szczególne rozkazy. Od czego jesteś?

- Daj spokój. Nie próbuj mnie uczyć moich obowiązków. Nie śpimy na wieży, wiedzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego.

- Nawet bardzo dziwnego!

- No tak, zauważyliśmy światło i krzyki. Ale Szeloba wylazła z jaskini. Moi chłopcy widzieli ją i jej Służkę.

- Jej Służkę? Co za jeden?

- Chyba go znasz: mały, czarny, chudy stwór, trochę także do pająka podobny, ale bardziej jeszcze do zagłodzonej żaby. Był u nas już kiedyś. Przed laty po raz pierwszy wyszedł z Lugburza i mieliśmy rozkaz od najwyższego dowództwa, żeby go przepuścić. Potem wracał parę razy na Schody, ale go nie zaczepialiśmy: zawarł chyba jakiś układ z Jej Książęcą Mością. Przypuszczam, że nie nadaje się do jedzenia, bo w przeciwnym razie Szeloba nie uszanowałaby rozkazów naszych władz. Czuwaliśmy jednak nad doliną pilnie, wiemy, że Służka Szeloby odwiedził ją w przeddzień całej tej awantury. Widzieliśmy go wczoraj z wieczora, przed nocą. Moi zwiadowcy donieśli, że Jej Książęca Mość czeka gości i przygotowuje się tam zabawa; zadowoliłem się tą wiadomością, póki nie dostałem rozkazu z góry. Myślałem, że Służka postarał się dla niej o rozrywkę albo może wy z dolin przysłaliście jej podarunek, jeńca wojennego czy coś w tym rodzaju. Nie wtrącam się do jej zabaw. Wiadomo, że kiedy Szeloba poluje, żadna zwierzyna nie wymknie się żywa z tunelu.

- Tak myślisz? Czyś nie widział tego pokurcza pod urwiskiem? Powtarzam ci: jestem mocno zaniepokojony. Nie wiem, co to za jeden, ale skoro doszedł do Schodów, wydostał się widać żywy z tunelu i umknął sprzed nosa Szelobie. Przeciął zaporę z pajęczyny i wyszedł z jaskini. To daje do myślenia, przyznaj.

- W końcu przecież go dopadła.

- Dopadła go? Tego malca? Gdyby prócz niego nie było nikogo, zawlokłaby go od razu do swojej spiżarni i tam by został. A skoro z Lugburza upominają się o niego, musiałbyś go tam szukać. Nie zazdrościłbym ci zadania! Nie, z pewnością było ich więcej.

Sam w tym momencie zainteresował się rozmową orków i przycisnął ucho do kamienia.

- Kto przeciął pęta, którymi go Szeloba omotała, Szagracie? Ten sam, kto przeciął pajęczynę w drzwiach. Czy to nie bije w oczy? Kto wbił szpikulec w brzuch Jej Książęcej Mości? Wciąż ten sam śmiałek. A gdzież on się podział? Mów, gdzie on jest, Szagracie!

Szagrat nie odpowiedział.

- Warto się nad tym zastanowić, to nie przelewki. Wiesz chyba równie dobrze jak ja, że nikt dotychczas nie zdołał wbić Szelobie szpilki pod skórę. Pewnie, trudno ubolewać, że to ją spotkało, ale to znaczy, że krąży tu gdzieś nieprzyjaciel groźniejszy od wszystkich buntowników, jacy od dni wielkiego oblężenia pokazali się na naszym pograniczu. Coś nam się wymknęło!

- Ale co to jest? – stęknął Szagrat.

- Sądząc z oznak, kapitanie Szagracie, jest to wielki wojownik, najprawdopodobniej elf, w każdym razie uzbrojony w miecz elfów, a może też w topór. Krąży cały i zdrów po okolicy, nad którą powierzono ci straż, a tyś go nie wytropił. Bardzo dziwna sprawa! Gorbag splunął, a Sam uśmiechnął się niewesoło słysząc ten swój rysopis.

- Ty zawsze wszystko widzisz w czarnych kolorach – rzekł Szagrat. – Oznaki można sobie rozmaicie tłumaczyć, tak jak ty je odczytałeś albo zupełnie inaczej. Rozstawiłem warty wszędzie dokoła i będę wszystkie sprawy załatwiał po kolei. Na razie muszę się zająć tym intruzem, którego złapałem, a potem dopiero zacznę się martwić o innych.

- Jeśli się nie mylę, nie będzie wielkiej korzyści z tego przyłapanego jeńca – rzekł Gorbag. – Może on nie ma nic wspólnego z właściwą sprawą. Tamten siłacz z mieczem nie przywiązywał widać wagi do osoby tego malca, skoro go zostawił nieprzytomnego pod urwiskiem. To na pewno podstęp, jak znam elfów.

- Zobaczymy. Teraz czas w drogę. Za długo gadamy. Chodźmy i przyjrzyjmy się lepiej jeńcowi.

- Co z nim zamierzasz zrobić? Nie zapominaj, że to ja pierwszy go spostrzegłem. Jeżeli będzie wolno z nim pohulać, ja i moi chłopcy musimy mieć także udział w zabawie.

- Poczekaj, poczekaj! – odburknął Szagrat. – Mam wyraźne rozkazy. A za ich złamanie odpowiadałbym własną skórą i twoją także. Każdy obcy włóczęga ujęty przez nasze straże ma być żywcem przetrzymany w wieży. Jeńca mam zrewidować, odebrać mu wszystko, co przy nim znajdę. Dokładny opis każdego przedmiotu, części odzieży, broni, listów, pierścieni czy drobiazgów muszę przesłać natychmiast do Lugburza i tylko tam. Jeńca nie wolno tknąć pod karą śmierci, głową ręczą za jego całość wszyscy dozorcy, póki on nie przyśle po niego albo nie przybędzie osobiście, żeby go wybadać. Rozkaz jasny, wykonam go oczywiście.

- Masz go do naga obedrzeć? – rzekł Gorbag. – Także z zębów, paznokci i włosów, co?

- Nie. Przecież ci powiedziałem, że jeniec należy do Lugburza. Ma być tam dostarczony żywy i cały.

- Trochę będzie trudno wykonać ten rozkaz – zaśmiał się Gorbag. – To już zimne ścierwo. Co w Lugburzu zrobią z taką zdobyczą, nie mam pojęcia. Równie dobrze można go wsadzić do garnka.

- Głupcze! – mruknął Szagrat. – Gadasz niby mądrze, ale nie wszystkie rozumy zjadłeś, nie wiesz nawet tego, co prawie każdy ork wie. Trafisz do garnka Szeloby, jeśli będziesz taki nieostrożny. Ścierwo! A więc nie znasz sztuczek Jej Książęcej Mości? Kiedy peta ofiarę, to znaczy, że przeznacza ją do zjedzenia. A Szeloba nie jada ścierwa i nie pije krwi trupów. Ten pokurcz jest żywy.

Sam zachwiał się i oparł o głaz. Wydało mu się, że cały czarny świat zakołysał się i zawirował wokół niego. Wstrząs był tak silny, że hobbit omal nie padł zemdlony; walcząc z ogarniającą go słabością mówił sobie w głębi duszy: „Ach, głupi Samie, przecież serce szeptało ci, że on żyje, a ty uwierzyłeś, że umarł. Nigdy nie ufaj swojej głowie, bo ta najmniej udana część twego ciała. W tym rzecz, że od początku nie miałeś nadziei. Co teraz robić? Chwilowo nic, wystarcza oprzeć się o ten nieruchomy głaz i posłuchać jeszcze wstrętnych orkowych głosów”.

- Ba! – mówił Szagrat. – Szeloba ma niejedną truciznę. Kiedy poluje, zwykle tylko raz dźgnie ofiarę żądłem w kark, a to wystarcza, żeby każde stworzenie zmiękło jak ryba po wyjęciu ości i żeby mogła z nim zrobić, co chce. Pamiętasz starego Uftaka? Zginął i nie wracał od wielu dni. Znaleźliśmy go w kącie jaskini: wisiał, ale był przytomny i oczy miał otwarte. Ale się wtedy uśmialiśmy! Szeloba pewnie o nim zapomniała, mimo to woleliśmy go nie ruszać, żeby się nie narażać na jej gniew. Ten mały pokurcz zbudzi się za kilka godzin zdrów zupełnie, co najwyżej będzie go na razie trochę mdliło. No i zdrów zostanie, dopóki się nim w Lugburzu nie zajmą. Nie będzie nic wiedział, gdzie się znajduje i co się z nim stało.

- I nie przeczuje, co go czeka! – zaśmiał się Gorbag. – Jeżeli nie wolno nic więcej, opowiemy mu przynajmniej parę historyjek na ten temat. Nigdy pewnie dotychczas nie był w pięknym Lugburzu, więc nie wyobraża sobie, jakich tam zazna przyjemności. Zabawa będzie lepsza, niż się spodziewałem. Chodźmy!

- Powiadam ci, że żadnej zabawy nie będzie – odparł Szagrat. – Jeńcowi włos z głowy spaść nie może albo my obaj pożegnamy się z głowami.

- No, niech tam. Ale ja na twoim miejscu wolałbym schwytać tamtego siłacza, który umknął, zanimbym wysłał meldunek do Lugburza. Nie ma się czym chwalić, że złapałeś kocię, jeśli lew uciekł.

Głosy zaczęły się oddalać. Sam słyszał cichnący tupot nóg. Otrząsnął się z pierwszego oszołomienia i z kolei ogarnął go dziki gniew.

- Wszystko poplątałem! – krzyczał. – Wiedziałem, że tak będzie. Teraz porwali Froda, mają go w swoich łapach łotry przeklęte. Nigdy, nigdy nie wolno słudze opuszczać pana! Tej zasady nie powinienem był łamać. Czułem to w głębi serca. Czy mój pan mi przebaczy? Muszę go wyzwolić. Tak czy inaczej, muszę!

Znów dobył miecza i próbował stukać w kamień rękojeścią, lecz głaz jęknął tylko głucho i nie drgnął z miejsca. Ostrze za to rozbłysło tak jasno, że hobbit mógł się lepiej rozejrzeć po jaskini. Ze zdumieniem stwierdził, że kamień ma kształt ciężkich drzwi, dwa razy niemal wyższych od niego. W górze miedzy górną krawędzią głazu a niskim stropem korytarza ziała szeroka szpara. Drzwi miały zapewne chronić orków od napaści Szeloby i były od wnętrza zamknięte na zasuwę i rygle, których pajęczyca mimo swej chytrości nie mogła dosięgnąć ani otworzyć. Resztkami sił Sam podskoczył i uchwycił się górnej krawędzi głazy, wlazł na nią i spuścił się na drugą stronę. Z lśniącym mieczem w ręku pobiegł na oślep przez kręty korytarz. Wiadomość, że pan jego żyje, pobudziła Sama do ostatniego zrywu i kazała mu zapomnieć o zmęczeniu.

Nie widział drogi przed sobą, bo nowe korytarze wciąż wiły się i skręcały, lecz zdawało mu się, że już dogania dwóch orków, bo ich głosy słyszał wyraźniej, jak gdyby z bardzo bliska.

- Tak zrobię – mówił Szagrat gniewnym tonem. – Wpakuję go do najwyższej izby.

- Dlaczego? – mruknął Gorbag. – Czy nie macie zamykanych lochów?

- Muszę go strzec, już ci tłumaczyłem – odparł Szagrat. – Nie rozumiesz? To cenny jeniec. Nie ufam ani moim, ani twoim chłopcom, ani nawet tobie, bo zanadto lubisz zabawę. Umieszczę go tam, gdzie chcę i gdzie ty się nie dostaniesz, jeśli nie będziesz się zachowywał przyzwoicie. Na samej górze. Tam będzie bezpieczny.

- Czyżby? – powiedział Sam. – Zapomniałeś o wielkim siłaczu, o elfie, który krąży w pobliżu!

Z tym słowy obiegł pędem ostatni zakręt; niestety przekonał się, że zwiódł go chytrze zbudowany tunel lub może wyostrzony dzięki Pierścieniowi słuch i że omylił się w ocenie odległości.

            Dwaj orkowie byli jeszcze daleko przed nim. Widział ich czarne sylwetki na tle czerwonego blasku. Korytarz biegł tutaj nareszcie prosto i wznosił się pod górę. U jego końca widniały otwarte na oścież szerokie dwuskrzydłowe drzwi prowadzące zapewne do głębokich podziemnych komór pod wysoką wieżą. Orkowie niosący jeńca już weszli do wnętrza. Gorbag i Szagrat już osiągnęli próg. Sam z krzykiem wywijał Żądełkiem, lecz jego słaby głos ginął w straszliwej wrzawie. Nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wielkie drzwi zatrzasnęły się z łoskotem: bum! Żelazne sztaby zapadły się ze szczękiem. Brama była zamknięta. Sam z impetem rzucił się na zaryglowaną spiżową zaporę i padł zemdlony. Leżał pod drzwiami wśród ciemności. Frodo żył, ale był jeńcem Nieprzyjaciela.